Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 61874.99 km (w terenie 1090.17 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3444:56 |
Średnia prędkość: | 17.96 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 862546 m |
Liczba aktywności: | 727 |
Średnio na aktywność: | 85.11 km i 4h 44m |
Więcej statystyk |
Zwierz Alpuhary, dz. 29 i ostatni
Dziś miałem mieć sporo czasu (i miałem), więc budzik na 7:20, ale i tak się obudziłem o 6:40. Siła przyzwyczajenia ;)
Punkt o 9 mam w aucie wszystko oprócz roweru i kilku podręcznych drobiazgów i ruszam na biga Las Palomas do Ronda. Przy okazji widzę, że auto jest kompletnie zablokowane przez kogoś, kto zaparkował na miejscu dla niepełnosprawnych. Nie wyjade, jak się nie ruszy :)
Wieje ostro SE. Najpierw zjazd 100 m do Grazelemy na start biga, o tej porze ulice opustoszałe, ale za to udaje mi się kupić świeży chleb :) Sam podjazd niezbyt długi i dość łatwy, wchodzi jak w masło i o 10 jestem z powrotem na kempingu.
Auto nadal zastawione, ale po interwencji u gospodarza dość szybko znajduje się właściciel i przeparkowuje. O 10:15 ruszam. Wieje jak diabli! Do Rondy większość czasu droga wąska i kręta, a mijanka z autobusem na zakręcie znów stresująca. W samej Rondzie duży ruch, ale udaje mi się znaleźć darmowy parking (konkretnie pierwszych 59 minut jest darmowych, ale przecież spoko zdążę, to tylko dwa kilometry spaceru w obie strony i kilkanaście zdjęć. I faktycznie zdążyłem, a Ronda przepiękna, prawie jak Pitigliano! ;)
Potem raptem 2,5 km autem i jestem pod ostatnim bigiem wyprawy - Alto de Cascajares. Zostawiam auto w bocznej dróżce i ruszam o 12:30. Wieje tak, że miejscu, gdzie droga wiedzie wąskim wąwozem, z najwyższym trudem jadę 9 kmh na nachyleniu raptem 3%. Łeb urywa i rowerem rzuca! Namordowałem się na tym bigu za trzech, zwłaszcza, że nachylenia małe, więc nic nie osłaniało od wiatru. Ma-sa-kra! Końcówka zamkniętą drogą prowadzącą przez teren kopalni i kamieniołom. Szczęście, że dziś niedziela, bo inaczej zapewne bym się tu w ogóle nie dostał! Na samej górze zwały żwiru i burze pyłowe od tego wiatru cholernego.
Zakładam okulary i zjeżdżam. Tu już dość przyjemnie, większość czasu z wiatrem, wiec mimo niskich nachyleń wykręcam maksymalna prędkość wyprawy :)
Moje większe! ;-)
Auto stoi nienaruszone, więc spakowawszy się wyruszam ok 15:20. Stąd już niecałe 100 km do Malagi. Jeszcze tankowanie pod koniec (tania benzyna w Hiszpanii - 1,60 EUR za litr) i dodatkowo odkurzam wnętrze, żeby się nie przyczepili. I tak się przyczepili, że nie wolno roweru we wnętrzu przewozić i w ogóle straszny raban gość zrobił, że się w złym miejscu rozładowuję (a wcześniej upewniłem się u innego gościa, że właśnie tutaj mam to robić, mimo że mnie się to miejsce wydawało bezsensowne), ale mu powiedziałem, że ma się odwalić, jak skończę się rozpakowywać, to pogadamy. A jak skończyłem, to go nie było :P A ten, co był, to obejrzał auto, stwierdził, że wszystko OK i bez problemów zwrócił mi depozyt (1200 EUR!). Uff.
Na koniec wpadłem do KFC po kolację (jakoś żadnej lokalnej restauracji w pobliżu nie znalazłem) i już przed 19 jestem w Hotel Royal Costa. Brzmi dumnie i faktycznie prawdziwy hotel, z eleganckimi recepcjonistami, śniadaniem, etc. No, spokojnie hotel biznesowy mógłby być, choć może taki trochę "przykurzony". Ale to pewnie od tego wiatru :p
A cena 37 EUR :)
Potem jeszcze gruby przepak przed lotem i już ok 20:30 mam wolny wieczór :)
Punkt o 9 mam w aucie wszystko oprócz roweru i kilku podręcznych drobiazgów i ruszam na biga Las Palomas do Ronda. Przy okazji widzę, że auto jest kompletnie zablokowane przez kogoś, kto zaparkował na miejscu dla niepełnosprawnych. Nie wyjade, jak się nie ruszy :)
Wieje ostro SE. Najpierw zjazd 100 m do Grazelemy na start biga, o tej porze ulice opustoszałe, ale za to udaje mi się kupić świeży chleb :) Sam podjazd niezbyt długi i dość łatwy, wchodzi jak w masło i o 10 jestem z powrotem na kempingu.
Auto nadal zastawione, ale po interwencji u gospodarza dość szybko znajduje się właściciel i przeparkowuje. O 10:15 ruszam. Wieje jak diabli! Do Rondy większość czasu droga wąska i kręta, a mijanka z autobusem na zakręcie znów stresująca. W samej Rondzie duży ruch, ale udaje mi się znaleźć darmowy parking (konkretnie pierwszych 59 minut jest darmowych, ale przecież spoko zdążę, to tylko dwa kilometry spaceru w obie strony i kilkanaście zdjęć. I faktycznie zdążyłem, a Ronda przepiękna, prawie jak Pitigliano! ;)
Potem raptem 2,5 km autem i jestem pod ostatnim bigiem wyprawy - Alto de Cascajares. Zostawiam auto w bocznej dróżce i ruszam o 12:30. Wieje tak, że miejscu, gdzie droga wiedzie wąskim wąwozem, z najwyższym trudem jadę 9 kmh na nachyleniu raptem 3%. Łeb urywa i rowerem rzuca! Namordowałem się na tym bigu za trzech, zwłaszcza, że nachylenia małe, więc nic nie osłaniało od wiatru. Ma-sa-kra! Końcówka zamkniętą drogą prowadzącą przez teren kopalni i kamieniołom. Szczęście, że dziś niedziela, bo inaczej zapewne bym się tu w ogóle nie dostał! Na samej górze zwały żwiru i burze pyłowe od tego wiatru cholernego.
Zakładam okulary i zjeżdżam. Tu już dość przyjemnie, większość czasu z wiatrem, wiec mimo niskich nachyleń wykręcam maksymalna prędkość wyprawy :)
Moje większe! ;-)
Auto stoi nienaruszone, więc spakowawszy się wyruszam ok 15:20. Stąd już niecałe 100 km do Malagi. Jeszcze tankowanie pod koniec (tania benzyna w Hiszpanii - 1,60 EUR za litr) i dodatkowo odkurzam wnętrze, żeby się nie przyczepili. I tak się przyczepili, że nie wolno roweru we wnętrzu przewozić i w ogóle straszny raban gość zrobił, że się w złym miejscu rozładowuję (a wcześniej upewniłem się u innego gościa, że właśnie tutaj mam to robić, mimo że mnie się to miejsce wydawało bezsensowne), ale mu powiedziałem, że ma się odwalić, jak skończę się rozpakowywać, to pogadamy. A jak skończyłem, to go nie było :P A ten, co był, to obejrzał auto, stwierdził, że wszystko OK i bez problemów zwrócił mi depozyt (1200 EUR!). Uff.
Na koniec wpadłem do KFC po kolację (jakoś żadnej lokalnej restauracji w pobliżu nie znalazłem) i już przed 19 jestem w Hotel Royal Costa. Brzmi dumnie i faktycznie prawdziwy hotel, z eleganckimi recepcjonistami, śniadaniem, etc. No, spokojnie hotel biznesowy mógłby być, choć może taki trochę "przykurzony". Ale to pewnie od tego wiatru :p
A cena 37 EUR :)
Potem jeszcze gruby przepak przed lotem i już ok 20:30 mam wolny wieczór :)
- DST 47.85km
- Czas 02:38
- VAVG 18.17km/h
- VMAX 73.80km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1057m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 28
Pobudka o 6, wyjazd 8:15. Dopiero co sie rozwidnilo :-P
Trasa na lotnisko skomplikowana. Znow oplotki, a nawet plot (! ), ale byla dziura i dalo sie przeprowadzic rower. O 8:40 jestem w wypozyczalni. Chwile czekam, a potem bardzo mily pan mnie obsluguje dosc sprawnie. Zamiast volkswagena t-roc dostaje mazde cx30, ponoc to nawet lepiej. Mozliwe, nie znam sie :-P
Pakowanie roweru i sakw, zdjecia uszkodzen auta (sporo ich!) i ok 9:30 ruszam. Pierwsze kroki do Leroy Merlin. Szukam pianki do pakowania roweru. Szukam dlugo, po angielsku i po hiszpansku. I po wlosku. W zadnym jezyku nie ma! Zrezygnowany kupuje 50m folii babelkowej za 40 eur (chociaz cena w porzadku) i ruszam do lidla. Jutro niedziela, a w poniedzialek rano lece, wiec zakupy musze zrobic juz do konca plus to, co zabieram ze soba. Lidl akurat niezbyt po drodze i Armageddon na parkingu, a ja jeszcze niezbyt czuje auto (wielkie i automat), wiec troche stresu jest. Ale finalnie bez problemow.
Po zakupach wreszcie ruszam na Gibraltar. Droga bardzo ruchliwa i bardzo kreta, choc dwupasmowa, wiec ciekawie. Ale tez momentami ladnie. Wreszcie ok. 12:30 widze pierwszy raz Skale Gibraltaru. No, niesamowita!
Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru
Ach na skałach, być na Skałach Gibraltaru!
O 13 parkuje w miejscu bezpańskim, wyciągam rower i w pedał. Po 4km granica (nie chciałem podjeżdżać bliżej, bo ciasne uliczki, duzy ruch i balem sie, ze nie bedzie miejsc parkingowych). Anglik tylko spoglada na paszport i mnie puszcza. Jestem w UK! Z prawostronnym ruchem! :-D
Poczatek w poprzek pasa startowego lotniska (!), potem przez miasto. Kojarzy sie troche z Monaco, choc nie az tak bogato wyglada. Potem zaczyna sie podjazd. A na 130 m wysokosci (start z poziomu morza) okazuje sie, ze ulica zamknieta na kłódkę i nie przejade. Jak niepyszny zjezdzam i probuje z drugiej strony. 15% i pod prąd! I tak wasko, ze musze stawac i przepuszczac auta z naprzeciwka. Meczace. A potem jest szlaban i okazuje sie, ze wjazd na gore jest biletowany. 16 funtow! Chodzi o to, ze cala Skala jest muzeum. Jest twierdza, baterie dzial, jaskinia, skywalk, inne cuda. Ale jazda dozwolona, wiec płacę, płaczę i jadę. Stromo, do 16%. Ale widoki niesamowite! Widać Afrykę!
Africa?
A potem sa i malpy. Duzo. Rewelka!
Wreszcie o 14:30 jestem na gorze. Fotki i zjazd. Weszla chmura, wiec zimno. Objechalem reszte skaly (wiec byly i podjazdy na zjezdzie), ale nie zwiedzilem nic, za malo czasu. Szkoda, chociaz skywalk bym sprobowal... Inna sprawa, ze pewnie byl osobno platny :-P
Z powrotem na granicy olbrzymia kolejka, ale omijam :-P
O 15:30 jestem przy aucie. Godzine pozniej niz planowalem! Jeszcze jedzenie, pakowanie i o 16 ruszam. Na kemping pod nastepnym bigiem 105 km i 2 godziny 15 minut. Ile? Jak to mozliwe?!
Ano mozliwe. Tak bardzo eksponowanymi i waskimi szosami nie jechalem samochodem chyba nigdy! Niesamowite! Rzadko przekraczalem 50 kmh. A stromo... ! No, bardzo ciekawa jazda. I widokowa. Niestety z auta zdjec nie porobisz. Slabo :-(
O 18:30 wpadam do miasteczka Grazelma, na koncu ktorógo jest kemping. Ładnie.
Białe miasteczko. Pokażmy to polskim pielęgniarkom! ;-)
Aż tu zonk! Fiesta i poblokowane ulice. Policja kaze czekac! Na szczescie tylko kilka minut, ale potem przejazd przez miasteczko wśród mrowia pieszych i wymijanie autobusów na zyletke tez dostarczaja emocji. Wreszcie o 18:50 jestem na kempingu. Okazuje sie, ze fiesta jest dwudniowa, a mnie jutro czeka kilka kilometrow powrotu ta sama droga. Bedzie ciekawie... Ale przynajmniej prac juz dzis nie musze :-)
Ps. Tym razem nie zalalem telefonu (choc byc moze troche zapociłem), ale znow nie chce sie ladowac. Mam nadzieje, ze jak podeschnie, to jednak zalapie. Ale szczescie, ze mam sluzbowy! :O
Trasa na lotnisko skomplikowana. Znow oplotki, a nawet plot (! ), ale byla dziura i dalo sie przeprowadzic rower. O 8:40 jestem w wypozyczalni. Chwile czekam, a potem bardzo mily pan mnie obsluguje dosc sprawnie. Zamiast volkswagena t-roc dostaje mazde cx30, ponoc to nawet lepiej. Mozliwe, nie znam sie :-P
Pakowanie roweru i sakw, zdjecia uszkodzen auta (sporo ich!) i ok 9:30 ruszam. Pierwsze kroki do Leroy Merlin. Szukam pianki do pakowania roweru. Szukam dlugo, po angielsku i po hiszpansku. I po wlosku. W zadnym jezyku nie ma! Zrezygnowany kupuje 50m folii babelkowej za 40 eur (chociaz cena w porzadku) i ruszam do lidla. Jutro niedziela, a w poniedzialek rano lece, wiec zakupy musze zrobic juz do konca plus to, co zabieram ze soba. Lidl akurat niezbyt po drodze i Armageddon na parkingu, a ja jeszcze niezbyt czuje auto (wielkie i automat), wiec troche stresu jest. Ale finalnie bez problemow.
Po zakupach wreszcie ruszam na Gibraltar. Droga bardzo ruchliwa i bardzo kreta, choc dwupasmowa, wiec ciekawie. Ale tez momentami ladnie. Wreszcie ok. 12:30 widze pierwszy raz Skale Gibraltaru. No, niesamowita!
Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru
Ach na skałach, być na Skałach Gibraltaru!
O 13 parkuje w miejscu bezpańskim, wyciągam rower i w pedał. Po 4km granica (nie chciałem podjeżdżać bliżej, bo ciasne uliczki, duzy ruch i balem sie, ze nie bedzie miejsc parkingowych). Anglik tylko spoglada na paszport i mnie puszcza. Jestem w UK! Z prawostronnym ruchem! :-D
Poczatek w poprzek pasa startowego lotniska (!), potem przez miasto. Kojarzy sie troche z Monaco, choc nie az tak bogato wyglada. Potem zaczyna sie podjazd. A na 130 m wysokosci (start z poziomu morza) okazuje sie, ze ulica zamknieta na kłódkę i nie przejade. Jak niepyszny zjezdzam i probuje z drugiej strony. 15% i pod prąd! I tak wasko, ze musze stawac i przepuszczac auta z naprzeciwka. Meczace. A potem jest szlaban i okazuje sie, ze wjazd na gore jest biletowany. 16 funtow! Chodzi o to, ze cala Skala jest muzeum. Jest twierdza, baterie dzial, jaskinia, skywalk, inne cuda. Ale jazda dozwolona, wiec płacę, płaczę i jadę. Stromo, do 16%. Ale widoki niesamowite! Widać Afrykę!
Africa?
A potem sa i malpy. Duzo. Rewelka!
Wreszcie o 14:30 jestem na gorze. Fotki i zjazd. Weszla chmura, wiec zimno. Objechalem reszte skaly (wiec byly i podjazdy na zjezdzie), ale nie zwiedzilem nic, za malo czasu. Szkoda, chociaz skywalk bym sprobowal... Inna sprawa, ze pewnie byl osobno platny :-P
Z powrotem na granicy olbrzymia kolejka, ale omijam :-P
O 15:30 jestem przy aucie. Godzine pozniej niz planowalem! Jeszcze jedzenie, pakowanie i o 16 ruszam. Na kemping pod nastepnym bigiem 105 km i 2 godziny 15 minut. Ile? Jak to mozliwe?!
Ano mozliwe. Tak bardzo eksponowanymi i waskimi szosami nie jechalem samochodem chyba nigdy! Niesamowite! Rzadko przekraczalem 50 kmh. A stromo... ! No, bardzo ciekawa jazda. I widokowa. Niestety z auta zdjec nie porobisz. Slabo :-(
O 18:30 wpadam do miasteczka Grazelma, na koncu ktorógo jest kemping. Ładnie.
Białe miasteczko. Pokażmy to polskim pielęgniarkom! ;-)
Aż tu zonk! Fiesta i poblokowane ulice. Policja kaze czekac! Na szczescie tylko kilka minut, ale potem przejazd przez miasteczko wśród mrowia pieszych i wymijanie autobusów na zyletke tez dostarczaja emocji. Wreszcie o 18:50 jestem na kempingu. Okazuje sie, ze fiesta jest dwudniowa, a mnie jutro czeka kilka kilometrow powrotu ta sama droga. Bedzie ciekawie... Ale przynajmniej prac juz dzis nie musze :-)
Ps. Tym razem nie zalalem telefonu (choc byc moze troche zapociłem), ale znow nie chce sie ladowac. Mam nadzieje, ze jak podeschnie, to jednak zalapie. Ale szczescie, ze mam sluzbowy! :O
- DST 29.42km
- Czas 02:07
- VAVG 13.90km/h
- VMAX 34.99km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 634m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 27
Start 9:15, bo już jest ciemno prawie do 8 i ciężko się zebrać. Wieje. Solidnie i od lądu, więc w pysk. Gdy dojeżdżam do Lidla na wylocie z miasta, to zamknięty. Pytam przechodnia i okazuje się, że dziś jest święto. Słabo, ale na szczęście jedyne, czego nie mam to świeże pieczywo. Może będzie czynna piekarnia...? Była, już w następnym miasteczku. Uff. No to w pedał.
Na początek 250m podjazdu i 70 zjazdu do kolejnego miasteczka. Jem, biorę wodę i zaczynam biga. Wieje jak pojebane! Jedzie się beznadziejnie, ale co zrobisz? Dobrze, że to ostatni dzień pełnego roweringu...
Biga robię na 3 razy i przy tym wietrze jest to wyczyn. Jeszcze 150m od szczytu robię postój na batony i orzechy, bo ten wiatr tak wysysa, że boję się, że nie dojadę bez żarcia. No, ale wreszcie jest Puerto del Sol, 1085m.
Tylko foto i od razu zjazd. Jest go niedużo, bo zjeżdżam w rozległą kotline i skręcam na zachód. A wiatr jest północno-wschodni, więc... Tak, przez kilka kilometrów lecę jak w bajce! :-) Na dole postój na jedzenie i tam zostaję mianowany Alfamale ;-)
Potem czechy obrzeżem drugiej kotliny, bardzo ładnej.
Wiatr wciąż silny, ale teraz częściowo pomaga, więc jedzie się lepiej. Na koniec zjazd do Colmenar, gdzie biorę wodę i zaczynam drugiego biga. Pełne słońce, ale to już jesień, mimo lampy jest raptem 27 stopni. Luzik :-P No i podczas podjazdu wreszcie ucicha wiatr...
Na bigu Puerto de Leon jestem ok. 16. Stąd i ze zjazdu kapitalne widoki na Malagę.
Dalej już tylko w dół, a potem płasko po mieście. Okazuje się, że tu nie ma święta, więc kulturalnie kupuję kolację i ruszam na kemping.
Malgaska ;-) twierdza
Krzywe palmy
Przez całe miasto, w tym strasznymi opłotkami, bo kemping jest położony między linią kolejową a autostradą.
A, no i w linii pasa startowego lotniska. Cicho nie będzie, no ale todo luz ;-)
Sam kemping dość obskurny, zwłaszcza sanitariaty. Do prądu daleko, ale jest. Udaje mi się zjeść przy stoliku nieużywanego bungalowu, skąd później zakorbiam krzesło. Oby się nikt nie przychrzanił :-P
A jutro pobudka o 6, bo o 9 mam być na lotnisku po samochód.
Na początek 250m podjazdu i 70 zjazdu do kolejnego miasteczka. Jem, biorę wodę i zaczynam biga. Wieje jak pojebane! Jedzie się beznadziejnie, ale co zrobisz? Dobrze, że to ostatni dzień pełnego roweringu...
Biga robię na 3 razy i przy tym wietrze jest to wyczyn. Jeszcze 150m od szczytu robię postój na batony i orzechy, bo ten wiatr tak wysysa, że boję się, że nie dojadę bez żarcia. No, ale wreszcie jest Puerto del Sol, 1085m.
Tylko foto i od razu zjazd. Jest go niedużo, bo zjeżdżam w rozległą kotline i skręcam na zachód. A wiatr jest północno-wschodni, więc... Tak, przez kilka kilometrów lecę jak w bajce! :-) Na dole postój na jedzenie i tam zostaję mianowany Alfamale ;-)
Potem czechy obrzeżem drugiej kotliny, bardzo ładnej.
Wiatr wciąż silny, ale teraz częściowo pomaga, więc jedzie się lepiej. Na koniec zjazd do Colmenar, gdzie biorę wodę i zaczynam drugiego biga. Pełne słońce, ale to już jesień, mimo lampy jest raptem 27 stopni. Luzik :-P No i podczas podjazdu wreszcie ucicha wiatr...
Na bigu Puerto de Leon jestem ok. 16. Stąd i ze zjazdu kapitalne widoki na Malagę.
Dalej już tylko w dół, a potem płasko po mieście. Okazuje się, że tu nie ma święta, więc kulturalnie kupuję kolację i ruszam na kemping.
Malgaska ;-) twierdza
Krzywe palmy
Przez całe miasto, w tym strasznymi opłotkami, bo kemping jest położony między linią kolejową a autostradą.
A, no i w linii pasa startowego lotniska. Cicho nie będzie, no ale todo luz ;-)
Sam kemping dość obskurny, zwłaszcza sanitariaty. Do prądu daleko, ale jest. Udaje mi się zjeść przy stoliku nieużywanego bungalowu, skąd później zakorbiam krzesło. Oby się nikt nie przychrzanił :-P
A jutro pobudka o 6, bo o 9 mam być na lotnisku po samochód.
- DST 111.49km
- Teren 1.50km
- Czas 06:29
- VAVG 17.20km/h
- VMAX 61.61km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 1910m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 26
Start jak zwykle o 9, pełne zachmurzenie i 14 stopni. Na początek czechy po obrzeżu kotliny, w której leży Granada. Na trochę ponad kilometr nawet zrobił się szuter, ale wszystko co dobre szybko się kończy i wkrótce zrobił się podjazd. I wiatr w ryj. I głód, a miejsc postojowych brak. W końcu stanąłem przy barierce na wysokości 1120 i zjadłem na sakwach :-P
Potem już łatwo, podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, podjazd i jestem w najwyższym punkcie dnia, na 1360. Nadal 14 stopni. Stąd znów czechy aż na biga Mirador de las Cabras. Faktycznie bardzo ładnie, chociaż kóz nie było.
Za to była pijana administracja rzek :-D
Potem piękny, widokowy zjazd w szalejacym wietrze i zimnie. A na dole oczywiście wyszło słońce i zrobił się upal. I pojawiły się sady, a w nich mango i awokado :O Do mango się nie dostałem, ale awokado dołożyłem do mojej kolekcji owoców prosto z drzewa :-D
No, a potem przyszło wybrzeże. Paskudne czechy i atomowy wiatr w ryj. Atomowe również widoki :-)
Trochę widać, jak wieje
Środ tych cudów i smagany iście piekielnym wiatrem dotoczylem sie najpierw do Lidla, a potem o 18:30 na kempingu w Torre del Mar.
Niby spoko, ale podłoże to szara, sucha ziemia, a przez ten wiatr wszystko jest w pyle. Wiać przestało dopiero ok 21. A jutro znów ma być w pysk ;-)
Ps. O przepraszam, jest 21:20 i znów zaczęło napierdzielać :-/
Potem już łatwo, podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, podjazd i jestem w najwyższym punkcie dnia, na 1360. Nadal 14 stopni. Stąd znów czechy aż na biga Mirador de las Cabras. Faktycznie bardzo ładnie, chociaż kóz nie było.
Za to była pijana administracja rzek :-D
Potem piękny, widokowy zjazd w szalejacym wietrze i zimnie. A na dole oczywiście wyszło słońce i zrobił się upal. I pojawiły się sady, a w nich mango i awokado :O Do mango się nie dostałem, ale awokado dołożyłem do mojej kolekcji owoców prosto z drzewa :-D
No, a potem przyszło wybrzeże. Paskudne czechy i atomowy wiatr w ryj. Atomowe również widoki :-)
Trochę widać, jak wieje
Środ tych cudów i smagany iście piekielnym wiatrem dotoczylem sie najpierw do Lidla, a potem o 18:30 na kempingu w Torre del Mar.
Niby spoko, ale podłoże to szara, sucha ziemia, a przez ten wiatr wszystko jest w pyle. Wiać przestało dopiero ok 21. A jutro znów ma być w pysk ;-)
Ps. O przepraszam, jest 21:20 i znów zaczęło napierdzielać :-/
- DST 118.79km
- Teren 1.10km
- Czas 06:21
- VAVG 18.71km/h
- VMAX 58.39km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 1714m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 25
Dziś tylko zwiedzanie Alhambry. Nie powiedziałbym, żeby była warta całego dnia, ale na szczęście miałem jeden w zapasie. Za kilka chwil zdjęcia.
"Kilka chwil" potrwało dobę, sorry ;-)
"Kilka chwil" potrwało dobę, sorry ;-)
- DST 19.23km
- Czas 01:06
- VAVG 17.48km/h
- VMAX 37.41km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 200m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 24
Pobudka o 6:20, bo chciałem wystartować o 8. Nie całkiem się udało, bo jednak po ciemku przygotowania idą opornie. Start 8:20. Na lekko, z jedną dużą sakwą pełną ciuchów, żarcia i wody. Kierunek: najwyższy big świata, Pico de la Veleta (3360 m npm).
Początek to 50 m zjazdu, potem tyle samo podjazdu i jeszcze raz cała sekwencja. Jadę mocno ubrany, bo jest 8 stopni, a i tak marznę. Dopiero potem zaczyna się faktyczny podjazd. O tej porze oczywiście w cieniu, więc rozbieram się tuż przed tym, jak zacznę się pocić i teraz marznę już na serio w krótkim rękawie i spodenkach. Ale nie mam w ogóle przy sobie (czytaj: tu, w Hiszpanii) wystarczająco dużo ciuchów, żeby się teraz cieplej ubrać. Bo jak zapocę bluzę i dłuższe spodnie, to w czym zjadę...?
Więc jadę i marznę, i nie robię postojów, aż wyjadę na słońce. Co następuje na wysokości 1900 (start był 1450). Na postój się oczywiście ubieram, a i tak zimno, nadal jest 8 stopni. No, ale słońce pomaga.
W tym trybie jadę właściwie cały podjazd. 450-500m w górę, postój na żarcie, ruszam w ubraniu, po 50-100m rozbiórka i dalsze 450m podjazdu. A temperatura bez zmian. Im się robi cieplej, tym ja jestem wyżej, więc nadal jest ok 7-8 st. O godz. 12 biję swój dotychczasowy rekord wysokości zrobionej na podjeździe (3007m) i już pachnie szczytem. Już go widać. Co dziwne, wciąż jest asfalt, choć od ok 2500 dość marny. Ale jest!
Tu jest nachylenie ok 35 stopni. To oczywiście stok, nie droga.
Dopiero ostatnie 1,2 km to szuter i to nie jakiś straszny. Oczywiście telepie jak dzikie i dużo więcej sił wysysa, ale jednak daje się jechać. Końcówka to też nieco większe nachylenia. Do tej pory było 4-8% cały czas, teraz robi się 12. Też nie problem!
O 13:05 jestem na bigu, w najwyższym punkcie drogi. Dalej jest już tylko skalista ścieżka na szczyt, który jest jakieś 15m wyżej. Wysokość 3390 wg GPS. Veleta zdobyta, hurra! Od teraz możecie mi mówić Nico de la Veleta :-D
Nico de la Veleta
Natychmiast się przebieram w suchą koszulkę, a potem zakładam dokładnie wszystkie ciuchy, jakie mam. Słońce ładnie świeci, ale jest 5 stopni i trochę wieje. Trzeba natomiast przyznać, że bardzo mi się udało z pogodą. Gdyby choćby były chmury (jak kilka dni temu), to byłoby ze dwa razy zimniej. A nawet nie chcę myśleć o deszczu, który tutaj byłby już pewnie śniegiem...
Na szczycie spędzam ok. pół godziny, fotki, zachwyty, wiadomości...
A potem zjazd. Nie jest mi jakoś strasznie zimno, ale mocno drętwieją dłonie i stopy. Ciężko. Mimo to zjeżdżam praktycznie bez zatrzymania aż na 1450, czyli tam, gdzie zaczynają się czechy. Zajmuje mi to ponad godzinę!
W połowie pierwszej hopy rozbiórka i odpoczynek dłoni. Po kilku minutach wraca czucie. Temperatura ok 20, więc dalej jadę już na krótko. Na kempingu jestem tuż przed 15. Na szczęście nikt mi nie robi wstrętów, że mój namiot nadal stoi.
W związku z przepakiem na biga mam straszny rozgardiasz w bagażu, ale mimo to udaje mi się zwinąć w 40 minut. Potem dalsza część zjazdu do Granady. Po podjeździe nie zdawałem sobie sprawy, jak to jest daleko!
No, ale ok. 16 jestem w Lidlu. Zakupy i lecę na kemping. Szybko, bo z lodami :-P
Na miejscu jestem krótko przed 17. Formalności szybko poszły, a potem juz standard: namiot, materacyk, mycie, pranie... Ale krótko po 18 fajrant. Uch, to był ciężki dzień :-)
Początek to 50 m zjazdu, potem tyle samo podjazdu i jeszcze raz cała sekwencja. Jadę mocno ubrany, bo jest 8 stopni, a i tak marznę. Dopiero potem zaczyna się faktyczny podjazd. O tej porze oczywiście w cieniu, więc rozbieram się tuż przed tym, jak zacznę się pocić i teraz marznę już na serio w krótkim rękawie i spodenkach. Ale nie mam w ogóle przy sobie (czytaj: tu, w Hiszpanii) wystarczająco dużo ciuchów, żeby się teraz cieplej ubrać. Bo jak zapocę bluzę i dłuższe spodnie, to w czym zjadę...?
Więc jadę i marznę, i nie robię postojów, aż wyjadę na słońce. Co następuje na wysokości 1900 (start był 1450). Na postój się oczywiście ubieram, a i tak zimno, nadal jest 8 stopni. No, ale słońce pomaga.
W tym trybie jadę właściwie cały podjazd. 450-500m w górę, postój na żarcie, ruszam w ubraniu, po 50-100m rozbiórka i dalsze 450m podjazdu. A temperatura bez zmian. Im się robi cieplej, tym ja jestem wyżej, więc nadal jest ok 7-8 st. O godz. 12 biję swój dotychczasowy rekord wysokości zrobionej na podjeździe (3007m) i już pachnie szczytem. Już go widać. Co dziwne, wciąż jest asfalt, choć od ok 2500 dość marny. Ale jest!
Tu jest nachylenie ok 35 stopni. To oczywiście stok, nie droga.
Dopiero ostatnie 1,2 km to szuter i to nie jakiś straszny. Oczywiście telepie jak dzikie i dużo więcej sił wysysa, ale jednak daje się jechać. Końcówka to też nieco większe nachylenia. Do tej pory było 4-8% cały czas, teraz robi się 12. Też nie problem!
O 13:05 jestem na bigu, w najwyższym punkcie drogi. Dalej jest już tylko skalista ścieżka na szczyt, który jest jakieś 15m wyżej. Wysokość 3390 wg GPS. Veleta zdobyta, hurra! Od teraz możecie mi mówić Nico de la Veleta :-D
Nico de la Veleta
Natychmiast się przebieram w suchą koszulkę, a potem zakładam dokładnie wszystkie ciuchy, jakie mam. Słońce ładnie świeci, ale jest 5 stopni i trochę wieje. Trzeba natomiast przyznać, że bardzo mi się udało z pogodą. Gdyby choćby były chmury (jak kilka dni temu), to byłoby ze dwa razy zimniej. A nawet nie chcę myśleć o deszczu, który tutaj byłby już pewnie śniegiem...
Na szczycie spędzam ok. pół godziny, fotki, zachwyty, wiadomości...
A potem zjazd. Nie jest mi jakoś strasznie zimno, ale mocno drętwieją dłonie i stopy. Ciężko. Mimo to zjeżdżam praktycznie bez zatrzymania aż na 1450, czyli tam, gdzie zaczynają się czechy. Zajmuje mi to ponad godzinę!
W połowie pierwszej hopy rozbiórka i odpoczynek dłoni. Po kilku minutach wraca czucie. Temperatura ok 20, więc dalej jadę już na krótko. Na kempingu jestem tuż przed 15. Na szczęście nikt mi nie robi wstrętów, że mój namiot nadal stoi.
W związku z przepakiem na biga mam straszny rozgardiasz w bagażu, ale mimo to udaje mi się zwinąć w 40 minut. Potem dalsza część zjazdu do Granady. Po podjeździe nie zdawałem sobie sprawy, jak to jest daleko!
No, ale ok. 16 jestem w Lidlu. Zakupy i lecę na kemping. Szybko, bo z lodami :-P
Na miejscu jestem krótko przed 17. Formalności szybko poszły, a potem juz standard: namiot, materacyk, mycie, pranie... Ale krótko po 18 fajrant. Uch, to był ciężki dzień :-)
- DST 82.67km
- Teren 2.60km
- Czas 05:08
- VAVG 16.10km/h
- VMAX 61.79km/h
- Temperatura 5.0°C
- Podjazdy 2259m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 23
Rano zostawiam czesc szpeju na kempingu (lacznie z 5 kg!) i jade do Mercadony. Tu w szafkach (na zakupy z innych sklepow, o takich) zostawiam reszte sakw
i jadę na lekko na biga Puerto Lobo i oglądać Granadę.
Alhambra
de Granada ;-)
Lekko po 12 jestem z powrotem. Zakupy, zbieram sakwy i ruszam na kemping Ruta del Purche pod Veletą, który od dzis znów jest czynny. Podjazd zacny, 10-12%, a w samej końcówce 16. Ładnie.
Ale jednak to bardzo blisko, wiec mimo emeryckiego tempa już o 15 jestem na miejscu. Chętnie bym pojechał wyzej, ale nie ma gdzie spać :-P
Kemping spoko, prąd, stół, krzesla, jest nawet wifi. Oprócz mnie ledwo kilka osob. Bedzie spokoj :-) i zimno, juz o godz. 16 zaledwie 16 stopni w cieniu (w sloncu na podjezdzie byko ponad 30).
W umywalni w glupi sposob zalalem telefon i wlasnie go susze (chyba sie uda), wiec wpis ze sluzbowego bez polskich znakow i zdjec :-P
Telefon odzyl, ale znaków nie chce mi się poprawiać :-P
Jutro atak szczytowy ;-)
i jadę na lekko na biga Puerto Lobo i oglądać Granadę.
Alhambra
de Granada ;-)
Lekko po 12 jestem z powrotem. Zakupy, zbieram sakwy i ruszam na kemping Ruta del Purche pod Veletą, który od dzis znów jest czynny. Podjazd zacny, 10-12%, a w samej końcówce 16. Ładnie.
Ale jednak to bardzo blisko, wiec mimo emeryckiego tempa już o 15 jestem na miejscu. Chętnie bym pojechał wyzej, ale nie ma gdzie spać :-P
Kemping spoko, prąd, stół, krzesla, jest nawet wifi. Oprócz mnie ledwo kilka osob. Bedzie spokoj :-) i zimno, juz o godz. 16 zaledwie 16 stopni w cieniu (w sloncu na podjezdzie byko ponad 30).
W umywalni w glupi sposob zalalem telefon i wlasnie go susze (chyba sie uda), wiec wpis ze sluzbowego bez polskich znakow i zdjec :-P
Telefon odzyl, ale znaków nie chce mi się poprawiać :-P
Jutro atak szczytowy ;-)
- DST 43.64km
- Czas 03:04
- VAVG 14.23km/h
- VMAX 52.25km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1309m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 22
Pobudka znów o 6:40, dość lenistwa ;-) wyjeżdżam tuż po 9. Od razu pod górę. W Orgiva kupuję chleb i dalej ciągnę aż pod Lanjaron, gdzie miejsce postojowe z ładnym widokiem.
Nie byłem jeszcze zbyt głodny, więc zjadłem niewiele i to był błąd, bo później żadnych miejsc postojowych już nie było :-P
Nie byłem jeszcze zbyt głodny, więc zjadłem niewiele i to był błąd, bo później żadnych miejsc postojowych już nie było :-P
Potem zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, ładny wąwóz...
Podjazd i wreszcie z góry widzę Granadę. Nic szczególnego. Tu w końcu nie wytrzymałem i zjadłem na przystanku. Na szczęście trochę cienia było. Zjazd do miasta, a w nim znów czechy. Robię zakupy w Lidlu i o 15 zaczynam główne danie dnia, czyli podjazd na kemping nad Monachil, skąd jutro będę atakował Velete. Ma być 800 m pod górę na 13 km, a na pierwszych siedmiu podjeżdżam ledwo 100. Będzie rzeźnia...
Na krótkim postoju wpada mi do głowy, żeby sprawdzić, czy kemping czynny. Wchodzę na stronę, a tu ZONK! Do jutra włącznie są na urlopie! Dla pewności jeszcze dzwonię i faktycznie, nieczynne!
Co robić? Żadnych alternatyw tam na górze nie ma (booking, Airbnb, mapy Google...), a stąd jest za daleko, żeby na raz Velete pociągnąć. Zresztą tu też nie ma gdzie spać, trza wracać do Granady lub dzikować wyżej. Ale nie wiadomo, czy jest gdzie (nic sensownego na mapie nie widzę), wg moich danych nigdzie wyżej nie ma też wody... No masakra!
Po głębszym namyśle kompletnie zmieniam plan. Wracam do Granady, jutro mały okoliczny big i w poniedziałek Alhambra (na jutro czyli niedzielę brak biletów) i na koniec dnia podjazd na górę, gdzie już będzie czynny kemping, we wtorek zaś Veleta. Prognoza ok, więc to przejdzie.
W Granadzie w ogóle oblożony weekend, bo na jutro pełno bookingów, ale na dziś nic, same horrendalne ceny. Na szczęście jest też kemping. Na wszelki wypadek dzwonię. Są ostatnie dwa miejsca! Rezerwuję jedno i wracam via Lidl (jutro niedziela i nieczynny).
Kemping Reina Isabel ma dużo cienia, więc fajnie na pół rest, piazzola bardzo mała i gleba nieludzko twarda (pożyczyłem mlotek!), ale jest wifi, prąd i blisko do kibla, plus można korzystać z lodówki i mikrofali, więc spoko.
Po myciu, praniu i jedzeniu siadam do rezerwacji biletów do Alhambry. Kolejny zonk, bo na poniedziałek właśnie wyszły... Uch! Więc znów rozkmina i finalnie ustaliłem, że wracam tu oo Velecie i Alhambre zwiedzam w środę. Mam już bilet. Ale masakra, ile kombinowania. Nienawidzę weekendów podczas wyprawy! :-/
- DST 74.94km
- Czas 04:17
- VAVG 17.50km/h
- VMAX 53.39km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1160m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 21 - Alpujarra
Dziś miał być łatwy dzień, więc sobie pospałem do 7:15, to już prawie świt ;) Zbierałem się też bardzo leniwie i w efekcie wyjechałem dopiero tuż przed 10. Jeszcze zboczyłem do piekarni i w trasie jestem tak naprawdę o 10:30.
Na początek zjazd, dalsza część wczorajszego. Ładnie. Hiszpanie ewidentnie umią w wąwozy ;-)
Na dole wbijam na krajówkę z poboczem i małym ruchem. Jedzie się dobrze, ale już jest gorąco, pod 30. A teraz pojazd z 500 na 1000. Zero cienia, więc jadę ciągiem. Na górze jest miasteczko, gdzie wreszcie ławka w cieniu i kranik, więc piję kawę mrożoną i jem - najwyższy czas, bo już mnie prawie odcięło :)
Potem krótki i ostry zjazd i dalsza część podjazdu na 1350. Tu już upał ostro daje w palnik, jest do 35 i znów zero cienia. Mimo to jadę nie najgorzej. Na samej górze winnica i dojrzałe, słodkie owoce, więc sobie dogadzam :)
Potem czesko aż do biga, który jest ciut niżej niż najwyższy punkt. Widoki bez szału: suche, nadmorskie wzgórza - to właśnie Alpuhara. Aczkolwiek jest jedna olbrzymia góra z masztami, która ewidentnie wygląda jak big. Nerwowo sprawdzam, czy czasem go nie pominąłem, ale nie - to nie big.
Na zjeździe piękne widoki na Sierra Nevada, ale niestety grań tonie w chmurach - Velety nie widać.
W Orgiva jestem przed 16. Gorąco, ale na kempingu sporo cienia, więc idzie żyć. Już o 18 jestem obrobiony i mogę zacząć swój dzień półrestowy ;)
Na początek zjazd, dalsza część wczorajszego. Ładnie. Hiszpanie ewidentnie umią w wąwozy ;-)
Na dole wbijam na krajówkę z poboczem i małym ruchem. Jedzie się dobrze, ale już jest gorąco, pod 30. A teraz pojazd z 500 na 1000. Zero cienia, więc jadę ciągiem. Na górze jest miasteczko, gdzie wreszcie ławka w cieniu i kranik, więc piję kawę mrożoną i jem - najwyższy czas, bo już mnie prawie odcięło :)
Potem krótki i ostry zjazd i dalsza część podjazdu na 1350. Tu już upał ostro daje w palnik, jest do 35 i znów zero cienia. Mimo to jadę nie najgorzej. Na samej górze winnica i dojrzałe, słodkie owoce, więc sobie dogadzam :)
Potem czesko aż do biga, który jest ciut niżej niż najwyższy punkt. Widoki bez szału: suche, nadmorskie wzgórza - to właśnie Alpuhara. Aczkolwiek jest jedna olbrzymia góra z masztami, która ewidentnie wygląda jak big. Nerwowo sprawdzam, czy czasem go nie pominąłem, ale nie - to nie big.
Na zjeździe piękne widoki na Sierra Nevada, ale niestety grań tonie w chmurach - Velety nie widać.
W Orgiva jestem przed 16. Gorąco, ale na kempingu sporo cienia, więc idzie żyć. Już o 18 jestem obrobiony i mogę zacząć swój dzień półrestowy ;)
- DST 75.10km
- Czas 04:14
- VAVG 17.74km/h
- VMAX 60.04km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1506m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 20
Noc spokojna, chociaż wieczorem coś miękkiego mnie uderzyło przez namiot. Chyba kot wpadł pod tropik! :-D
Pobudka przed świtem, wszystko w porządku, tylko straszna rosa. Dopiero drugi raz na tej wyprawie. Wyjeżdżam o 8:50, o 9:10 jestem na szosie. Tu już słońce i zasięg. Po kilkunastu minutach ruszam na biga. Jakoś nietęgo mi się jechało, ale z dwoma postojami wszedł. Na szczycie 16 stopni i paskudna chmura nad dalszą trasą. Ubieram się i zjeżdżam (zimno!), a z chmury na szczęście nic nie pada. Na dole oczywiście wychodzi słońce i natychmiast robi się ponad 30.
Dość desperacko szukam wody, bo dziś jeszcze żadnej nie było. Wreszcie dostaję od pani w jedynym gospodarstwie po drodze (poza tym tylko pola, szklarnie i odludzie). Hopa, zjazd, lancz i zaczynam dłuższy podjazd pod biga. 350m i juz 42 stopnie...
Na końcu jest serwisowka wzdłuż autostrady, oczywiście nieludzko czeska. Do 14%! A jej ostatnie 3 km ma być szutrowe. Wkurzam się i zjeżdżam na autostradę. Ruch znikomy, nikt nie trąbi. Dobra decyzja!
Wyprawa na bogato ;-)
Wyprawa na bogato ;-)
Na zjeździe ku miejscowości Dolar jest piekarnia, więc wreszcie mam świeży chleb. Biorę też wodę. Teraz już pod górę. Początkowo fatalna nawierzchnia, ale potem wbijam się w główniejszą i jest bardzo dobra droga. Podjazd 5-8% i nawet bez czech! A to już Sierra Nevada i big 2000m, czyli 800 podjazdu. Nawet nieźle się jedzie. Z dwoma postojami jestem na przełęczy tuż przed 18. Tu schronisko (!), ale zamknięte :-P są też dzizasy i kibel, ale nie zaglądam, czy otwarty i czy jest prąd, tylko ubieram się i ciupasem na dół.
Tu byłby niezły dzik, ale zimno strasznie, no i pogoda się psuje. Na 2000 to by nie było fajne...
Tu byłby niezły dzik, ale zimno strasznie, no i pogoda się psuje. Na 2000 to by nie było fajne...
Zjazd zimny i dlugi, ale bez czech, więc super. Prowadzi pustą doliną, trawersem. Nic tu nie ma, więc na koniec śladu zaczynam wątpić, czy jest kemping, ale o dziwo jest. Na stromym zboczu, ale nawet fajny. Jest wifi i załatwiam sobie stolik i krzesło. Super. No i nazywa się Alpujarras! :-D
Udaje mi się rozbić (suszenie namiotu z rosy), umyć, uprać i rozwiesić, kiedy zaczyna padać. Shit. Nie zjem! Potem na szczęście przestaje, więc jakimś cudem jednak jem przy stoliku, a jak tylko kończę, to jak nie lunie! Pada już z pół godziny i nie zamierza przestać. Dobrze, że zdążyłem wszystko ogarnąć...
- DST 104.74km
- Czas 06:20
- VAVG 16.54km/h
- VMAX 58.28km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 2349m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze