Wpisy archiwalne w kategorii
!Surlier
Dystans całkowity: | 35347.45 km (w terenie 522.07 km; 1.48%) |
Czas w ruchu: | 1892:30 |
Średnia prędkość: | 18.68 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.37 km/h |
Suma podjazdów: | 592246 m |
Maks. tętno maksymalne: | 168 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 144 (0 %) |
Suma kalorii: | 96884 kcal |
Liczba aktywności: | 520 |
Średnio na aktywność: | 67.98 km i 3h 38m |
Więcej statystyk |
Regenerum regeneracyjne rowerum
- DST 15.12km
- Czas 00:41
- VAVG 22.13km/h
- VMAX 42.10km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 143
- HRavg 110
- Kalorie 260kcal
- Podjazdy 190m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Samotnie w skały
Miałem nadzieję spotkać jakąś trójkę, której przydałby się czwarty z drugą liną, ale nie wyszło. Za to obczaiłem piechotą Walmuehle i okolice, i wygląda, że będzie tam fajne wspinanie w jakiś upalny dzień w przyszłym roku. Nawet jest staw w dawnym kamieniołomie i możliwość chłodzącej kąpieli tuż obok skały :)
- DST 34.52km
- Teren 0.70km
- Czas 01:40
- VAVG 20.71km/h
- VMAX 52.40km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 133
- HRavg 104
- Kalorie 503kcal
- Podjazdy 354m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 września 2025
Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania
Pirenoja, dz. 26, powrót
Wczoraj roweru nie dotknąłem, za to sobie pospacerowałem plażą, pobiegałem plażą i odrobinę popływałem w basenie.
Dziś przed świtem na lotnisko El Prat, pobudka o 3:50, start z kempingu o 5:40. Okazało się, że na interesującym mnie odcinku jedyna droga stamtąd prowadząca nawet formalnie nie jest autostradą, więc o dziwo nie złamałem zakazu :) Zresztą wg moich doświadczeń, Katalończcy jeżdżą dobrze i ostrożnie, baczą na rowerzystów i nie robią scen. Znacznie lepiej niż Francuzi, fajnie! :)
Potem pakowanie roweru od 6:30. W kolejkę na odprawę bagażową wepchnąłem się o 7:20 (dobry patent, muszę go stosować - jako pretekst idealny jest fakt, że z rowerem nie da się przejść między tymi rozpiętymi taśmami; w każdym razie tutaj zadziałał idealnie - pan z odprawy mnie zapytał, czy stałem w kolejce, powiedziałem, że nie, bo nie jest możliwe, żeby się tamtędy przedostać, a on mi nie tylko przyznał rację, ale też zajął się mną od razu i to zajął z pomocnym nastawieniem - bez tego mógłbym się spóźnić na samolot!), bagaż zdany dopiero o 8:15, bo mimo pianki podpanelowej i dużych worków jeszcze mi kazali ostreczować rower (cena 32 EUR!), odlot o 9:40, bo się opóźnił o pół godziny.
W Wiedniu zaś powrót z lotniska Schwechat i zakupy. W domu byłem o 15:50. Cała akcja dokładnie 12 godzin, z czego samego lotu dwie. Masakra, ile te samolotowe komplikacje człowieka kosztują czasu i zdrowia.
Ale na samym lotnisku było bombowo! ;)

Podsumowanie wyprawy Pirenoja 2025
Całkowity dystans wyprawy: 1921,5 km, średnio dziennie 95,6km (bez dni restowych, ale tym razem dni restowych było dużo, bo miałem zapas czasu przeznaczony na pracę).
Całkowita suma podjazdów: 38 114 m, czyli 2 048 m / 100 km dnia wyprawowego. Z grubsza to samo co rok i dwa lata temu. Z tym że ostatnie dwa dni to prawie zero podjazdów, więc wschodnie Pireneje nieco bardziej górzyste od zachodnich – już raczej na poziomie Alp.
Zaliczonych bigów: 28, czyli tyle, ile mi zostało w Pirenejach i okolicy :) Daje to średnio 1,47 biga na dzień wyprawowy, czyli dość lajtowo, ale jak zwykle były bardzo nierówno rozłożone. Dzień pierwszy i ostatnie trzy to zero bigów, a w samych Pirenejach były z reguły dwa dziennie, a trafiły się i trzy :)
Forma: znacznie lepsza niż w poprzednich latach – widać motywacja do jazdy od początku sezonu (dziękuję, Garminie) dobrze na mnie wpłynęła. Aczkolwiek idealnie nie było, szczerze mówiąc momentami byłem jednak sobą rozczarowany. No, ale absolutnie nie było „zdychania” jak rok temu!
Zdrowie: dobrze. Czasem coś tam łupnęło w krzyżu albo stopa zapiekła, ale to już ten wiek chyba ;)
Sprzęt: zerwany łańcuch i jedna złapana guma. W sumie można powiedzieć, że tanio się wykpiłem. A nie, jeszcze koszmarnie wygięta boczna rurka od bagażnika przez obsługę lotniska (w Wiedniu czy w Barcelonie? Obstawiam to drugie, pewnie zrzucili rower z samolotu!). Na szczęście bez konsekwencji dla jazdy, ale niewiele brakowało, by zablokowała lub uszkodziła koło :/
Z pozytywów: dobrze sprawdził się Edge. Co prawda brakowało mi własnych punktów (strasznie ciężko się zmieścić w 200), ale za to jego wyszukiwarka bywa przydatna (zwłaszcza „point” co oznacza stolik, czyli dżizasa – to chyba jedyne urządzenie / aplikacja, która pozwala to wyszukać tekstowo na mapie, a sprawa jest bardzo przydatna przy dzikowaniu :)
Pogoda: mieszana, z grubsza jak rok temu. Myślałem wtedy, że to wpływ Atlantyku, ale jak widać na wschodzie też dużo pada. Wyraźnie więcej niż w Alpach latem. Trochę to upierdliwe, ale ponieważ z reguły jest przy tym raczej dość ciepło, to idzie to znieść.
Okoliczności: podobne do zeszłorocznych. Pireneje wschodnie równie urokliwe jak zachodnie, sporo skał, ładne widoki, ale nie jakiś szał. Rozczarowali mnie trochę francuscy kierowcy, a pozytywnie zaskoczyli katalońscy. Poza tym miałem okazje dwa razy porozmawiać z Włochami, a z Hiszpanami dogadywałem się całkiem nieźle mówiąc po włosku i wstawiając te (dość liczne) hiszpańskie słówka, które znam. Fajnie :)
Na duży plus Andora - pięknie, górzyście, zielono i raczej niedrogo, tylko trzeba mieć eSIM na net, bo Andora nie jest w Unii i "fair usage" nie działa, więc ceny w tym aspekcie są "szwajcarskie".
No i zero akcji z policją, mimo że obowiązkowego kasku jednak nie wziąłem (rozważałem poważnie, ale by się nie zmieścił do bagażu lotniczego). Nawet lepiej, bo nie wiem, co bym z nim robił na miejscu, chyba głownie na sakwach woził. A w słuchawkach wprawdzie nie jeździłem non-stop, ale dość często. Policję widziałem wielokrotnie (w tym ich "obóz kondycyjny"?), ale ani razu się mną nie zainteresowała. I dobrze!
Ogólnie te całe przepisy o kasku (poza obszarem zabudowanym, więc wjeżdżając do każdego miasteczka oddychałem z ulgą :p) i słuchawkach są bardzo bez sensu. Absolutna większość rowerzystów (poza Barceloną) faktycznie jeździ w kaskach (na zdrowie, ale mnie proszę w to nie mieszać, zwłaszcza w upale!), ale całkiem sporo ma też słuchawki mimo zakazu i nie dziwię się - jazda rowerem na sporych dystansach jest często dość monotonna i słuchanie czegoś (audiobooki) bardzo pomaga w "przetrwaniu" co nudniejszych odcinków, a przy odpowiedniej głośności nie przeszkadza w słyszeniu ruchu drogowego, ja przynajmniej bez problemu ogarniam jedno i drugie.
Ogólnie wyprawa bardzo udana, jestem zadowolony i cieszę się, że obejrzałem całe Pireneje i mogę już tam nie wracać :)
Dziś przed świtem na lotnisko El Prat, pobudka o 3:50, start z kempingu o 5:40. Okazało się, że na interesującym mnie odcinku jedyna droga stamtąd prowadząca nawet formalnie nie jest autostradą, więc o dziwo nie złamałem zakazu :) Zresztą wg moich doświadczeń, Katalończcy jeżdżą dobrze i ostrożnie, baczą na rowerzystów i nie robią scen. Znacznie lepiej niż Francuzi, fajnie! :)
Potem pakowanie roweru od 6:30. W kolejkę na odprawę bagażową wepchnąłem się o 7:20 (dobry patent, muszę go stosować - jako pretekst idealny jest fakt, że z rowerem nie da się przejść między tymi rozpiętymi taśmami; w każdym razie tutaj zadziałał idealnie - pan z odprawy mnie zapytał, czy stałem w kolejce, powiedziałem, że nie, bo nie jest możliwe, żeby się tamtędy przedostać, a on mi nie tylko przyznał rację, ale też zajął się mną od razu i to zajął z pomocnym nastawieniem - bez tego mógłbym się spóźnić na samolot!), bagaż zdany dopiero o 8:15, bo mimo pianki podpanelowej i dużych worków jeszcze mi kazali ostreczować rower (cena 32 EUR!), odlot o 9:40, bo się opóźnił o pół godziny.
W Wiedniu zaś powrót z lotniska Schwechat i zakupy. W domu byłem o 15:50. Cała akcja dokładnie 12 godzin, z czego samego lotu dwie. Masakra, ile te samolotowe komplikacje człowieka kosztują czasu i zdrowia.
Ale na samym lotnisku było bombowo! ;)

Podsumowanie wyprawy Pirenoja 2025
Całkowity dystans wyprawy: 1921,5 km, średnio dziennie 95,6km (bez dni restowych, ale tym razem dni restowych było dużo, bo miałem zapas czasu przeznaczony na pracę).
Całkowita suma podjazdów: 38 114 m, czyli 2 048 m / 100 km dnia wyprawowego. Z grubsza to samo co rok i dwa lata temu. Z tym że ostatnie dwa dni to prawie zero podjazdów, więc wschodnie Pireneje nieco bardziej górzyste od zachodnich – już raczej na poziomie Alp.
Zaliczonych bigów: 28, czyli tyle, ile mi zostało w Pirenejach i okolicy :) Daje to średnio 1,47 biga na dzień wyprawowy, czyli dość lajtowo, ale jak zwykle były bardzo nierówno rozłożone. Dzień pierwszy i ostatnie trzy to zero bigów, a w samych Pirenejach były z reguły dwa dziennie, a trafiły się i trzy :)
Forma: znacznie lepsza niż w poprzednich latach – widać motywacja do jazdy od początku sezonu (dziękuję, Garminie) dobrze na mnie wpłynęła. Aczkolwiek idealnie nie było, szczerze mówiąc momentami byłem jednak sobą rozczarowany. No, ale absolutnie nie było „zdychania” jak rok temu!
Zdrowie: dobrze. Czasem coś tam łupnęło w krzyżu albo stopa zapiekła, ale to już ten wiek chyba ;)
Sprzęt: zerwany łańcuch i jedna złapana guma. W sumie można powiedzieć, że tanio się wykpiłem. A nie, jeszcze koszmarnie wygięta boczna rurka od bagażnika przez obsługę lotniska (w Wiedniu czy w Barcelonie? Obstawiam to drugie, pewnie zrzucili rower z samolotu!). Na szczęście bez konsekwencji dla jazdy, ale niewiele brakowało, by zablokowała lub uszkodziła koło :/
Z pozytywów: dobrze sprawdził się Edge. Co prawda brakowało mi własnych punktów (strasznie ciężko się zmieścić w 200), ale za to jego wyszukiwarka bywa przydatna (zwłaszcza „point” co oznacza stolik, czyli dżizasa – to chyba jedyne urządzenie / aplikacja, która pozwala to wyszukać tekstowo na mapie, a sprawa jest bardzo przydatna przy dzikowaniu :)
Pogoda: mieszana, z grubsza jak rok temu. Myślałem wtedy, że to wpływ Atlantyku, ale jak widać na wschodzie też dużo pada. Wyraźnie więcej niż w Alpach latem. Trochę to upierdliwe, ale ponieważ z reguły jest przy tym raczej dość ciepło, to idzie to znieść.
Okoliczności: podobne do zeszłorocznych. Pireneje wschodnie równie urokliwe jak zachodnie, sporo skał, ładne widoki, ale nie jakiś szał. Rozczarowali mnie trochę francuscy kierowcy, a pozytywnie zaskoczyli katalońscy. Poza tym miałem okazje dwa razy porozmawiać z Włochami, a z Hiszpanami dogadywałem się całkiem nieźle mówiąc po włosku i wstawiając te (dość liczne) hiszpańskie słówka, które znam. Fajnie :)
Na duży plus Andora - pięknie, górzyście, zielono i raczej niedrogo, tylko trzeba mieć eSIM na net, bo Andora nie jest w Unii i "fair usage" nie działa, więc ceny w tym aspekcie są "szwajcarskie".
No i zero akcji z policją, mimo że obowiązkowego kasku jednak nie wziąłem (rozważałem poważnie, ale by się nie zmieścił do bagażu lotniczego). Nawet lepiej, bo nie wiem, co bym z nim robił na miejscu, chyba głownie na sakwach woził. A w słuchawkach wprawdzie nie jeździłem non-stop, ale dość często. Policję widziałem wielokrotnie (w tym ich "obóz kondycyjny"?), ale ani razu się mną nie zainteresowała. I dobrze!
Ogólnie te całe przepisy o kasku (poza obszarem zabudowanym, więc wjeżdżając do każdego miasteczka oddychałem z ulgą :p) i słuchawkach są bardzo bez sensu. Absolutna większość rowerzystów (poza Barceloną) faktycznie jeździ w kaskach (na zdrowie, ale mnie proszę w to nie mieszać, zwłaszcza w upale!), ale całkiem sporo ma też słuchawki mimo zakazu i nie dziwię się - jazda rowerem na sporych dystansach jest często dość monotonna i słuchanie czegoś (audiobooki) bardzo pomaga w "przetrwaniu" co nudniejszych odcinków, a przy odpowiedniej głośności nie przeszkadza w słyszeniu ruchu drogowego, ja przynajmniej bez problemu ogarniam jedno i drugie.
Ogólnie wyprawa bardzo udana, jestem zadowolony i cieszę się, że obejrzałem całe Pireneje i mogę już tam nie wracać :)
- DST 34.94km
- Czas 01:54
- VAVG 18.39km/h
- VMAX 30.30km/h
- Temperatura 24.0°C
- HRmax 128
- HRavg 104
- Kalorie 538kcal
- Podjazdy 183m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 24
Dziś ostatni dzień jazdy. Wyruszam lekko przed 10, bo mi się nie chciało wcześniej :-P
W kempingowym sklepiku nie ma chleba, więc pytam, gdzie kupić po drodze. "W Cordanie", mówi pani, aha. Po 13 km okazuje się, że Cordana z mojej szosy wygląda tak:

No to jadę na głodnego :-P
Niby cały dzień ma być lekki zjazd, ale jest przy okazji mocno czesko i trochę to męczy. Plus przeciwny wiatr i bardzo ruchliwa droga.
Więc wypatruję miejsc, gdzie szosa objeżdża jakieś miasteczko górą i wtedy jadę przez miasteczko wzdłuż rzeki. W ten sposób po ok 20 km zdobywam chleb, aczkolwiek kiepski. Przed Manresą (większe miasto) orientuje się, że ją też mogę objechać wzdłuż rzeki i z mniejszym ruchem. A jedyne dwie atrakcje miasta (wg google) i tak zobaczę :-) Oto one na jednym zdjęciu :)

Obie atrakcje: most i katedra
Sprawdzam też hotele w okolicy lotniska i chociaż jest szokująco drogo, to jednak jeden za 70 za noc się znalazł. Po namyśle stwierdzam jednak, że wolę drogi kemping niż jeszcze droższy pokoik bez klimy. Tymczasem jest już dobrze ponad 30 stopni.
Dalsza droga prowadzi pod masywem Montserrat. Widoki fantastyczne, ale zdjęcia niestety pod słońce.

Szosa C-55 ciągnie się i ciągnie, straszliwy ruch ciężarówek, wąsko, prawie nie ma pobocza, nie bardzo nawet jest gdzie odsapnąć! W końcu widzę stojące na wyjątkowo szerszym w tym miejscu poboczu... plastikowe krzesło! No to postój, zwłaszcza że jest cień! Siadam, relaksuje się, aż tu nagle podchodzi sexworkerka i mówi, że to jej krzesło i mam spadać! Krzesło zwalniam, ale sobie jeszcze stoję, a ona mówi, że mam tu nie stać! LOL! 😂
Mówię, że to miejsce publiczne i jak jej coś nie pasi, to niech dzwoni po policję! 😂 Po kilku minutach jednak stwierdzam, że jej towarzystwo mi nie odpowiada i odjeżdżam. Bo biorąc pod uwagę jak mnie potraktowała ("che te vayas" to były jej pierwsze słowa), to nie tyle sexworkerka, co wredna kurwa :-P
Potem jadę już głównie płasko przez kolejne miasteczka aglomeracji. Tereny z reguły przemysłowe i brzydkie, do tego pod coraz mocniejszy wiatr. Odliczam kilometry do końca...
W międzyczasie Mercadona (kolacja, zakupy na jutro i dużo longanizy de pavo do domu) i Leroy Merlin (taśma klejąca). Wreszcie docieram w okolice lotniska i przedzieram się przez jeżyny do kępy trzcin, gdzie zostawiłem piankę (prawie miesiąc temu!). Pianka jest, dodatki też, super! :-)
No to teraz wreszcie na kemping. Strasznymi opłotkami jadę i jadę, aż docieram do... plaży. Kemping już widać, ale przez rzeczkę i plot. No to teraz sobie popcham obciążony na maksa rower przez kopny piach... Miodzio!
Na kemping docieram jakoś od tyłu i strasznie zmachany. Jadę na recepcję, stoję w kolejce i w końcu dostaję w sumie przyzwoitą piazzolę za 71 za dwie noce. Nie tak źle! Potem jeszcze spacer na plażę, bo przy pchaniu zgubiłem wetkniętą między sakwy folię do opakowania sakw do samolotu! Na szczęście się znalazła.

Nie ma bata, żebym kemping opuszczał tą samą drogą. Nichu ja! Pojadę kawałek autostradą (innej drogi nie ma) i chuj, trudno.
Namiot, mycie, jedzenie, relacja... To był długi i ciężki dzień. Przed odlotem muszę wstać o 4, ale na szczęście to nie jutro! Jutro odpoczywam...
W kempingowym sklepiku nie ma chleba, więc pytam, gdzie kupić po drodze. "W Cordanie", mówi pani, aha. Po 13 km okazuje się, że Cordana z mojej szosy wygląda tak:

No to jadę na głodnego :-P
Niby cały dzień ma być lekki zjazd, ale jest przy okazji mocno czesko i trochę to męczy. Plus przeciwny wiatr i bardzo ruchliwa droga.
Więc wypatruję miejsc, gdzie szosa objeżdża jakieś miasteczko górą i wtedy jadę przez miasteczko wzdłuż rzeki. W ten sposób po ok 20 km zdobywam chleb, aczkolwiek kiepski. Przed Manresą (większe miasto) orientuje się, że ją też mogę objechać wzdłuż rzeki i z mniejszym ruchem. A jedyne dwie atrakcje miasta (wg google) i tak zobaczę :-) Oto one na jednym zdjęciu :)

Obie atrakcje: most i katedra
Sprawdzam też hotele w okolicy lotniska i chociaż jest szokująco drogo, to jednak jeden za 70 za noc się znalazł. Po namyśle stwierdzam jednak, że wolę drogi kemping niż jeszcze droższy pokoik bez klimy. Tymczasem jest już dobrze ponad 30 stopni.
Dalsza droga prowadzi pod masywem Montserrat. Widoki fantastyczne, ale zdjęcia niestety pod słońce.

Szosa C-55 ciągnie się i ciągnie, straszliwy ruch ciężarówek, wąsko, prawie nie ma pobocza, nie bardzo nawet jest gdzie odsapnąć! W końcu widzę stojące na wyjątkowo szerszym w tym miejscu poboczu... plastikowe krzesło! No to postój, zwłaszcza że jest cień! Siadam, relaksuje się, aż tu nagle podchodzi sexworkerka i mówi, że to jej krzesło i mam spadać! Krzesło zwalniam, ale sobie jeszcze stoję, a ona mówi, że mam tu nie stać! LOL! 😂
Mówię, że to miejsce publiczne i jak jej coś nie pasi, to niech dzwoni po policję! 😂 Po kilku minutach jednak stwierdzam, że jej towarzystwo mi nie odpowiada i odjeżdżam. Bo biorąc pod uwagę jak mnie potraktowała ("che te vayas" to były jej pierwsze słowa), to nie tyle sexworkerka, co wredna kurwa :-P
Potem jadę już głównie płasko przez kolejne miasteczka aglomeracji. Tereny z reguły przemysłowe i brzydkie, do tego pod coraz mocniejszy wiatr. Odliczam kilometry do końca...
W międzyczasie Mercadona (kolacja, zakupy na jutro i dużo longanizy de pavo do domu) i Leroy Merlin (taśma klejąca). Wreszcie docieram w okolice lotniska i przedzieram się przez jeżyny do kępy trzcin, gdzie zostawiłem piankę (prawie miesiąc temu!). Pianka jest, dodatki też, super! :-)
No to teraz wreszcie na kemping. Strasznymi opłotkami jadę i jadę, aż docieram do... plaży. Kemping już widać, ale przez rzeczkę i plot. No to teraz sobie popcham obciążony na maksa rower przez kopny piach... Miodzio!
Na kemping docieram jakoś od tyłu i strasznie zmachany. Jadę na recepcję, stoję w kolejce i w końcu dostaję w sumie przyzwoitą piazzolę za 71 za dwie noce. Nie tak źle! Potem jeszcze spacer na plażę, bo przy pchaniu zgubiłem wetkniętą między sakwy folię do opakowania sakw do samolotu! Na szczęście się znalazła.

Nie ma bata, żebym kemping opuszczał tą samą drogą. Nichu ja! Pojadę kawałek autostradą (innej drogi nie ma) i chuj, trudno.
Namiot, mycie, jedzenie, relacja... To był długi i ciężki dzień. Przed odlotem muszę wstać o 4, ale na szczęście to nie jutro! Jutro odpoczywam...
- DST 113.50km
- Teren 1.00km
- Czas 05:19
- VAVG 21.35km/h
- VMAX 57.00km/h
- Temperatura 32.0°C
- HRmax 132
- HRavg 105
- Kalorie 1496kcal
- Podjazdy 772m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 23
Skończyły się bigi, więc dzisiaj turystyka. Na początek Andora La Vella. W tamtą stronę tylko przejechałem główną, więc tym razem bardziej na luzie.
Mosty paryski i madrycki


Rzeźba Salvadora Dali (powtarza się chłopak ;-)

Place Poetów i Ludu



I muzeum rowerów :-)


Pierwszy motocykl parowy!


Creepy...

Chociaż rzucisz przynętę, nigdy nie wiesz
I ukryty helikopter masz w rowerze...
W Sant Julia kupiłem w Leclercu trzy mega ciacha i to był dobry ruch, bo mega churro całkiem dobre, a pozostałe pyszne :-)

Potem pożegnanie z Andorą...
"Żegnajcie mi dziś Andorskie wyżyny,
żegnajcie mi dziś marzenia ze snów
Ku brzegom hiszpańskim juz ruszać mi pora
I nigdy zapewne nie wrócę tu znów.
Heja!
I blask waszych gor, Andorskie wyżyny
W noc ciemną i złą mi będzie się śnił
Leniwie popłyną w siodełku godziny
Wspomnienie gór waszych przysporzy mi sił.
Heja!
I dalej pod wiatr, ale za szosowcem do La Seu d'Urgell, gdzie zerknąłem na katedrę.

O tyle ciekawa sprawa, że biskup Urgell jest jedną z dwóch współ-głów państwa Andora (drugą jest prezydent Francji).
Dalej nadal głównie lekko w dół do Organyi, gdzie zaczyna się ładny przełom El Segre i długie jezioro zaporowe.



Niestety, wiatr cały czas w pysk, co odbierało nieco przyjemności. Za to pogoda wreszcie ładna, ok 30 stopni i full lampa. Opaliłem się! ;-)

Jak wreszcie odbiłem na wschód, to się zrobiło lekko pod górę, ale wiatr prawie w plecy :-) Potem jeszcze przełączka niecałe 500m przed Solsoną (zrobiłem w pół godziny!), Lidl w tejże i na kemping w Sant Ponc.

Niestety to 3 km w bok i 110m w dół od trasy, więc jutro na dzień dobry trzeba będzie to podjechać ;-)
Mosty paryski i madrycki


Rzeźba Salvadora Dali (powtarza się chłopak ;-)

Place Poetów i Ludu



I muzeum rowerów :-)


Pierwszy motocykl parowy!


Creepy...

Chociaż rzucisz przynętę, nigdy nie wiesz
I ukryty helikopter masz w rowerze...
W Sant Julia kupiłem w Leclercu trzy mega ciacha i to był dobry ruch, bo mega churro całkiem dobre, a pozostałe pyszne :-)

Potem pożegnanie z Andorą...
"Żegnajcie mi dziś Andorskie wyżyny,
żegnajcie mi dziś marzenia ze snów
Ku brzegom hiszpańskim juz ruszać mi pora
I nigdy zapewne nie wrócę tu znów.
Heja!
I blask waszych gor, Andorskie wyżyny
W noc ciemną i złą mi będzie się śnił
Leniwie popłyną w siodełku godziny
Wspomnienie gór waszych przysporzy mi sił.
Heja!
I dalej pod wiatr, ale za szosowcem do La Seu d'Urgell, gdzie zerknąłem na katedrę.

O tyle ciekawa sprawa, że biskup Urgell jest jedną z dwóch współ-głów państwa Andora (drugą jest prezydent Francji).
Dalej nadal głównie lekko w dół do Organyi, gdzie zaczyna się ładny przełom El Segre i długie jezioro zaporowe.



Niestety, wiatr cały czas w pysk, co odbierało nieco przyjemności. Za to pogoda wreszcie ładna, ok 30 stopni i full lampa. Opaliłem się! ;-)

Jak wreszcie odbiłem na wschód, to się zrobiło lekko pod górę, ale wiatr prawie w plecy :-) Potem jeszcze przełączka niecałe 500m przed Solsoną (zrobiłem w pół godziny!), Lidl w tejże i na kemping w Sant Ponc.

Niestety to 3 km w bok i 110m w dół od trasy, więc jutro na dzień dobry trzeba będzie to podjechać ;-)
- DST 110.33km
- Teren 0.50km
- Czas 04:55
- VAVG 22.44km/h
- VMAX 61.60km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 145
- HRavg 110
- Kalorie 1520kcal
- Podjazdy 904m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 22
Po przymusowym reście (zapowiadany był deszcz na cały dzień, choć w rzeczywistości nie padało aż tak dużo, ale było zimno i brzydko, i silny wiatr) w przyczepie kempingowej, czułem się zacnie wypoczęty i gotów na wyzwania ostatniego poważnego dnia wyprawy. dzisiaj aż trzy andorskie bigi! :)
Start o 9:15, bo nawet nie musząc zwijać obozu i tak się grzebię straszliwie. Ale to chyba wystarczająco wcześnie. Pierwszy big, Coll d'Ordino wchodzi jak w masełko, a że jest krótki (bo spałem wysoko, aż na 1550), to ok 10:15 jestem już na górze. Tu szybka regulacja hamulców (bardzo nisko już brały, a wczoraj zapomniałem) - uwinąłem się w 10 minut! Czytałem wczoraj, że "V-ki odchodzą na śmietnik historii" - no to niech mi który z tych miłośników tarcz hydraulicznych zrobi taką ich regulację w 10 minut! :D A może ich nie trzeba regulować? Nie znam się, ale z moimi hydraulikami w Cube same problemy - niedawno odpowietrzałem i znów jest klamka miękka jak masło na parapecie...
Po regulacji zimny zjazd do Ordino. I kilka fotek, bo ładnie.

W miasteczku raptem 3 hotele, z czego dwa zamknięte, a w trzecim akurat recepcjonistka gdzieś wyszła. W sklepie sakw nie zostawię, bo będzie sjesta, ale trafiło się muzeum miniatur czynne bez przerwy i miłe panie zgodziły się przechować sakwy. Super, to lecę na drugiego biga :)
Arcalis jest długi i raczej łagodny, nic szczególnego, ale na górze piękne widoki. Wciągam na raz i jestem na szczycie o 12:40. Dwa bigi przed godz. 13? To chyba wkrótce będzie można się napić? ;)

Zjazd długi i w końcówce czeski, sakwy czekają bez przygód, a potem dalsza (ale bardzo krótka, Andora jest maleńka!) część zjazdu do La Massana. Tu mam zamówiony hotel na dzisiejszą noc (kempngu brak, zresztą hotel za 30 EUR...), więc od razu uderzam. Niby check-in od godz. 15, ale o 14:20 bez problemu mnie meldują :)
Pokój z wypasionym tarasem (dzielonym z innymi pokojami), więc będzie gdzie gotować :) W ogóle spoko hotel, dobrze wyposażony, w dobrym stanie, nie mam pojęcia, dlaczego taki tani. Mają nawet specjalne pomieszczenie do przechowywania rowerów i myjnię dla nich! W ogóle rowery (MTB, a zwłaszcza downhill) to tutaj wielki biznes. Sklepów sportowych mnóstwo, wyciągi, reklamy, dedykowane knajpy, stada rowerzystów w mieście i okolicy (aczkolwiek wielu z nich to jednak moto-rowerzyści :p).

W pokoju jem sobie lancz na słodko, piję kawę mrożoną i bez pośpiechu zbieram na się na trzeciego biga krótko po 15. Ten jest najdłuższy, 1070 podjazdu) i najwyższy (2304 m npm). Z lekkim respektem ruszam, ale jedzie się dobrze. Ba, świetnie! Im wyżej, tym szybciej! Bez postoju wciągam całość, a na samej końcówce wręcz trochę sprintuję! :o
Nie wiem, skąd taki nagły przyrost formy, może to psycha, bo to już niestety ostatni big na tej wyprawie i wiem, że nie muszę oszczędzać sił...?
Na przełęczy oglądam drogę, którą pierwotnie miałem wjechać do Andory. No kurna, dobrze, że zmieniłem marszrutę!!

Po obejrzeniu "tamtej strony" wracam na sama górę, ściągam koszulkę i czekam aż przeschnę. Ale niedługo, bo chłodno. Po chwili więc zaczynam się ubierać, a tu nadjeżdża stado motocyklistów. Stają obok mnie i nie gaszą silników, kurwa ich mać! Stoją i stoją, i warczą, i smrodzą! Po jakimś czasie straciłem nadzieję i przeniosłem się najdalej, jak się dało, ale i tak za blisko. W końcu zgasili silniki, ale zaczęli hałasować kompresorem. Widocznie na terenowym podjeździe mieli obniżone ciśnienie, a teraz na asfalt dopompowują. W każdym razie w końcu miałem tego dość. Szybko zrobiłem zdjęcia, doubrałem się i w pedał.


Po ok 200m w dół przypomniałem sobie, że moja przepocona koszulka forumowa... nadal suszy się na barierce na przełęczy. Fuck! Wracać absolutnie mi się nie chce, więc macham ręką i zjeżdżam dalej, ale mózg już pracuje. Widząc podjeżdżającą z naprzeciwka rowerzystkę, zawracam i jadąc równolegle z nią, zagaduję. Mówi dobrze po angielsku i obiecuje pomóc, o ile zdoła dotrzeć na górę. Jeśli tak, to zostawi moją koszulkę w wypożyczalni rowerów, skąd ją sobie odbiorę. Kurde, to się może udać! :)
Zjeżdżam na dół, odstawiam rower do przechowalni, mycie, pranie i powoli pora się zbierać na zakupy i do wypożyczalni. Laska powiedziała, że chce zdążyć przed jej zamknięciem, czynna zaś jest do 19:30, a jest 18:50 więc idę. Kiedy docieram tam po zakupach, to Carol (tak okazała się mieć na imię) siedzi przed wejściem i na kogoś czeka. Koszulkę wydają mi w środku (hurra), a ja jeszcze chwilę z nią gadam i nawet pożyczam jej na chwilę kurtkę puchową, bo przemarzła na zjeździe, a teraz siedzi i czeka, aż ją ojciec autem odbierze, a jest ok 17 stopni.
Ojciec wkrótce podjeżdża, gadamy jeszcze moment (Andoranka, ale mieszka w UK, stąd biegły angielski zapewne), raz jeszcze serdecznie jej dziękuję (a ona mi, bo ponoć moja prośba zmotywowała ją, by dotrzeć na szczyt! :) i się rozchodzimy. W sumie szkoda, że nie cyknąlem wspólnej fotki :-/
No i super, koszulka o wartości sentymentalnej uratowana! :)
Start o 9:15, bo nawet nie musząc zwijać obozu i tak się grzebię straszliwie. Ale to chyba wystarczająco wcześnie. Pierwszy big, Coll d'Ordino wchodzi jak w masełko, a że jest krótki (bo spałem wysoko, aż na 1550), to ok 10:15 jestem już na górze. Tu szybka regulacja hamulców (bardzo nisko już brały, a wczoraj zapomniałem) - uwinąłem się w 10 minut! Czytałem wczoraj, że "V-ki odchodzą na śmietnik historii" - no to niech mi który z tych miłośników tarcz hydraulicznych zrobi taką ich regulację w 10 minut! :D A może ich nie trzeba regulować? Nie znam się, ale z moimi hydraulikami w Cube same problemy - niedawno odpowietrzałem i znów jest klamka miękka jak masło na parapecie...
Po regulacji zimny zjazd do Ordino. I kilka fotek, bo ładnie.

W miasteczku raptem 3 hotele, z czego dwa zamknięte, a w trzecim akurat recepcjonistka gdzieś wyszła. W sklepie sakw nie zostawię, bo będzie sjesta, ale trafiło się muzeum miniatur czynne bez przerwy i miłe panie zgodziły się przechować sakwy. Super, to lecę na drugiego biga :)
Arcalis jest długi i raczej łagodny, nic szczególnego, ale na górze piękne widoki. Wciągam na raz i jestem na szczycie o 12:40. Dwa bigi przed godz. 13? To chyba wkrótce będzie można się napić? ;)


Zjazd długi i w końcówce czeski, sakwy czekają bez przygód, a potem dalsza (ale bardzo krótka, Andora jest maleńka!) część zjazdu do La Massana. Tu mam zamówiony hotel na dzisiejszą noc (kempngu brak, zresztą hotel za 30 EUR...), więc od razu uderzam. Niby check-in od godz. 15, ale o 14:20 bez problemu mnie meldują :)
Pokój z wypasionym tarasem (dzielonym z innymi pokojami), więc będzie gdzie gotować :) W ogóle spoko hotel, dobrze wyposażony, w dobrym stanie, nie mam pojęcia, dlaczego taki tani. Mają nawet specjalne pomieszczenie do przechowywania rowerów i myjnię dla nich! W ogóle rowery (MTB, a zwłaszcza downhill) to tutaj wielki biznes. Sklepów sportowych mnóstwo, wyciągi, reklamy, dedykowane knajpy, stada rowerzystów w mieście i okolicy (aczkolwiek wielu z nich to jednak moto-rowerzyści :p).

W pokoju jem sobie lancz na słodko, piję kawę mrożoną i bez pośpiechu zbieram na się na trzeciego biga krótko po 15. Ten jest najdłuższy, 1070 podjazdu) i najwyższy (2304 m npm). Z lekkim respektem ruszam, ale jedzie się dobrze. Ba, świetnie! Im wyżej, tym szybciej! Bez postoju wciągam całość, a na samej końcówce wręcz trochę sprintuję! :o
Nie wiem, skąd taki nagły przyrost formy, może to psycha, bo to już niestety ostatni big na tej wyprawie i wiem, że nie muszę oszczędzać sił...?
Na przełęczy oglądam drogę, którą pierwotnie miałem wjechać do Andory. No kurna, dobrze, że zmieniłem marszrutę!!

Po obejrzeniu "tamtej strony" wracam na sama górę, ściągam koszulkę i czekam aż przeschnę. Ale niedługo, bo chłodno. Po chwili więc zaczynam się ubierać, a tu nadjeżdża stado motocyklistów. Stają obok mnie i nie gaszą silników, kurwa ich mać! Stoją i stoją, i warczą, i smrodzą! Po jakimś czasie straciłem nadzieję i przeniosłem się najdalej, jak się dało, ale i tak za blisko. W końcu zgasili silniki, ale zaczęli hałasować kompresorem. Widocznie na terenowym podjeździe mieli obniżone ciśnienie, a teraz na asfalt dopompowują. W każdym razie w końcu miałem tego dość. Szybko zrobiłem zdjęcia, doubrałem się i w pedał.


Po ok 200m w dół przypomniałem sobie, że moja przepocona koszulka forumowa... nadal suszy się na barierce na przełęczy. Fuck! Wracać absolutnie mi się nie chce, więc macham ręką i zjeżdżam dalej, ale mózg już pracuje. Widząc podjeżdżającą z naprzeciwka rowerzystkę, zawracam i jadąc równolegle z nią, zagaduję. Mówi dobrze po angielsku i obiecuje pomóc, o ile zdoła dotrzeć na górę. Jeśli tak, to zostawi moją koszulkę w wypożyczalni rowerów, skąd ją sobie odbiorę. Kurde, to się może udać! :)
Zjeżdżam na dół, odstawiam rower do przechowalni, mycie, pranie i powoli pora się zbierać na zakupy i do wypożyczalni. Laska powiedziała, że chce zdążyć przed jej zamknięciem, czynna zaś jest do 19:30, a jest 18:50 więc idę. Kiedy docieram tam po zakupach, to Carol (tak okazała się mieć na imię) siedzi przed wejściem i na kogoś czeka. Koszulkę wydają mi w środku (hurra), a ja jeszcze chwilę z nią gadam i nawet pożyczam jej na chwilę kurtkę puchową, bo przemarzła na zjeździe, a teraz siedzi i czeka, aż ją ojciec autem odbierze, a jest ok 17 stopni.
Ojciec wkrótce podjeżdża, gadamy jeszcze moment (Andoranka, ale mieszka w UK, stąd biegły angielski zapewne), raz jeszcze serdecznie jej dziękuję (a ona mi, bo ponoć moja prośba zmotywowała ją, by dotrzeć na szczyt! :) i się rozchodzimy. W sumie szkoda, że nie cyknąlem wspólnej fotki :-/
No i super, koszulka o wartości sentymentalnej uratowana! :)
- DST 97.85km
- Teren 0.50km
- Czas 05:12
- VAVG 18.82km/h
- VMAX 58.50km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 154
- HRavg 133
- Kalorie 2467kcal
- Podjazdy 2591m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 20
Ranek wstał piękny, ale bardzo wilgotny. Starałem się szykować sprawnie, bo dziś ciężki dzień, ale też chciałem podsuszyć namiot, żeby nie był tak ciężki od wody, bo dziś ciężki dzień :)
W efekcie wyjchałem krótko przed 10 z wilgotnym namiotem (ale przynajmniej nie kompletnie mokrym).
Początek znaną z wczoraj szosą do La Seu, a potem ku Andorze. Generalnie pod górę, ale poza krótkimi fragmentami 4-6% bardzo łagodnie. O 10:40 jestem na granicy i od razu odpalam kartę eSIM Airalo. Działa! Będzie net i to za raptem 1 EUR! Dziękuję Serwecz! :)
Potem dalej lekko pod górę kilka kilometrów do Sant Julia de Loria, gdzie popasam na ławce w cieniu, a na ławce w słońcu dosuszam ręcznik i wypraną wczoraj koszulkę. Tu się zaczyna skok w bok na biga, a jestem w centrum miasta, o krzakach nie ma mowy, więc rozglądam się za lokalem, który zechce przechować moje sakwy. Narzucający się wybór, czyli biuro informacji turystycznej tuż obok odprawia mnie krótkim, żołnierskim "impossible". Sklepy będą miały sjestę (i tak cud, ze czynne w niedzielę!), więc przychodzi mi do głowy hotel. O dziwo nie mam żadnego w zasięgu wzroku, ale po kilku minutach poszukiwań (pierwszego hotelu z mapy nie mogłem znaleźć w terenie, dziwne) trafiam do hotelu Folch. Tutaj bardzo miły recepcjonista zgadza się zamknąć sakwy w szafie, więc zostawiam i o 11:40 ruszam na biga La Rabassa (2060).
Początek bardzo stromy, trzyma 10-11% przez większość czasu. Szybko wyjeżdżam ponad miasto i robią się widoki :)

Dalej już nieco łagodniej, 6-9%, tylko na agrafkach do 12. Swoją drogą ciekawe, w innych krajach na głównych szosach na zakrętach jest najłagodniej, tutaj odwrotnie. Ale szosa przyzwoitej jakości, ruch niewielki, więc jedzie się dobrze, tylko coś mnie w krzyżu łupie. Dziwne, po takim czasie w siodle, to już ciągnięcie z krzyża pod górę nie powinno być problemem, a dziś wyraźnie boli.
Postój trochę za połową drogi, bez widoków, pod dolną stacją czegoś, co wygląda na kolejkę górską jak w lunaparku, tylko że w górach! Zjazd z samej góry aż dotąd! Niestety nie widziałem żadnego wagonika w trasie :(
Reszta podjazdu spoko, tylko ten krzyż. Na górze wciąż słonecznie, ale chłodno, 19 stopni, i widać, że od Hiszpanii idą brzydkie chmury. Niestety prognoza mówi, że dziś popołudniu ma lać i może się jeszcze sprawdzić...

Zjeżdżając biorę wodę ze źródełka i jestem z powrotem w hotelu Folch o 14:20. Profilaktycznie łykam ibuprom na ten krzyż i jadę tuż obok do Leclerca kupić jakieś fajne ciacho na przekąskę. Dość długo nie ma nikogo z obsługi stoiska cukierniczego, ale wreszcie udaje się nabyć dwa duże i pyszne ciastka za 2 eur łącznie. Dobra cena! :) Pałaszuję i ruszam dalej pod górę. Teraz stolica.
Andora La Vella to normalne, nowoczesne miasto położone w dolinie, ale absolutnie w sercu gór. Olbrzymie szczyty piętrzą się ze wszystkich stron i w tej scenerii spore miasto z typową betonową architekturą wygląda dość niesamowicie. Cykam sporo zdjęć i przebijam się bez problemu, bo prawie nie ma świateł, głównie ronda :)



Sztuka też nowoczesna i brzydka jak wszędzie ;)
Za miastem przez chwilę ostro pod górę, aż dojeżdżam do następnego "tarasu" doliny Valiry, gdzie już czeka "miasto wojewódzkie" Encamp, a w nim start kolejnego biga (Els Cortals, 2075). Brzydkie chmury coraz bliżej, ale nadal nie pada, więc szybko znajduję lokal na sakwy (tym razem fajnie wyglądająca restauracja ze stekami, szkoda, że nie mam czasu, żeby tu zjeść!), zostawiam i w pedał.

Ten big jest trochę krótszy, ale przewyższenie podobne (licząc od La Velli), więc średnio bardziej stromo. Ale za to równo, 7-9% większość czasu. Natomiast jazdę uprzykrzają roje much wokół mojej spoconej osoby. Z jednym postojem jestem na górze o 17:30. Stąd pogoda wygląda wręcz groźnie:

W centrum kraju (widocznym na zdjęciu robionym spod granicy ;) zachmurzenie duże z przelotnymi opadami. Lokalnie (czyli wszędzie ;) możliwe burze.
Szybko się ubieram i zjazd. Mówię sobie, że każdy kilometr w dół bez deszczu jest sukcesem. Odnoszę więc 8 sukcesów i jestem przy sakwach :) Jak tylko je odebrałem, to zaczęło kropić. Przebiórka znów w lekkie ciuchy i ruszam w kapuśniaczku na ostatni etap pod górę do Canillo. Najpierw kropi, potem siąpi, ale nie jest źle. Po dwóch stromych odcinkach (drugi to kilometr z 10% nachyleniem) ląduję na ostatnim (chyba) tarasie doliny Valiry, w kolejnym "mieście wojewódzkim" (wielkości średniej wsi gdzie indziej), czyli w Canillo. Tu staję na zakupy w Carrefour Express (jedyny market) i w czasie gdy próbuję wybrać coś na kolację (straszna bida z zaopatrzeniem, a i ceny wysokie, ach gdzie ten Leclerc z Sant Julia!) zaczyna mocniej padać. Po zakupach chwilę przeczekuję, ale na kemping zostało kilkaset metrów (!), więc nie ma co deliberować. Kurtka i jadę.
Pierwszy z obczajonych kempingów miał mieć niedrogie domki na wynajem. Podjeżdżam, ale on BARDZO nie istnieje. Został tylko szyld, nawet domki chyba wyburzyli! Jak to możliwe, że mapy google o tym nie wiedzą? Na szczęście drugi, tuż obok, istnieje i jest czynny. W tej pogodzie namiot mi się nie uśmiecha, więc pytam o domki. Są po 80, ale może być przyczepa kampingowa z namiotowym przedsionkiem za 35 ("normalna" cena ponoć 55, ale popyt mały :p). Chcę? Chcę! Zwłaszcza, że przyczepa fajna, ze światłem, kuchenką gazową, mikrofalą, a nawet małą lodówką. Super! Biorę i to chyba na dwie noce, bo jutro ma być ciężka dupówa ponoć :)
Uch, to BYŁ ciężki dzień. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zrobiłem 3k podjazdów, ale raczej lata temu. Tym bardziej chętnie odpocznę w cieplarnianych warunkach nie-namiotu :) Zwłaszcza, że pada lub leje (z niewielkimi przerwami) aż do później nocy...
===
Kilka obserwacji na temat Andory:
1. Kraj jest faktycznie maleńki. Można go spokojnie w jeden dzień przejechać na wskroś rowerem... pod górę. Otoczony górami ze wszystkich stron, jest wiele przełęczy na zachodzie, północy i wschodzie, a ze wszystkich spływają rzeczki wpadające do Valiry, która przez jedyną nie wyłącznie górską granicę płynie na południe do Hiszpanii.
2. Architektura w stolicy mieszana, ale głównie współczesna, zaś poza stolicą dominują kamiennie na oko budynki, ale jednak kilkupiętrowe. Być może to tylko fasady, a pod spodem jest betonowy szkielet.

3. Wszystkie napisy po katalońsku, nie zawracają sobie głowy hiszpańskim, nie mówiąc o innych językach.
4. Ceny wyglądają na dość przyjazne, chyba ogólnie nieco niższe niż w Hiszpanii (a jakoś tak "odruchowo" spodziewałem się poziomu Szwajcarii!)
5. Dużo ludzi, w tym ewidentnie turystów, a najwięcej pod McDonaldem :p
6. MNÓSTWO stacji benzynowych, co krok! Mam wrażenie, że w całym kraju są ich setki! Ceny paliwa przyjazne, 1,25 za litr, więc może na dużym obrocie w tej branży trzepią kasę od przejezdnych cudzoziemców :)
W efekcie wyjchałem krótko przed 10 z wilgotnym namiotem (ale przynajmniej nie kompletnie mokrym).
Początek znaną z wczoraj szosą do La Seu, a potem ku Andorze. Generalnie pod górę, ale poza krótkimi fragmentami 4-6% bardzo łagodnie. O 10:40 jestem na granicy i od razu odpalam kartę eSIM Airalo. Działa! Będzie net i to za raptem 1 EUR! Dziękuję Serwecz! :)
Potem dalej lekko pod górę kilka kilometrów do Sant Julia de Loria, gdzie popasam na ławce w cieniu, a na ławce w słońcu dosuszam ręcznik i wypraną wczoraj koszulkę. Tu się zaczyna skok w bok na biga, a jestem w centrum miasta, o krzakach nie ma mowy, więc rozglądam się za lokalem, który zechce przechować moje sakwy. Narzucający się wybór, czyli biuro informacji turystycznej tuż obok odprawia mnie krótkim, żołnierskim "impossible". Sklepy będą miały sjestę (i tak cud, ze czynne w niedzielę!), więc przychodzi mi do głowy hotel. O dziwo nie mam żadnego w zasięgu wzroku, ale po kilku minutach poszukiwań (pierwszego hotelu z mapy nie mogłem znaleźć w terenie, dziwne) trafiam do hotelu Folch. Tutaj bardzo miły recepcjonista zgadza się zamknąć sakwy w szafie, więc zostawiam i o 11:40 ruszam na biga La Rabassa (2060).
Początek bardzo stromy, trzyma 10-11% przez większość czasu. Szybko wyjeżdżam ponad miasto i robią się widoki :)

Dalej już nieco łagodniej, 6-9%, tylko na agrafkach do 12. Swoją drogą ciekawe, w innych krajach na głównych szosach na zakrętach jest najłagodniej, tutaj odwrotnie. Ale szosa przyzwoitej jakości, ruch niewielki, więc jedzie się dobrze, tylko coś mnie w krzyżu łupie. Dziwne, po takim czasie w siodle, to już ciągnięcie z krzyża pod górę nie powinno być problemem, a dziś wyraźnie boli.
Postój trochę za połową drogi, bez widoków, pod dolną stacją czegoś, co wygląda na kolejkę górską jak w lunaparku, tylko że w górach! Zjazd z samej góry aż dotąd! Niestety nie widziałem żadnego wagonika w trasie :(
Reszta podjazdu spoko, tylko ten krzyż. Na górze wciąż słonecznie, ale chłodno, 19 stopni, i widać, że od Hiszpanii idą brzydkie chmury. Niestety prognoza mówi, że dziś popołudniu ma lać i może się jeszcze sprawdzić...

Zjeżdżając biorę wodę ze źródełka i jestem z powrotem w hotelu Folch o 14:20. Profilaktycznie łykam ibuprom na ten krzyż i jadę tuż obok do Leclerca kupić jakieś fajne ciacho na przekąskę. Dość długo nie ma nikogo z obsługi stoiska cukierniczego, ale wreszcie udaje się nabyć dwa duże i pyszne ciastka za 2 eur łącznie. Dobra cena! :) Pałaszuję i ruszam dalej pod górę. Teraz stolica.
Andora La Vella to normalne, nowoczesne miasto położone w dolinie, ale absolutnie w sercu gór. Olbrzymie szczyty piętrzą się ze wszystkich stron i w tej scenerii spore miasto z typową betonową architekturą wygląda dość niesamowicie. Cykam sporo zdjęć i przebijam się bez problemu, bo prawie nie ma świateł, głównie ronda :)



Sztuka też nowoczesna i brzydka jak wszędzie ;)
Za miastem przez chwilę ostro pod górę, aż dojeżdżam do następnego "tarasu" doliny Valiry, gdzie już czeka "miasto wojewódzkie" Encamp, a w nim start kolejnego biga (Els Cortals, 2075). Brzydkie chmury coraz bliżej, ale nadal nie pada, więc szybko znajduję lokal na sakwy (tym razem fajnie wyglądająca restauracja ze stekami, szkoda, że nie mam czasu, żeby tu zjeść!), zostawiam i w pedał.

Ten big jest trochę krótszy, ale przewyższenie podobne (licząc od La Velli), więc średnio bardziej stromo. Ale za to równo, 7-9% większość czasu. Natomiast jazdę uprzykrzają roje much wokół mojej spoconej osoby. Z jednym postojem jestem na górze o 17:30. Stąd pogoda wygląda wręcz groźnie:

W centrum kraju (widocznym na zdjęciu robionym spod granicy ;) zachmurzenie duże z przelotnymi opadami. Lokalnie (czyli wszędzie ;) możliwe burze.
Szybko się ubieram i zjazd. Mówię sobie, że każdy kilometr w dół bez deszczu jest sukcesem. Odnoszę więc 8 sukcesów i jestem przy sakwach :) Jak tylko je odebrałem, to zaczęło kropić. Przebiórka znów w lekkie ciuchy i ruszam w kapuśniaczku na ostatni etap pod górę do Canillo. Najpierw kropi, potem siąpi, ale nie jest źle. Po dwóch stromych odcinkach (drugi to kilometr z 10% nachyleniem) ląduję na ostatnim (chyba) tarasie doliny Valiry, w kolejnym "mieście wojewódzkim" (wielkości średniej wsi gdzie indziej), czyli w Canillo. Tu staję na zakupy w Carrefour Express (jedyny market) i w czasie gdy próbuję wybrać coś na kolację (straszna bida z zaopatrzeniem, a i ceny wysokie, ach gdzie ten Leclerc z Sant Julia!) zaczyna mocniej padać. Po zakupach chwilę przeczekuję, ale na kemping zostało kilkaset metrów (!), więc nie ma co deliberować. Kurtka i jadę.
Pierwszy z obczajonych kempingów miał mieć niedrogie domki na wynajem. Podjeżdżam, ale on BARDZO nie istnieje. Został tylko szyld, nawet domki chyba wyburzyli! Jak to możliwe, że mapy google o tym nie wiedzą? Na szczęście drugi, tuż obok, istnieje i jest czynny. W tej pogodzie namiot mi się nie uśmiecha, więc pytam o domki. Są po 80, ale może być przyczepa kampingowa z namiotowym przedsionkiem za 35 ("normalna" cena ponoć 55, ale popyt mały :p). Chcę? Chcę! Zwłaszcza, że przyczepa fajna, ze światłem, kuchenką gazową, mikrofalą, a nawet małą lodówką. Super! Biorę i to chyba na dwie noce, bo jutro ma być ciężka dupówa ponoć :)
Uch, to BYŁ ciężki dzień. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zrobiłem 3k podjazdów, ale raczej lata temu. Tym bardziej chętnie odpocznę w cieplarnianych warunkach nie-namiotu :) Zwłaszcza, że pada lub leje (z niewielkimi przerwami) aż do później nocy...
===
Kilka obserwacji na temat Andory:
1. Kraj jest faktycznie maleńki. Można go spokojnie w jeden dzień przejechać na wskroś rowerem... pod górę. Otoczony górami ze wszystkich stron, jest wiele przełęczy na zachodzie, północy i wschodzie, a ze wszystkich spływają rzeczki wpadające do Valiry, która przez jedyną nie wyłącznie górską granicę płynie na południe do Hiszpanii.
2. Architektura w stolicy mieszana, ale głównie współczesna, zaś poza stolicą dominują kamiennie na oko budynki, ale jednak kilkupiętrowe. Być może to tylko fasady, a pod spodem jest betonowy szkielet.

3. Wszystkie napisy po katalońsku, nie zawracają sobie głowy hiszpańskim, nie mówiąc o innych językach.
4. Ceny wyglądają na dość przyjazne, chyba ogólnie nieco niższe niż w Hiszpanii (a jakoś tak "odruchowo" spodziewałem się poziomu Szwajcarii!)
5. Dużo ludzi, w tym ewidentnie turystów, a najwięcej pod McDonaldem :p
6. MNÓSTWO stacji benzynowych, co krok! Mam wrażenie, że w całym kraju są ich setki! Ceny paliwa przyjazne, 1,25 za litr, więc może na dużym obrocie w tej branży trzepią kasę od przejezdnych cudzoziemców :)
- DST 93.31km
- Czas 06:03
- VAVG 15.42km/h
- VMAX 62.10km/h
- Temperatura 22.0°C
- HRmax 140
- HRavg 119
- Kalorie 2629kcal
- Podjazdy 3015m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 19
Wstałem o 6:30, to jeszcze ciemno, a wyjechałem i tak o 9:15. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko, że daleko do kibla było :-P
Wszystko mokre, uprane ciuchy, namiot... Pogoda się robi ładna, więc jak po 2 km zrzucałem sakwy przed skokiem w bokiem, to ręcznik i spodenki rozwiesiłem na drzewie. Trudno, niech kradną! ;-)
Big Estany de St. Maurici głównie w lesie, więc rano jeszcze rześko, 14-16 stopni, mimo wschodniego stoku. Podjazd wołowy, od zera do 16%. Ale może dzięki temu (momenty na odpoczynek podczas jazdy) wciągam go na raz i lekko po godz. 11 jestem na górze. Big na czczo jak leczo ;-) Tu piękny widok na zalew i okoliczne szczyty.


Zjazd chłodny, ale bez przesady. W Espot kupuję strasznie drogą (1,90 eur) i niezbyt smaczną bagietkę i zjeżdżam dalej. Sakwy są. Zabieram i nadal w dół, ale już główną.
Do Llavorsi jadę ciągiem, a tam lancz na ławce z kawą mrożoną i strasznie drogim croissantem (razem z solero 5 eur!). Ok 13 ruszam dalej z zamiarem wzięcia gdzieś oo drodze wody i zrobienia siku. Dalej leciutko w dół, ale zrobił się solidny wiatr w pysk.
Wkrótce mijam dwójkę szosowców stojących na parkingu. Machamy, jadę dalej. Ale po chwili mnie dochodzą i machają, żebym siadał na koło. W sumie czemu nie? Z górki pod wiatr to super opcja! Jedziemy!
Okazuje się, że to ojciec z synem, przy czym syn (18 lat) jest zawodnikiem! Grzeje jak szalony, ale jakoś daję radę utrzymać koło :-) Dociągają mnie całą resztę zjazdu pod wiatr, aż do Sort. Tu wreszcie biorę wodę, ale siku już mi się nie chce, wypociłem :-P
I rozpoczynam podjazd na Port del Canto. Tym razem już z sakwami i w pełnej lampie. Temperatura w cieniu 23, ale na szosie 39. Jadę. W sumie nawet nieźle, VAM 650. Tyle też robię przez pierwszą godzinę, po czym postój na przystanku autobusowym (jedyne zacienione miejsce!), gdzie wciągam kanapkę. Zostalo 500. W niecałą kolejną godzinkę jestem na górze. Jest godzina 17.
Znów ładne widoki :-)



Na zjeździe miałem nadzieję na bidony z wczorajszego przejazdu Vuelta a Espana, ale wyzbierane do czysta :-/ Zjazd zresztą bardzo nierówny, z podjazdami. Zaczynam w kurtce, a kończę bez koszulki :-P
Lekko po 18 jestem na kempingu pod La Seu d'Urgell. Recepcjonistka jest Polką! :-) Przed 19 mam gotowy obóz i lecę 2,5km dalej do miasta na zakupy do Mercadony, bo jutro niedziela i wszystko nieczynne w Katalonii (w Andorze ponoć czynne, zobaczymy). Wracam ok 19:40 i wreszcie mycie, pranie, jedzenie i jakiś relaks. To był długi dzień...
Wszystko mokre, uprane ciuchy, namiot... Pogoda się robi ładna, więc jak po 2 km zrzucałem sakwy przed skokiem w bokiem, to ręcznik i spodenki rozwiesiłem na drzewie. Trudno, niech kradną! ;-)
Big Estany de St. Maurici głównie w lesie, więc rano jeszcze rześko, 14-16 stopni, mimo wschodniego stoku. Podjazd wołowy, od zera do 16%. Ale może dzięki temu (momenty na odpoczynek podczas jazdy) wciągam go na raz i lekko po godz. 11 jestem na górze. Big na czczo jak leczo ;-) Tu piękny widok na zalew i okoliczne szczyty.


Zjazd chłodny, ale bez przesady. W Espot kupuję strasznie drogą (1,90 eur) i niezbyt smaczną bagietkę i zjeżdżam dalej. Sakwy są. Zabieram i nadal w dół, ale już główną.
Do Llavorsi jadę ciągiem, a tam lancz na ławce z kawą mrożoną i strasznie drogim croissantem (razem z solero 5 eur!). Ok 13 ruszam dalej z zamiarem wzięcia gdzieś oo drodze wody i zrobienia siku. Dalej leciutko w dół, ale zrobił się solidny wiatr w pysk.
Wkrótce mijam dwójkę szosowców stojących na parkingu. Machamy, jadę dalej. Ale po chwili mnie dochodzą i machają, żebym siadał na koło. W sumie czemu nie? Z górki pod wiatr to super opcja! Jedziemy!
Okazuje się, że to ojciec z synem, przy czym syn (18 lat) jest zawodnikiem! Grzeje jak szalony, ale jakoś daję radę utrzymać koło :-) Dociągają mnie całą resztę zjazdu pod wiatr, aż do Sort. Tu wreszcie biorę wodę, ale siku już mi się nie chce, wypociłem :-P
I rozpoczynam podjazd na Port del Canto. Tym razem już z sakwami i w pełnej lampie. Temperatura w cieniu 23, ale na szosie 39. Jadę. W sumie nawet nieźle, VAM 650. Tyle też robię przez pierwszą godzinę, po czym postój na przystanku autobusowym (jedyne zacienione miejsce!), gdzie wciągam kanapkę. Zostalo 500. W niecałą kolejną godzinkę jestem na górze. Jest godzina 17.
Znów ładne widoki :-)



Na zjeździe miałem nadzieję na bidony z wczorajszego przejazdu Vuelta a Espana, ale wyzbierane do czysta :-/ Zjazd zresztą bardzo nierówny, z podjazdami. Zaczynam w kurtce, a kończę bez koszulki :-P
Lekko po 18 jestem na kempingu pod La Seu d'Urgell. Recepcjonistka jest Polką! :-) Przed 19 mam gotowy obóz i lecę 2,5km dalej do miasta na zakupy do Mercadony, bo jutro niedziela i wszystko nieczynne w Katalonii (w Andorze ponoć czynne, zobaczymy). Wracam ok 19:40 i wreszcie mycie, pranie, jedzenie i jakiś relaks. To był długi dzień...
- DST 115.09km
- Teren 0.50km
- Czas 05:51
- VAVG 19.67km/h
- VMAX 61.10km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 150
- HRavg 126
- Kalorie 2844kcal
- Podjazdy 2307m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 18
Ranek wstał ładny, a ja razem z nim o 7, ale nie mam pojęcia, jak to zrobiłem, że wyjechałem dopiero o 10! :O Inna sprawa, że dziś mogłem sobie pozwolić, bo etap krótki i dość łatwy. Właściwie cały dzień to jeden wielki big, Port de Bonaigua. Start na 500, big 2068, zjazd na 900 i koniec, bo zaraz dalej skok w bok na lekko. Dziś już bym dalej raczej skoczyć w boczyć nie zdążył, więc nie ma się co spieszyć. No chyba że pogoda... Tak, po południu ma być burza. No trudno.
Pierwszy odcinek leciutko w górę doliną do Bossost, to już po hiszpańskiej stronie i tu domykam ósemkę z trasą zeszłoroczną, kupując chleb w tym samym minimarkecie, co rok temu :-)
Dalej nadal lekko pod górę aż do Vielha (po drodze jeszcze tankuję, bo zostało prawie zero benzyny), gdzie znana z zeszłego roku Mercadona. Jako że to ostatni sklep dziś, to kupuję skrzydełka na kolację oraz jem ciepłą lazanię na lancz :-)
A jak odpalam o 12:30, to zaczyna kropić. Oczywiście. Na szczęście tylko chwilę, więc longiem robię następny odcinek do Baquiery. Wysokość 1500 i już tylko 600 na biga.

Szybka kanapka pod wyciągiem i stokiem dla downhillowców i dalej. Pochmurnie i raptem 20 stopni, ale wciąż nie pada.
Ostatnie 600m wchodzi w 55 minut i oto jest Przełęcz Dobrej Wody. I widoki na zlewę na zjeździe :-)

Ubieram się i wio, na kemping już tylko 21km i 1100m zjazdu.


Gdzieś w połowie łapie mnie ostry, siekący, ale nie bardzo intensywny deszcz. Nie trwa to jednak długo i na wjeździe na kemping już tylko kropi. Kemping wielki i ruchliwy, ale miejsce okazuje się niezłe. Jest obok stacjonarny namiot z daszkiem i stolem, pożyczam krzesło i mam setup na deszcz :-)

A jak idę się myć, to dowala taka ulewa, że aż się biało robi! Perfect timing :-)

A te zdjęcia dzieli raptem 80 minut ;-)

Potem przychodzi pani z recepcji (a ma kawał pod górę!) i mówi, że nie mogę siedzieć pod daszkiem czyjegoś namiotu i mam sobie iść. Mówię, ze dobrze, ale oczywiście jak pani sobie poszłą, to tam wracam :p
Pierwszy odcinek leciutko w górę doliną do Bossost, to już po hiszpańskiej stronie i tu domykam ósemkę z trasą zeszłoroczną, kupując chleb w tym samym minimarkecie, co rok temu :-)
Dalej nadal lekko pod górę aż do Vielha (po drodze jeszcze tankuję, bo zostało prawie zero benzyny), gdzie znana z zeszłego roku Mercadona. Jako że to ostatni sklep dziś, to kupuję skrzydełka na kolację oraz jem ciepłą lazanię na lancz :-)
A jak odpalam o 12:30, to zaczyna kropić. Oczywiście. Na szczęście tylko chwilę, więc longiem robię następny odcinek do Baquiery. Wysokość 1500 i już tylko 600 na biga.

Szybka kanapka pod wyciągiem i stokiem dla downhillowców i dalej. Pochmurnie i raptem 20 stopni, ale wciąż nie pada.
Ostatnie 600m wchodzi w 55 minut i oto jest Przełęcz Dobrej Wody. I widoki na zlewę na zjeździe :-)

Ubieram się i wio, na kemping już tylko 21km i 1100m zjazdu.


Gdzieś w połowie łapie mnie ostry, siekący, ale nie bardzo intensywny deszcz. Nie trwa to jednak długo i na wjeździe na kemping już tylko kropi. Kemping wielki i ruchliwy, ale miejsce okazuje się niezłe. Jest obok stacjonarny namiot z daszkiem i stolem, pożyczam krzesło i mam setup na deszcz :-)

A jak idę się myć, to dowala taka ulewa, że aż się biało robi! Perfect timing :-)

A te zdjęcia dzieli raptem 80 minut ;-)

Potem przychodzi pani z recepcji (a ma kawał pod górę!) i mówi, że nie mogę siedzieć pod daszkiem czyjegoś namiotu i mam sobie iść. Mówię, ze dobrze, ale oczywiście jak pani sobie poszłą, to tam wracam :p
- DST 79.88km
- Teren 0.20km
- Czas 04:18
- VAVG 18.58km/h
- VMAX 67.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- HRmax 152
- HRavg 124
- Kalorie 2058kcal
- Podjazdy 1653m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 17, deszczowy rest
Tylko do Intermarsza i z powrotem. W tamtą stronę w dość silnym deszczu, z powrotem w miarę na sucho. I tym razem bez gumy :p
Ogólnie przez około połowę czasu pada lub siąpi, niskie chmury, chłodno. A mi się i tak należał odpoczynek, zwłaszcza, że mam zapas czasu :)
Ogólnie przez około połowę czasu pada lub siąpi, niskie chmury, chłodno. A mi się i tak należał odpoczynek, zwłaszcza, że mam zapas czasu :)
- DST 12.48km
- Teren 0.30km
- Czas 00:35
- VAVG 21.39km/h
- VMAX 37.70km/h
- Temperatura 16.0°C
- HRmax 133
- HRavg 101
- Kalorie 187kcal
- Podjazdy 136m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze