Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 63796.44 km (w terenie 1125.52 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3550:39 |
Średnia prędkość: | 17.97 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 900660 m |
Maks. tętno maksymalne: | 154 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (0 %) |
Suma kalorii: | 43238 kcal |
Liczba aktywności: | 751 |
Średnio na aktywność: | 84.95 km i 4h 43m |
Więcej statystyk |
Marvelling at the vistas, dz. 25
Dziś miał być łatwy dzień. I nawet był :-)
Wstałem więc o 7, nikt z obsługi się nie pojawił, wyjechałem o 9. Oczywiście tym razem markety czynne dopiero od 9:30. Oni chyba specjalnie tak celują, żeby mnie zmusić do czekania :-P Ale tym razem wygrałem, bo była czynna piekarnia, a ja potrzebowałem tylko chleb :-P
Zostawiam sakwy w knajpie i o 9:30 już startuję na biga. Daleko, 22 km. I znów ta telepiąca nawierzchnia! Trudno, jadę.
Postój o 10:40 w połowie drogi na 1300, zaczyna serio wiać. Wyżej wieje coraz mocniej, więc na szczycie (11:40) nawet się nie zatrzymuje, tylko od razu zjeżdżam ok kilometra w bardziej osłonięte miejsce. Ubiórka i na dół.
Pod koniec zjazdu zrywam kilka jabłek z upatrzonej na podjeździe jabłoni (wyglądają niestety lepiej niż smakują) i o 12:40 zabieram sakwy, jem loda z knajpy i o 13 ruszam z zamiarem zrobienia wkrótce postoju na lancz i suszenie namiotu. Wymarzyłem sobie dżizasa w cieniu i trawkę w słońcu. Niestety nie ma ani jednego, ani drugiego. Są za to WIDOKI!



Droga nadal fatalna, ale przy czymś takim to jakby mniej przeszkadza :-P
Wreszcie ląduję na samym dole przy elektrowni i dalej już lekkie czechy wzdłuż jeziora. Pod koniec krótki podjazd i wylatuje na główną. Nadal wieje solidnie, w zasadzie z boku, więc raz pomaga, raz przeszkadza. Mam trochę dość, bo jestem już bardzo głodny, a miejsca na suszenie wciąż nie ma!
Wreszcie w A Rua jest kamienisty parking dla TIRów i dżizas pod dachem przy samoobsługowej stacji benzynowej. Rozbijam, jem, składam. O 15:30 ruszam na ostatni odcinek. Zostało 15 km :-)

Potem jeszcze Mercadona i o 16:45 jestem pod pensjonatem A Barca. Nikogo nie ma, ale dzwonię na podany numer i po chwili zjawia się facet. Pokój czysty i spory, nie ma czajnika, lodówki ani stolika, ale trudno, przecież tu nie robię dnia restowego :-P
Chociaż jest na tyle wcześnie, że jeszcze dziś solidnie odpocznę. Super! :-)
Wstałem więc o 7, nikt z obsługi się nie pojawił, wyjechałem o 9. Oczywiście tym razem markety czynne dopiero od 9:30. Oni chyba specjalnie tak celują, żeby mnie zmusić do czekania :-P Ale tym razem wygrałem, bo była czynna piekarnia, a ja potrzebowałem tylko chleb :-P
Zostawiam sakwy w knajpie i o 9:30 już startuję na biga. Daleko, 22 km. I znów ta telepiąca nawierzchnia! Trudno, jadę.
Postój o 10:40 w połowie drogi na 1300, zaczyna serio wiać. Wyżej wieje coraz mocniej, więc na szczycie (11:40) nawet się nie zatrzymuje, tylko od razu zjeżdżam ok kilometra w bardziej osłonięte miejsce. Ubiórka i na dół.
Pod koniec zjazdu zrywam kilka jabłek z upatrzonej na podjeździe jabłoni (wyglądają niestety lepiej niż smakują) i o 12:40 zabieram sakwy, jem loda z knajpy i o 13 ruszam z zamiarem zrobienia wkrótce postoju na lancz i suszenie namiotu. Wymarzyłem sobie dżizasa w cieniu i trawkę w słońcu. Niestety nie ma ani jednego, ani drugiego. Są za to WIDOKI!



Droga nadal fatalna, ale przy czymś takim to jakby mniej przeszkadza :-P
Wreszcie ląduję na samym dole przy elektrowni i dalej już lekkie czechy wzdłuż jeziora. Pod koniec krótki podjazd i wylatuje na główną. Nadal wieje solidnie, w zasadzie z boku, więc raz pomaga, raz przeszkadza. Mam trochę dość, bo jestem już bardzo głodny, a miejsca na suszenie wciąż nie ma!
Wreszcie w A Rua jest kamienisty parking dla TIRów i dżizas pod dachem przy samoobsługowej stacji benzynowej. Rozbijam, jem, składam. O 15:30 ruszam na ostatni odcinek. Zostało 15 km :-)

Potem jeszcze Mercadona i o 16:45 jestem pod pensjonatem A Barca. Nikogo nie ma, ale dzwonię na podany numer i po chwili zjawia się facet. Pokój czysty i spory, nie ma czajnika, lodówki ani stolika, ale trudno, przecież tu nie robię dnia restowego :-P
Chociaż jest na tyle wcześnie, że jeszcze dziś solidnie odpocznę. Super! :-)
- DST 81.57km
- Czas 04:32
- VAVG 17.99km/h
- VMAX 68.82km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 1376m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 24
Wstaję krótko po 6, startuję o 8:30. Gdy w miasteczku próbuję kupić chleb, niestety, wszystko czynne od 9. Ruszam więc z resztką wczorajszego. Trochę pod górę, potem dłuższy czeski zjazd, a potem powtórka i tak przelatuje pierwsze 50 km.

W południe jestem w Quiroga, gdzie wreszcie kupuję bagietkę. Jem, robie kanapkę, zostawiam sakwy w knajpie (mało co bym zostawił w biurze infirmacji turystycznej, gość się zgodził i tylko mimochodem chlapnął, że za godzinę zamyka na sjestę i ponownie otwiera o... 17! :O) i lecę na biga. Są już 32 stopnie.
Big Alto de Boa bardzo spokojny, 4-7% cały czas. Trawers zboczem doliny na przełęcz, widoki bez szału.


Na górze 30 stopni i silny wiatr. Zjeżdżam, zabieram sakwy i robię nieco większe zakupy w markecie.
Teraz gwóźdź programu, big średnio 9% z bagażem. Ale wcale nie jest źle. Jadę dość wolno, ale bez dramatu. Widać, że mega formy już tu nie zrobię, ale jakoś idzie.

Na górze zaczynają się czechy i drastycznie psuje się nawierzchnia. Na oko dobry asfalt, ale chyba wylany na bruk, bo niemiłosiernie telepie. Klnąc na czym Galicja stoi (na bruku!), pokonuję kolejne pagórki, potem dłuższy zjazd, krótszy podjazd i wreszcie wylatuję na główną z dobrym asfaltem. Uff! Jeszcze tylko 6 km na kemping (z czego połowa pod górę).
Wreszcie o 18:40 jestem na miejscu. Jest kemping, ale... nieczynny! Dzwonię dzwonkiem (obok jest normalny dom właścicieli), dobijam się i nic. Wreszcie wchodzę boczną furtką z zamiarem obczajenia czy jest woda, żeby zasquattować, a tu... jakaś para w przyczepie kempingowej! Tłumaczę im łamanym hiszpańskim, co i jak, a oni mówią, że są tylko gośćmi i nic nie wiedzą. Znajdują numer do właściciela, ale chyba stacjonarny do tego domu obok bo nikt nie odbiera. W końcu ustalamy, że zostaję na własną odpowiedzialność, oni mnie nie widzieli :-P
A kemping ma dziś dzień wolny, ale normalnie jest ciepła woda, prąd, więc luz, nawet fajnie, że tak pusto :-)
Jak tylko się rozbijam, to przywala burza i pada aż do po 21. Na szczęście obszar łazienek ładnie zadaszony, więc tu sobie siedzę, piorę, gotuję, jem i piszę tę relację :-)


W południe jestem w Quiroga, gdzie wreszcie kupuję bagietkę. Jem, robie kanapkę, zostawiam sakwy w knajpie (mało co bym zostawił w biurze infirmacji turystycznej, gość się zgodził i tylko mimochodem chlapnął, że za godzinę zamyka na sjestę i ponownie otwiera o... 17! :O) i lecę na biga. Są już 32 stopnie.
Big Alto de Boa bardzo spokojny, 4-7% cały czas. Trawers zboczem doliny na przełęcz, widoki bez szału.


Na górze 30 stopni i silny wiatr. Zjeżdżam, zabieram sakwy i robię nieco większe zakupy w markecie.
Teraz gwóźdź programu, big średnio 9% z bagażem. Ale wcale nie jest źle. Jadę dość wolno, ale bez dramatu. Widać, że mega formy już tu nie zrobię, ale jakoś idzie.

Na górze zaczynają się czechy i drastycznie psuje się nawierzchnia. Na oko dobry asfalt, ale chyba wylany na bruk, bo niemiłosiernie telepie. Klnąc na czym Galicja stoi (na bruku!), pokonuję kolejne pagórki, potem dłuższy zjazd, krótszy podjazd i wreszcie wylatuję na główną z dobrym asfaltem. Uff! Jeszcze tylko 6 km na kemping (z czego połowa pod górę).
Wreszcie o 18:40 jestem na miejscu. Jest kemping, ale... nieczynny! Dzwonię dzwonkiem (obok jest normalny dom właścicieli), dobijam się i nic. Wreszcie wchodzę boczną furtką z zamiarem obczajenia czy jest woda, żeby zasquattować, a tu... jakaś para w przyczepie kempingowej! Tłumaczę im łamanym hiszpańskim, co i jak, a oni mówią, że są tylko gośćmi i nic nie wiedzą. Znajdują numer do właściciela, ale chyba stacjonarny do tego domu obok bo nikt nie odbiera. W końcu ustalamy, że zostaję na własną odpowiedzialność, oni mnie nie widzieli :-P
A kemping ma dziś dzień wolny, ale normalnie jest ciepła woda, prąd, więc luz, nawet fajnie, że tak pusto :-)
Jak tylko się rozbijam, to przywala burza i pada aż do po 21. Na szczęście obszar łazienek ładnie zadaszony, więc tu sobie siedzę, piorę, gotuję, jem i piszę tę relację :-)

- DST 110.99km
- Teren 0.60km
- Czas 06:49
- VAVG 16.28km/h
- VMAX 60.73km/h
- Podjazdy 2273m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Plowing against the wind, dz. 23
Dziś wstałem o 5:45 i dobrze zrobiłem! Mimo że jechałem jak na mnie raczej sprawnie, to na kempingu byłem o 19. Powody: długa trasa (relatywnie płaska, ale i tak 2000 podjazdów wyszło) i przeciwny wiatr (na szczęście znacznie słabszy niż wczoraj).
Ogólnie dzień typowo przelotowy (pierwszy na tej wyprawie z zerem bigów!), dość gorący, ale na szczęście nie upalny i pieruńsko nudny (chwała audiobookom!). Dość powiedzieć, że zrobiłem dziś cztery zdjęcia, z czego trzy na kempingach :-P

Tak kończą surferzy, ale z drugiej strony, co ma wisieć...

Uuu!
Dobranoc.
Ogólnie dzień typowo przelotowy (pierwszy na tej wyprawie z zerem bigów!), dość gorący, ale na szczęście nie upalny i pieruńsko nudny (chwała audiobookom!). Dość powiedzieć, że zrobiłem dziś cztery zdjęcia, z czego trzy na kempingach :-P

Tak kończą surferzy, ale z drugiej strony, co ma wisieć...

Uuu!
Dobranoc.
- DST 140.87km
- Czas 07:21
- VAVG 19.17km/h
- VMAX 57.34km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1988m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Czeching in the Elements, dz. 21
Ależ mnie dzisiejszy dzień wykończył! Czemu tak?! :-/
Start lekko po 9 (wszystko mokre/ubłocone oraz leń). Najpierw kilometr wstecz po zakupy (wreszcie!). Market Gadis bardzo duży, więc nim wszystko znalazłem, zeszło sporo czasu. Ruszam dopiero o 10:20. I jadę bardzo niesporo. Kupiłem pyszne żarcie, więc już po 7 km postój na drugie śniadanie. Chleb, majonez, ser manchego, fuet, papryka... Mniam!
A potem kontynuuję czechy. Cały dzień wygląda tak samo: 100m w górę, 100m w dół. Powtórz. Powtórz. Powtórz. Chyba z 15 razy. Jedynym wyjątkiem jest big, na którym 600m w górę (w tym nagła ulewa, która mnie tak zaskoczyła, że przemoczyłem buty), 300m w dół, 100m w górę i 400 w dół. A potem znowu czechy. Od początku do końca, niemal bez przerwy (czytaj: płaskiego odcinka). Masakra, jak to męczy. Dużo bardziej niż solidny podjazd chyba. Do tego raczej gorąco, choć głównie słońce zza chmur. No i ta ulewa ;-)
Gdyby nie widoki, to byłby straszny dzień. A dzięki nim był piękny i straszny. Padam. A oto widoki:

Rajska plaża

Rajskie drzewo

Rajska zatoka


Rajskie klify


Nie podziwiać tego wszystkiego byłoby walką
Start lekko po 9 (wszystko mokre/ubłocone oraz leń). Najpierw kilometr wstecz po zakupy (wreszcie!). Market Gadis bardzo duży, więc nim wszystko znalazłem, zeszło sporo czasu. Ruszam dopiero o 10:20. I jadę bardzo niesporo. Kupiłem pyszne żarcie, więc już po 7 km postój na drugie śniadanie. Chleb, majonez, ser manchego, fuet, papryka... Mniam!
A potem kontynuuję czechy. Cały dzień wygląda tak samo: 100m w górę, 100m w dół. Powtórz. Powtórz. Powtórz. Chyba z 15 razy. Jedynym wyjątkiem jest big, na którym 600m w górę (w tym nagła ulewa, która mnie tak zaskoczyła, że przemoczyłem buty), 300m w dół, 100m w górę i 400 w dół. A potem znowu czechy. Od początku do końca, niemal bez przerwy (czytaj: płaskiego odcinka). Masakra, jak to męczy. Dużo bardziej niż solidny podjazd chyba. Do tego raczej gorąco, choć głównie słońce zza chmur. No i ta ulewa ;-)
Gdyby nie widoki, to byłby straszny dzień. A dzięki nim był piękny i straszny. Padam. A oto widoki:

Rajska plaża

Rajskie drzewo

Rajska zatoka


Rajskie klify


Nie podziwiać tego wszystkiego byłoby walką
- DST 96.30km
- Czas 06:00
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 57.96km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1938m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Night, dz. 20, czyli dobra nasza!
Wczoraj wieczorem zgadało się przy kolacji w hostelu, że chcę dzisiaj zobaczyć Playa de las Catedrales. Jeden Hiszpan mówi: ale wiesz, że musisz tam być w czasie odpływu? Nie miałem pojęcia! :O Sprawdzam więc ci ja tabelę pływów, a tam odpływ o 1 w nocy i o 13:30. Shit, to jest 120 km stąd! Dotrę pod wieczór i po ptokach! Czyżbym musiał tam zrobić kolejny rest? :-/ No chyba, żeby wyjechać o 5 rano...
Decyzję podjąłem o 21, o 22 byłem z grubsza spakowany, rzeczy z lodówki zabrane, o 22:30 w łóżku. Na szczęście wszyscy w pokoju już grzecznie śpią albo udają. Cisza, spokój. Budzik nastawiony na 4.
Ale na tych małych czechach po drodze okazuje się, że Transatlantykowi to on może burty z rdzy obstukiwać, bo jednak na podjazdach zostaje dość wyraźnie. Ale i tak super się razem jedzie tych ok 30 km. W końcu Damian odbija w Campos, a ja dalej lecę główną z wiatrem. Już tylko 25 km. Jeszcze godzinka falowania i jestem na miejscu ok 12:30. Przed czasem :-)
A potem już dość przyjemne miasteczko (może oprócz ku klux muzycznego klanu ;-)
Decyzję podjąłem o 21, o 22 byłem z grubsza spakowany, rzeczy z lodówki zabrane, o 22:30 w łóżku. Na szczęście wszyscy w pokoju już grzecznie śpią albo udają. Cisza, spokój. Budzik nastawiony na 4.
Ale oczywiście z godzinę nie mogłem zasnąć. A o 3 obudził mnie sąsiad z łóżka z góry, który zatrząsł koją, idąc siku. Zamiast próbować zasnąć, wstałem wcześniej. I dobrze, bo z dopakowywaniem, robieniem żarcia i kawy na drogę, etc mi zeszło i mimo wstania przed czasem, wyjeżdżam dopiero o 4:45. 15 stopni (ciepło!), pochmurno, ale nic nie pada. Cisza, ciemność, magia...
Pierwsze kilometry lekko w dół i strasznie mi się podoba taka jazda. Jest lekko creepy, ale super! Zapomniałem już, jaka to fajna adrenalina :-) Po ok. 10 km zaczynam podjazd na krótkiego biga, z bodaj 550 na 900. Na szczycie jestem kilka minut przed 6. Zrywa się wiatr, ale zgodnie z prognozą wschodni. Dobra nasza! :-)
Potem zjazd na 300 i trzy solidne czechy, 200, 200 i 300m podjazdu. W połowie ostatniej nastaje świt. Znów magia... A potem ócz mych lazurowi ukazuje się taki widok!


W niskich dolinach mgła ściele się gęsto
Czy może być więcej magii? No, potem się okaże, że owszem! Póki co zjeżdżam do Luarca nad samym morzem. Godzina 9, a ja mam 60 km na liczniku i jestem w połowie drogi. I została ta łatwiejsza, bo z grubsza płaska. Dobra nasza! :-)
Po kilku kilometrach robię postój na foto palm blueszcz,

a gdy ruszam, to dogania mnie sakwiarz. Od razu gadka. Okazuje się, że Damian jest Niemcem urodzonym na Śląsku i mówiącym po polsku! Mniej więcej tak jak ja po niemiecku? Nie, raczej lepiej. Gadamy dwujęzycznie i lecimy z wiatrem (!). On robi trasę z Nantes, wybrzeżem Atlantyku aż dotąd. Zaraz odbija na południe, by dotrzeć do Nazare w Portugalii i zobaczyć słynne mega fale :-) A potem wraca do Bordeaux, skąd ma pociąg powrotny do Schwarzwaldu. I całą tę trasę robi w 25 dni! Wow! Okej, nie są to góry, ale płasko też nie, a on trzaska oo 170-200 dziennie, śpi głównie na dziko i nie robi restów. A jest o dobrych kilka(naście) lat starszy ode mnie. Normalnie drugi Transatlantyk Szacun! :-D


a gdy ruszam, to dogania mnie sakwiarz. Od razu gadka. Okazuje się, że Damian jest Niemcem urodzonym na Śląsku i mówiącym po polsku! Mniej więcej tak jak ja po niemiecku? Nie, raczej lepiej. Gadamy dwujęzycznie i lecimy z wiatrem (!). On robi trasę z Nantes, wybrzeżem Atlantyku aż dotąd. Zaraz odbija na południe, by dotrzeć do Nazare w Portugalii i zobaczyć słynne mega fale :-) A potem wraca do Bordeaux, skąd ma pociąg powrotny do Schwarzwaldu. I całą tę trasę robi w 25 dni! Wow! Okej, nie są to góry, ale płasko też nie, a on trzaska oo 170-200 dziennie, śpi głównie na dziko i nie robi restów. A jest o dobrych kilka(naście) lat starszy ode mnie. Normalnie drugi Transatlantyk Szacun! :-D

Ale na tych małych czechach po drodze okazuje się, że Transatlantykowi to on może burty z rdzy obstukiwać, bo jednak na podjazdach zostaje dość wyraźnie. Ale i tak super się razem jedzie tych ok 30 km. W końcu Damian odbija w Campos, a ja dalej lecę główną z wiatrem. Już tylko 25 km. Jeszcze godzinka falowania i jestem na miejscu ok 12:30. Przed czasem :-)
A na miejscu jest TO:












Po ponad godzinie łażenia po olbrzymiej plaży, setkach zdjęć i kilku filmach, zostawiam na Playa de las Catedrales urwaną dupę, biorę wodę i jadę dalej.
Miałem co prawda spać na kempingu kilometr stąd, ale jest dopiero godz. 14, więc bez jaj! Jadę najdalej jak się da, czyli do miejsca, tuż za którym jest ostatni market. Zakupy jutro rano to niestety konieczność, bo nie mam już praktycznie niczego. Takim miejscem okazuje się Viveiro. Jest tam duży market Gadis i kemping. I jest to 52 km stąd. Dobra nasza! :-)
Trasa jak poprzednio, łagodne czechy, kilka razy podjazd na 100m, raz na 200. Praktycznie ich nie zauważam. Idę jak burza, bo i faktycznie coś mocno się chmurzy. Trasa dość nudna, jak polska krajówka, tylko z palmami, okazjonalnym widokiem na ocean i z wiatrem. Jedzie się świetnie, w związku z tym. Dobra nasza! :-)
A potem już dość przyjemne miasteczko (może oprócz ku klux muzycznego klanu ;-)

i kemping. Mocno podniszczony, ale w sumie okej. Rozbijam się, myję, piorę i wracam do miasteczka na pizzę. Całkiem dobra, mimo że galicyjska, a nie nasza ;-)
Gdy wracam na kemping zaczyna kropić, ale udaje mi się nie zmoknąć. Dobra nasza! ;-)
- DST 178.28km
- Teren 1.00km
- Czas 08:23
- VAVG 21.27km/h
- VMAX 57.03km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 2390m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 18, bezproblemowy (!)
Dzisiaj prawie wszystko poszło zgodnie z planem. Jakiś szok! :o
Wstałem przed 7, trochę mi zeszło na sprawach komputerowych (np. półpozytywnie odpisał mi WizzAir ws. reklamacji i trza było zareagować) i w związku z tym mimo że bez zwijania namiotu i nawet pakowania (!) wyjechałem dopiero o 9. Na lekko na biga Sanctuario del Acebo. 800m podjazdu weszło jak w masełko, nawet bez postoju. Nowe buty - całkiem nieźle. Na pewno wygodne, a stopę lekko czuć, ale znacznie mniej niż wczoraj.


Zjeżdżam i o 10:45 jestem z powrotem z hotelu. O 11:30 spakowany opuszczam hotel i jadę jeszcze po zakupy. Bo niestety teraz przede mną 3 dni bez sklepu. Tzn. na trasie jest Lidl (wreszcie) pod koniec drugiego dnia, ale muszę wreszcie zrobić rest, a że jutro ma lać, więc termin wydaje się optymalny (ale miejsce niezbyt - hostel w środku niczego, gdzie o zakupach można zapomnieć). Więc Lidla będę mijał w niedzielę (nieczynny)... W sumie nawet nie kupiłem jakoś strasznie dużo. Dżem, masło, 2 banany, 2 kolacje i mleko. Ale sakwa-spiżarnia wypchana i rower znacznie cięższy niż dotychczas ;)
A potem ruszam z Cangas Del Narcea, które mnie zmęczyło. Myślałem, że to małe miasteczko, nieledwie wieś, a tymczasem to spore miasto (większe od Szklarskiej Poręby?), bardzo ruchliwe i hałaśliwe. Ale nocleg był OK i nawet pranie mi wyschło (głównie na mnie :p)
Kilka kilometrów łagodnego zjazdu, potem krótki (150m) i dość stromy podjazd (oczywiście w słońcu) i znów trochę zjazdu (oczywiście w cieniu), a potem zaczyna się dolina, która prowadzi do Allande i na biga Puerto del Palo. Początek bardzo łagodny i w Poli jestem przed 14. Zostawiam bagaże w barze i o 14 ruszam na biga. Wreszcie jakiś łatwy, nachylenia 3-8%. Luzik.

O 15:20 jestem na górze i widzę, że się solidne chmury zbierają, a apka mówi, że jeszcze dziś będzie padać. Więc się trochę sprężam i o 16 jestem na dole. Sakwy i ostatni podjazd dnia: z 550 na 800. Idzie spoko, tempo bez szału, ale też bez wstydu i stopa nie boli! :)
W Colinas de Arriba jestem lekko po 17. Wioseczka na kilka chat, a największa z nich to mój hostel na najbliższe dwie noce. Albo trochę może dom pielgrzyma, bo tutaj wszyscy nastawieni na piechurów przemierzających Camino del Santiago (dla przyjaciół Santi ;) Musze przyznać, że mocno nie rozumiem tego fenomenu, żeby popylać piechotą asfaltem przez całe dnie i tygodnie. Od czego jest rower? No, ale co ja będę oceniał - nocleg pod dachem po 18 za noc to rzadkość :) I to całkiem niezły. Pokoje nie jakieś zatłoczone, łazienki czyste i w miarę wygodnie urządzone, dobre światło, mikrofala, lodówka, toster, stoliki na ganku... Rewelacja! Taka impreza, zostaję do niedzieli :)
A jak tylko się w miarę ogarnąłem, to przywaliło deszczem, który z poczuciem słodkiej zemsty obserwuję z ganku :p

Wstałem przed 7, trochę mi zeszło na sprawach komputerowych (np. półpozytywnie odpisał mi WizzAir ws. reklamacji i trza było zareagować) i w związku z tym mimo że bez zwijania namiotu i nawet pakowania (!) wyjechałem dopiero o 9. Na lekko na biga Sanctuario del Acebo. 800m podjazdu weszło jak w masełko, nawet bez postoju. Nowe buty - całkiem nieźle. Na pewno wygodne, a stopę lekko czuć, ale znacznie mniej niż wczoraj.


Zjeżdżam i o 10:45 jestem z powrotem z hotelu. O 11:30 spakowany opuszczam hotel i jadę jeszcze po zakupy. Bo niestety teraz przede mną 3 dni bez sklepu. Tzn. na trasie jest Lidl (wreszcie) pod koniec drugiego dnia, ale muszę wreszcie zrobić rest, a że jutro ma lać, więc termin wydaje się optymalny (ale miejsce niezbyt - hostel w środku niczego, gdzie o zakupach można zapomnieć). Więc Lidla będę mijał w niedzielę (nieczynny)... W sumie nawet nie kupiłem jakoś strasznie dużo. Dżem, masło, 2 banany, 2 kolacje i mleko. Ale sakwa-spiżarnia wypchana i rower znacznie cięższy niż dotychczas ;)
A potem ruszam z Cangas Del Narcea, które mnie zmęczyło. Myślałem, że to małe miasteczko, nieledwie wieś, a tymczasem to spore miasto (większe od Szklarskiej Poręby?), bardzo ruchliwe i hałaśliwe. Ale nocleg był OK i nawet pranie mi wyschło (głównie na mnie :p)
Kilka kilometrów łagodnego zjazdu, potem krótki (150m) i dość stromy podjazd (oczywiście w słońcu) i znów trochę zjazdu (oczywiście w cieniu), a potem zaczyna się dolina, która prowadzi do Allande i na biga Puerto del Palo. Początek bardzo łagodny i w Poli jestem przed 14. Zostawiam bagaże w barze i o 14 ruszam na biga. Wreszcie jakiś łatwy, nachylenia 3-8%. Luzik.

O 15:20 jestem na górze i widzę, że się solidne chmury zbierają, a apka mówi, że jeszcze dziś będzie padać. Więc się trochę sprężam i o 16 jestem na dole. Sakwy i ostatni podjazd dnia: z 550 na 800. Idzie spoko, tempo bez szału, ale też bez wstydu i stopa nie boli! :)
W Colinas de Arriba jestem lekko po 17. Wioseczka na kilka chat, a największa z nich to mój hostel na najbliższe dwie noce. Albo trochę może dom pielgrzyma, bo tutaj wszyscy nastawieni na piechurów przemierzających Camino del Santiago (dla przyjaciół Santi ;) Musze przyznać, że mocno nie rozumiem tego fenomenu, żeby popylać piechotą asfaltem przez całe dnie i tygodnie. Od czego jest rower? No, ale co ja będę oceniał - nocleg pod dachem po 18 za noc to rzadkość :) I to całkiem niezły. Pokoje nie jakieś zatłoczone, łazienki czyste i w miarę wygodnie urządzone, dobre światło, mikrofala, lodówka, toster, stoliki na ganku... Rewelacja! Taka impreza, zostaję do niedzieli :)
A jak tylko się w miarę ogarnąłem, to przywaliło deszczem, który z poczuciem słodkiej zemsty obserwuję z ganku :p

- DST 72.14km
- Czas 04:41
- VAVG 15.40km/h
- VMAX 59.48km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2076m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 17, czyli Jazda z Kurwami
Noc na dziko bez przygód, ale strzelanina trwała non stop i jak się obudziłem po 4, to już przez to nie mogłem zasnąć. I co najlepsze (bez ironii), nie dowiedziałem się w końcu, cóż to takiego :-P
Zostawiam namiot, żeby się suszył, z kartką, że jest pusty w środku i że po niego wrócę (!), sakwy w krzakach i ruszam lekko po 9 na biga.

Jest 10 stopni, ale dość szybko się rozgrzewam. Podjazd ma 5-8% i jedzie się nieźle, oprócz tego, że od pedału lekko boli mnie lewa stopa. Chyba za długo jeździłem w sandałach (najpierw przez ten deszcz, a potem zapomniałem zmienić). Dziś jadę w butach, ale stopa już, widać, ucierpiała. Nic to, jadę.
Postój w pierwszym słońcu, czyli na wysokości niemal 900. Zadupie, ale ładnie i spokojnie. Dalej podjazd robi się bardzo łagodny, 1-4%. Dlatego taki długi, 20 km! Na bigu jestem o 11:30. Wciąż chłodno, więc zjeżdżam w kurtce. Zjazd się bardzo dłuży, ale o 12:15 jestem z powrotem.
Lampa! Namiot suchy, sakwy nienaruszone. Zwijam namiot, jem i spotykam sakwiarza z Gran Canarii! Fajny chłopak, szkoda, że jedzie w przeciwnym kierunku. Chwilę gadamy i ruszam. Gorąco.
Falowanie do miasteczka San Antonin, gdzie kupuję chleb i lody oraz zrywam trzy pyszne jabłka. Potem jeszcze troszkę w dół i zaczyna się big. Jest 14, słońce w plecy lub lekko z lewej, zero cienia i licznik pokazuje ok 40 stopni. Ech... No, ale nie pada już drugi dzień :p

Kiepsko się jedzie. Upał, stopa boli coraz bardziej, a do tego jadę z kurwami, czyli rojem: much, gzów (tych mniejszych, ale i tak tną) i nawet os. Wściec się można! I rzeczywiście na ostatnim (trzecim!) postoju nie wytrzymuję i zaczynam się na nie drzeć i wściekać, że odpocząć nie dają. A one oczywiście nic sobie z tego nie robią :-P W końcówce już jakoś ciut lepiej z owadami, za to ze stopą coraz gorzej, mocno doskwierają konkretne punkty, gdzie uciska ramka pedału, chyba mi się podeszwy pocieniły!
W pewnym momencie widzę, jak ktoś pcha bikepackerski rower pod górę. Mozolnie doganiam, a to dziewczyna! Chwilę gadamy po angielsku, czy nie potrzebuje pomocy albo wody, ale mówi, że wszystko ok. Do szczytu już blisko, więc myślałem, że się tam spotkamy i pogadamy, ale ona tylko przemyka, gdy ja się przebieram. Dziwne.
No, ale zjazd zacny, więc w końcu ją doganiam. Okazuje się że to uczestniczka ultramaratonu Transiberica! I do tego Polka! Jaja! Jedziemy razem z 15 km i gadamy. Ale moja stopa już naprawdę szaleje i w duchu cieszę się, że mam już tylko kilka kilometrów do zarezerwowanego hotelu. A ona dziś chce jeszcze pocisnąć 80. Szacun! Pozdrawiam Gosię (numer startowy 17) i życzę zwycięstwa w Transiberica! :-)

Hotel w porządku, ja niezbyt. Więc po myciu i praniu ruszam w miasto na poszukiwanie twardych butów. Moje żółte ciżemki najwyraźniej zmiękły po latach, bo to jest absurd, żeby od pedału tak stopa bolała! A przy chodzeniu nic (na szczęście)! Kupuję nołnejmy z najtwardszą podeszwą, jaką znajduję. Mam nadzieję, że będą dobre, bo nie dam rady zabrać dwóch par i jutro będę musiał wyrzucić stare...
Jeszcze kolacja, regulacja hamulców i rezerwacja hostelu na jutro (w sobotę wreszcie rest, bo ma lać). I o 22 już mam wolne. Spaaać...
Zostawiam namiot, żeby się suszył, z kartką, że jest pusty w środku i że po niego wrócę (!), sakwy w krzakach i ruszam lekko po 9 na biga.

Jest 10 stopni, ale dość szybko się rozgrzewam. Podjazd ma 5-8% i jedzie się nieźle, oprócz tego, że od pedału lekko boli mnie lewa stopa. Chyba za długo jeździłem w sandałach (najpierw przez ten deszcz, a potem zapomniałem zmienić). Dziś jadę w butach, ale stopa już, widać, ucierpiała. Nic to, jadę.
Postój w pierwszym słońcu, czyli na wysokości niemal 900. Zadupie, ale ładnie i spokojnie. Dalej podjazd robi się bardzo łagodny, 1-4%. Dlatego taki długi, 20 km! Na bigu jestem o 11:30. Wciąż chłodno, więc zjeżdżam w kurtce. Zjazd się bardzo dłuży, ale o 12:15 jestem z powrotem.
Lampa! Namiot suchy, sakwy nienaruszone. Zwijam namiot, jem i spotykam sakwiarza z Gran Canarii! Fajny chłopak, szkoda, że jedzie w przeciwnym kierunku. Chwilę gadamy i ruszam. Gorąco.
Falowanie do miasteczka San Antonin, gdzie kupuję chleb i lody oraz zrywam trzy pyszne jabłka. Potem jeszcze troszkę w dół i zaczyna się big. Jest 14, słońce w plecy lub lekko z lewej, zero cienia i licznik pokazuje ok 40 stopni. Ech... No, ale nie pada już drugi dzień :p

Kiepsko się jedzie. Upał, stopa boli coraz bardziej, a do tego jadę z kurwami, czyli rojem: much, gzów (tych mniejszych, ale i tak tną) i nawet os. Wściec się można! I rzeczywiście na ostatnim (trzecim!) postoju nie wytrzymuję i zaczynam się na nie drzeć i wściekać, że odpocząć nie dają. A one oczywiście nic sobie z tego nie robią :-P W końcówce już jakoś ciut lepiej z owadami, za to ze stopą coraz gorzej, mocno doskwierają konkretne punkty, gdzie uciska ramka pedału, chyba mi się podeszwy pocieniły!
W pewnym momencie widzę, jak ktoś pcha bikepackerski rower pod górę. Mozolnie doganiam, a to dziewczyna! Chwilę gadamy po angielsku, czy nie potrzebuje pomocy albo wody, ale mówi, że wszystko ok. Do szczytu już blisko, więc myślałem, że się tam spotkamy i pogadamy, ale ona tylko przemyka, gdy ja się przebieram. Dziwne.
No, ale zjazd zacny, więc w końcu ją doganiam. Okazuje się że to uczestniczka ultramaratonu Transiberica! I do tego Polka! Jaja! Jedziemy razem z 15 km i gadamy. Ale moja stopa już naprawdę szaleje i w duchu cieszę się, że mam już tylko kilka kilometrów do zarezerwowanego hotelu. A ona dziś chce jeszcze pocisnąć 80. Szacun! Pozdrawiam Gosię (numer startowy 17) i życzę zwycięstwa w Transiberica! :-)

Hotel w porządku, ja niezbyt. Więc po myciu i praniu ruszam w miasto na poszukiwanie twardych butów. Moje żółte ciżemki najwyraźniej zmiękły po latach, bo to jest absurd, żeby od pedału tak stopa bolała! A przy chodzeniu nic (na szczęście)! Kupuję nołnejmy z najtwardszą podeszwą, jaką znajduję. Mam nadzieję, że będą dobre, bo nie dam rady zabrać dwóch par i jutro będę musiał wyrzucić stare...
Jeszcze kolacja, regulacja hamulców i rezerwacja hostelu na jutro (w sobotę wreszcie rest, bo ma lać). I o 22 już mam wolne. Spaaać...
- DST 90.59km
- Czas 05:30
- VAVG 16.47km/h
- VMAX 54.68km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 2130m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Asturias Zadupias, dz. 16
Dzisiaj długi dzień, więc chciałem wyjechać możliwie wcześnie, powiedzmy przed 9:00, ale nikogo nie było na recepcji. Zastanawiałem się, w jaki sposób zapłacić - wiedziałem nawet ile, mianowicie 9 euro, ale nie było jak tych pieniędzy zostawić! W końcu dwie piątki przytrzasnąłem kamieniem przy wejściu do restauracji i wysłałem WhatsAppa właścicielom na numer, który znalazłem w sieci, z informacją i zdjęciem, że pieniądze tam leżą. Po czym właśnie jak wyjeżdżałem, to się zjawiła jakaś kobita, więc w te pędy zabrałem te pieniądze stamtąd i wręczyłem jej i pojechałem. Ale była już 9:30! :/
Początek to zjazd - dość chłodny, chociaż momentami już w słońcu. Kilkanaście kilometrów w dół doliny łagodnie, po czym zaczyna się dość ostra piła na dwa niewielkie szczyty 1000 z małym haczykiem. Potem zjazd do Fabero, w którym miałem wczoraj nocować, ale jakoś nie wyszło ;-) A na zjeździe bardzo piękny widok na odkrywkową kopalnię... antracytu! Rewelacja!

W Fabero małe zakupy, głównie kolacja na dziś. Jest już całkiem ciepło, 26-28 stopni, więc totalnie lekko ubrany zjeżdżam jeszcze kawałek i zaczyna się podjazd w stronę biga. Najpierw dość łagodnie na wysokość 1000 małym hakiem, potem niestety 200 m w dół. Ale za to robią się ładne tereny - mocno odludnie, zielono, faliście. Podjeżdżam doliną bardzo opustoszałą, gdzie na kilkunastu kilometrach są tylko dwie wsie i w drugiej z nich o dziwo jest kemping! Na nim robię sobie krótki postój, przygotowuję kanapki i o 14:30 ruszam na biga.
Początek podjazdu łagodnie doliną, po czym droga gwałtownie skręca w stronę ściany i robi się od razu 10 do 14%. I tak trzyma praktycznie aż do samego szczytu na wysokości 1675 m (Puerto de Ancares). Jeden z bardziej stromych średnio bigów, jakie podjeżdżałem! Jadę z dużym wysiłkiem, ale jednak jadę w sumie w miarę sprawnie i na górze jestem krótko przed godziną 16:00.

Ubieram się i zjeżdżam aż na niskość 500. Po drodze robi się fatalna nawierzchnia i totalne zadupie w którym jest jedna wieś, w której prawie nikogo nie ma, a poza tym nic. Na samym dole jest już naprawdę ciepło, 27 stopni znowu, no i oczywiście zaczyna się podjazd i znowu ostry. Jadę powoli, spokojnie, aż osiągam ostatnią wieś na końcu asturiańskiego zadupia (nazywa się Rao), w której nawet droga się kończy i zaczyna się szuter. Droga szutrowa ma nachylenie 12 do 14% i trzeba mocno trzymać kierownicę na kamieniach, ale równocześnie oblatują mnie roje much! Walczę z nimi, ale jest to oczywiście walka skazana na porażkę, a one bardzo, ale to bardzo chcą mi wejść do oczu! Straszny jest ten podjazd! Nawet jak się szuter kończy i robi się asfalt, to nadal jest 12 do 15% i trzyma tak aż do wysokości 1000 gdzie dopiero jak biorę wodę na nocleg, to się robi bardziej płasko, a w końcu w dół. Stromo.
Droga nadal ma fatalną nawierzchnię, więc zjeżdżam bardzo ostrożnie, długo i powoli. Na wysokości 500 z hakiem jest jeszcze jeden ostatni pięćdziesięciometrowy podjazd i oczywiście znowu 10 do 12%, i znowu roje much mnie oblatują. W końcu lekko po 20:00 dojeżdżam na upatrzoną miejscówkę w postaci miejsca odpoczynkowego (Area Recreativa z dżizasami), gdzie będę dziś spał na dziko. Z muchami. Myślałem, że dlatego mnie tak oblatują, że byłem bardzo spocony, ale nawet po umyciu się w rzece nie odpuszczają ani na jotę!
Po prostu strasznie, ale to strasznie pokochały moje oczy i poszły sobie dopiero jak się zrobiło ciemno! A oprócz tego cały czas trwa w okolicy jakaś strzelanina. Nie wiem czy kamieniołom czy polowanie, ale gdzieś co minutę słychać strzał/ wybuch. Ja cię kręcę, co za dzień! I co za noc! ;-)

Początek to zjazd - dość chłodny, chociaż momentami już w słońcu. Kilkanaście kilometrów w dół doliny łagodnie, po czym zaczyna się dość ostra piła na dwa niewielkie szczyty 1000 z małym haczykiem. Potem zjazd do Fabero, w którym miałem wczoraj nocować, ale jakoś nie wyszło ;-) A na zjeździe bardzo piękny widok na odkrywkową kopalnię... antracytu! Rewelacja!

W Fabero małe zakupy, głównie kolacja na dziś. Jest już całkiem ciepło, 26-28 stopni, więc totalnie lekko ubrany zjeżdżam jeszcze kawałek i zaczyna się podjazd w stronę biga. Najpierw dość łagodnie na wysokość 1000 małym hakiem, potem niestety 200 m w dół. Ale za to robią się ładne tereny - mocno odludnie, zielono, faliście. Podjeżdżam doliną bardzo opustoszałą, gdzie na kilkunastu kilometrach są tylko dwie wsie i w drugiej z nich o dziwo jest kemping! Na nim robię sobie krótki postój, przygotowuję kanapki i o 14:30 ruszam na biga.
Początek podjazdu łagodnie doliną, po czym droga gwałtownie skręca w stronę ściany i robi się od razu 10 do 14%. I tak trzyma praktycznie aż do samego szczytu na wysokości 1675 m (Puerto de Ancares). Jeden z bardziej stromych średnio bigów, jakie podjeżdżałem! Jadę z dużym wysiłkiem, ale jednak jadę w sumie w miarę sprawnie i na górze jestem krótko przed godziną 16:00.

Ubieram się i zjeżdżam aż na niskość 500. Po drodze robi się fatalna nawierzchnia i totalne zadupie w którym jest jedna wieś, w której prawie nikogo nie ma, a poza tym nic. Na samym dole jest już naprawdę ciepło, 27 stopni znowu, no i oczywiście zaczyna się podjazd i znowu ostry. Jadę powoli, spokojnie, aż osiągam ostatnią wieś na końcu asturiańskiego zadupia (nazywa się Rao), w której nawet droga się kończy i zaczyna się szuter. Droga szutrowa ma nachylenie 12 do 14% i trzeba mocno trzymać kierownicę na kamieniach, ale równocześnie oblatują mnie roje much! Walczę z nimi, ale jest to oczywiście walka skazana na porażkę, a one bardzo, ale to bardzo chcą mi wejść do oczu! Straszny jest ten podjazd! Nawet jak się szuter kończy i robi się asfalt, to nadal jest 12 do 15% i trzyma tak aż do wysokości 1000 gdzie dopiero jak biorę wodę na nocleg, to się robi bardziej płasko, a w końcu w dół. Stromo.

Droga nadal ma fatalną nawierzchnię, więc zjeżdżam bardzo ostrożnie, długo i powoli. Na wysokości 500 z hakiem jest jeszcze jeden ostatni pięćdziesięciometrowy podjazd i oczywiście znowu 10 do 12%, i znowu roje much mnie oblatują. W końcu lekko po 20:00 dojeżdżam na upatrzoną miejscówkę w postaci miejsca odpoczynkowego (Area Recreativa z dżizasami), gdzie będę dziś spał na dziko. Z muchami. Myślałem, że dlatego mnie tak oblatują, że byłem bardzo spocony, ale nawet po umyciu się w rzece nie odpuszczają ani na jotę!
Po prostu strasznie, ale to strasznie pokochały moje oczy i poszły sobie dopiero jak się zrobiło ciemno! A oprócz tego cały czas trwa w okolicy jakaś strzelanina. Nie wiem czy kamieniołom czy polowanie, ale gdzieś co minutę słychać strzał/ wybuch. Ja cię kręcę, co za dzień! I co za noc! ;-)

- DST 99.07km
- Teren 3.00km
- Czas 06:58
- VAVG 14.22km/h
- VMAX 57.86km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 2604m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Splashing in a drizzle, dz. 15
Inwokacja:
Już rzygam tym deszczem!
Długo jeszcze?
Apostrofa:
Deszczu, spierdalaj!
A poza tym wstałem tuż przed 7, ciemno, niezbyt zimno, wszystko fchuj mokre, ale nie pada. W krzakach epicko wdepnąłem w gówno. Obydwoma sandałami! Na szczęście nie dostało się do środka, ale było blisko!
Wyjeżdżam o 9 (nadal nie pada) i jadę do sklepu po chleb. Oraz do kraniku uprać rękawiczki, bandanę i skarpetki (wszystkie trzy rzeczy można założyć mokre). Z La Plaza ruszam o 9:40. Po chwili nadchodzi mżawka.
Raz pada mocniej, raz słabiej, a niekiedy wcale. W jednej z takich przerw robię postój i drugie śniadanie na sakwach na wysokości 900. Gdy ruszam, to już znowu mży. Na bigu 1350 jestem o godz. 12. Siąpi. Podjazd był bardzo zacny, niemal 10% średnio, zjazd będzie taki sam. No, ale dzisiaj mam zapasowe klocki na podeszwach sandałów! :-P
W połowie zjazdu przestaje padać. Na dole (500 m npm) znów zaczyna. Robię postój z żarciem pod daszkiem we wsi i ruszam dalej lekko pod górę w stronę biga Samiedo. Pada. A potem słońce. Ładny gorż!

A potem znów pada. Tak chyba z 10 razy podczas podjazdu na niemal 1600 raz się lekko przeciera, a potem znów pada. Raz 19 stopni, a raz 12. I tak do zajebania. A na bigu mżawka i mgła, że człowiek zaczyna wątpić, czy Tam Dalej w ogóle jeszcze jest świat...

A potem łagodny i lekko czeski zjazd doliną Sil. Początkowo w deszczu, ale z wiatrem w plecy! Potem już tylko w mokrym od dołu. A potem się wreszcie przeciera na dobre. To znaczy, chmury są, nawet sporo, ale wreszcie przestaje padać do końca dnia. I robi się PIĘKNIE!




W połowie zjazdu zakupy w Villablino, w zaskakująco dużym markecie Gadis. Na kolację kupuję empanadę z kurczakiem i pieczarkami (okazuje się porażką). A potem reszta "zjazdu" do Palacios del Sil. Kemping jest zaś dzisiaj... nieczynny. Bo jest wtorek i mają dzień wolny. Ale na szczęście gospodyni jest i udaje mi się ją ubłagać. A kemping fajny! Prąd, stoliki, wreszcie wygodne krzesła, daszek w razie czego...
Rozbijam kompletnie mokry namiot w resztkach słońca i idę prać ciuchy z dwóch dni. Masakra co za dzień znowu!
Inwokacja, apostrofa...
Już rzygam tym deszczem!
Długo jeszcze?
Apostrofa:
Deszczu, spierdalaj!
A poza tym wstałem tuż przed 7, ciemno, niezbyt zimno, wszystko fchuj mokre, ale nie pada. W krzakach epicko wdepnąłem w gówno. Obydwoma sandałami! Na szczęście nie dostało się do środka, ale było blisko!
Wyjeżdżam o 9 (nadal nie pada) i jadę do sklepu po chleb. Oraz do kraniku uprać rękawiczki, bandanę i skarpetki (wszystkie trzy rzeczy można założyć mokre). Z La Plaza ruszam o 9:40. Po chwili nadchodzi mżawka.
Raz pada mocniej, raz słabiej, a niekiedy wcale. W jednej z takich przerw robię postój i drugie śniadanie na sakwach na wysokości 900. Gdy ruszam, to już znowu mży. Na bigu 1350 jestem o godz. 12. Siąpi. Podjazd był bardzo zacny, niemal 10% średnio, zjazd będzie taki sam. No, ale dzisiaj mam zapasowe klocki na podeszwach sandałów! :-P
W połowie zjazdu przestaje padać. Na dole (500 m npm) znów zaczyna. Robię postój z żarciem pod daszkiem we wsi i ruszam dalej lekko pod górę w stronę biga Samiedo. Pada. A potem słońce. Ładny gorż!

A potem znów pada. Tak chyba z 10 razy podczas podjazdu na niemal 1600 raz się lekko przeciera, a potem znów pada. Raz 19 stopni, a raz 12. I tak do zajebania. A na bigu mżawka i mgła, że człowiek zaczyna wątpić, czy Tam Dalej w ogóle jeszcze jest świat...

A potem łagodny i lekko czeski zjazd doliną Sil. Początkowo w deszczu, ale z wiatrem w plecy! Potem już tylko w mokrym od dołu. A potem się wreszcie przeciera na dobre. To znaczy, chmury są, nawet sporo, ale wreszcie przestaje padać do końca dnia. I robi się PIĘKNIE!




W połowie zjazdu zakupy w Villablino, w zaskakująco dużym markecie Gadis. Na kolację kupuję empanadę z kurczakiem i pieczarkami (okazuje się porażką). A potem reszta "zjazdu" do Palacios del Sil. Kemping jest zaś dzisiaj... nieczynny. Bo jest wtorek i mają dzień wolny. Ale na szczęście gospodyni jest i udaje mi się ją ubłagać. A kemping fajny! Prąd, stoliki, wreszcie wygodne krzesła, daszek w razie czego...
Rozbijam kompletnie mokry namiot w resztkach słońca i idę prać ciuchy z dwóch dni. Masakra co za dzień znowu!
Inwokacja, apostrofa...
- DST 77.92km
- Czas 05:32
- VAVG 14.08km/h
- VMAX 62.19km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 2106m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in a drizzle, dz. 14
Start o 8:30. Z hotelu to łatwe. Myślałem, że wręcz trochę późno, ale okazało się, że Mercadona w Poli czynna od 9, więc i tak kilka minut czekałem. Spore zakupy (bo znów 1,5 dnia bez sklepu) i jak wychodzę o 9:25 to siąpi. Oczywiście :-/ Nic to, ruszam! Dziś zbyt ambitny dzień, żeby się przejmować pierdołami.
Zaraz z Poli startuje solidny podjazd na biga Alto de Gamoniteiro. Na dzień dobry 9%, potem i do 14 momentami. Większość czasu siąpi. Robię jeden postój pod drzewem, które jeszcze nie przeciekło i dość wilgotny docieram na 1160, gdzie na biga odbija boczna droga. Zrzucam sakwy w krzakach (i w deszczu) i bez postoju dalej. Pada coraz mocniej (choć to wciąż mżawka), więc zatrzymuję się dopiero na szczycie.

Ekspresowa przebiórka w (chwilowo) suche i ciepłe ciuchy, w biegu pożeram garść migdałów i zjeżdżam. Pada i pada, a tu nachylenia zacne, nie to co wczoraj! Drżę o klocki, ale dają radę!
Przy sakwach stoję kilka minut pod niby daszkiem jakiegoś budynku typu podstacja elektryczna. Kapie za kołnierz, ale bezpośrednio nie pada, bo jestem od zawietrznej :-P
Potem kilometr leciutko pod górę na przełęcz (dawny big) i zaczyna się długi zjazd. Powoli słabnie deszcz, ale i moje dłonie na klamkach hamulcowych. Które pierwsze odpuści... ? Jednak deszcz. Na wysokości ok 800 ustaje, na 600 nieśmiało wygląda słońce. Na 500 robię postój na ławce, żeby wreszcie coś konkretnego ZJEŚĆ. A potem dalej. Sukcesywnie się rozbieram i kolejne sztuki odzieży suszę na rogach, lemondce, na sakwach i na sobie. Jakoś idzie.
Jeszcze z 10 km leciutko w dół i jestem na 350, gdzie full lampa, 28 stopni i zaczyna się lekki podjazd. Wkrótce docieram do Entrago, gdzie jest hotelik. Wg booking za 64, to bezpośrednio powinno być ok 50. Nie napalam się, bo w planach jest dzik, ale jak na drugim bigu znów popada, to nie wiem, czy zdołam się na obozie umyć w zimnej wodzie ;-) Ale dylemat się sam rozwiązuje, bo ostatnie wolne miejsce ktoś zaklepał nie przez booking, więc mnie nie przyjmą. Trudno i może dobrze, bo pogoda coraz lepsza :-)
Teraz jadę obejrzeć miejsce na dzika. Specyficzne, bo w miasteczku. Ale stoją kamperowcy, są dżizasy, więc raczej nie powinno być problemu. Tylko wody nie ma. Ale znajduję kranik 150m dalej. I jest rzeczka do mycia. Okej, biorę! :-)

Kanapka i ruszam na biga. Jest tuż po 16, a przede mną 1100 metrów pod górę...
Rozglądam się za miejscem na sakwy, ale wieś za wsią. Jedna z nich taka :-D

W końcu wstawiam na jakieś pastwisko, ale przyfilował mnie jakiś wioskowy dziadek i poszedł tam zajrzeć. Fuck. On wychodzi, ja wracam i zabieram sakwy wyżej. Na szczęście podjazd bardzo łagodny. W końcu znajduję odpowiednie krzaki. Uff. Ale jest już po 16:30! No to w pedał!
Jestem zaskoczony, jak zacnie jadę. Jest 5-8% większość czasu, a prędkość mam 9-12 kmh. Wow! Do postoju na 1100 gnam jak na happy minutes B-) A po drodze piękny gorż, jak zwykle gdy jest mało czasu :-P

Potem już nieco słabiej, ale wciąż bez wstydu przed Ryśkiem. Na bigu Puerto de Ventana (1590) jestem o 18:20. Zakładałem że o 19. Nieźle!

W międzyczasie z 28 stopni zrobiło się 12, ale po raz pierwszy od trzech dni nie pada! Wow again :-P
Ubieram, zjeżdżam. Chmury się zbierają, ale nie pada aż do miejscówki. Hurra!
Biorę wodę, ustawiam majdan przy dżizasie i idę się myć do rzeki. Zimna, ale nie lodowata. Tylko płytko, nie idzie się całkiem zanurzyć, nawet na leżąco. Ale umyć się udało, jak świeżo! :-D
Potem herbata, lazania i po jedzeniu, o wczesnym zmroku, rozbijam namiot. W samą porę, bo w trakcie zaczyna padać. Oczywiście :-P Szybko zgarniam klamoty do namiotu i kończę ten szalony dzień :-)
Zaraz z Poli startuje solidny podjazd na biga Alto de Gamoniteiro. Na dzień dobry 9%, potem i do 14 momentami. Większość czasu siąpi. Robię jeden postój pod drzewem, które jeszcze nie przeciekło i dość wilgotny docieram na 1160, gdzie na biga odbija boczna droga. Zrzucam sakwy w krzakach (i w deszczu) i bez postoju dalej. Pada coraz mocniej (choć to wciąż mżawka), więc zatrzymuję się dopiero na szczycie.

Ekspresowa przebiórka w (chwilowo) suche i ciepłe ciuchy, w biegu pożeram garść migdałów i zjeżdżam. Pada i pada, a tu nachylenia zacne, nie to co wczoraj! Drżę o klocki, ale dają radę!
Przy sakwach stoję kilka minut pod niby daszkiem jakiegoś budynku typu podstacja elektryczna. Kapie za kołnierz, ale bezpośrednio nie pada, bo jestem od zawietrznej :-P
Potem kilometr leciutko pod górę na przełęcz (dawny big) i zaczyna się długi zjazd. Powoli słabnie deszcz, ale i moje dłonie na klamkach hamulcowych. Które pierwsze odpuści... ? Jednak deszcz. Na wysokości ok 800 ustaje, na 600 nieśmiało wygląda słońce. Na 500 robię postój na ławce, żeby wreszcie coś konkretnego ZJEŚĆ. A potem dalej. Sukcesywnie się rozbieram i kolejne sztuki odzieży suszę na rogach, lemondce, na sakwach i na sobie. Jakoś idzie.
Jeszcze z 10 km leciutko w dół i jestem na 350, gdzie full lampa, 28 stopni i zaczyna się lekki podjazd. Wkrótce docieram do Entrago, gdzie jest hotelik. Wg booking za 64, to bezpośrednio powinno być ok 50. Nie napalam się, bo w planach jest dzik, ale jak na drugim bigu znów popada, to nie wiem, czy zdołam się na obozie umyć w zimnej wodzie ;-) Ale dylemat się sam rozwiązuje, bo ostatnie wolne miejsce ktoś zaklepał nie przez booking, więc mnie nie przyjmą. Trudno i może dobrze, bo pogoda coraz lepsza :-)
Teraz jadę obejrzeć miejsce na dzika. Specyficzne, bo w miasteczku. Ale stoją kamperowcy, są dżizasy, więc raczej nie powinno być problemu. Tylko wody nie ma. Ale znajduję kranik 150m dalej. I jest rzeczka do mycia. Okej, biorę! :-)

Kanapka i ruszam na biga. Jest tuż po 16, a przede mną 1100 metrów pod górę...
Rozglądam się za miejscem na sakwy, ale wieś za wsią. Jedna z nich taka :-D

W końcu wstawiam na jakieś pastwisko, ale przyfilował mnie jakiś wioskowy dziadek i poszedł tam zajrzeć. Fuck. On wychodzi, ja wracam i zabieram sakwy wyżej. Na szczęście podjazd bardzo łagodny. W końcu znajduję odpowiednie krzaki. Uff. Ale jest już po 16:30! No to w pedał!
Jestem zaskoczony, jak zacnie jadę. Jest 5-8% większość czasu, a prędkość mam 9-12 kmh. Wow! Do postoju na 1100 gnam jak na happy minutes B-) A po drodze piękny gorż, jak zwykle gdy jest mało czasu :-P

Potem już nieco słabiej, ale wciąż bez wstydu przed Ryśkiem. Na bigu Puerto de Ventana (1590) jestem o 18:20. Zakładałem że o 19. Nieźle!

W międzyczasie z 28 stopni zrobiło się 12, ale po raz pierwszy od trzech dni nie pada! Wow again :-P
Ubieram, zjeżdżam. Chmury się zbierają, ale nie pada aż do miejscówki. Hurra!
Biorę wodę, ustawiam majdan przy dżizasie i idę się myć do rzeki. Zimna, ale nie lodowata. Tylko płytko, nie idzie się całkiem zanurzyć, nawet na leżąco. Ale umyć się udało, jak świeżo! :-D
Potem herbata, lazania i po jedzeniu, o wczesnym zmroku, rozbijam namiot. W samą porę, bo w trakcie zaczyna padać. Oczywiście :-P Szybko zgarniam klamoty do namiotu i kończę ten szalony dzień :-)
- DST 101.78km
- Teren 0.15km
- Czas 06:55
- VAVG 14.72km/h
- VMAX 51.91km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2964m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze