Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2020
Dystans całkowity: | 2388.52 km (w terenie 136.45 km; 5.71%) |
Czas w ruchu: | 134:34 |
Średnia prędkość: | 17.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 67.49 km/h |
Suma podjazdów: | 49829 m |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 82.36 km i 4h 38m |
Więcej statystyk |
Alpi mio amore, dz. 69
Dziś bardzo leniwie. Wstałem o 7:15, wyjechałem o 9:30. A i tak miałem mnóstwo czasu :)
Big Muro di Sormano nie zrobił wrażenia, jako ze startowałem z wys. 610, a wjeżdżałem na 1110. Ale zaliczony :)
Potem zjazd z powrotem nad jezioro Como i 15 km w czeskim stylu wzdłuż brzegu. W południe docieram do miasta Como, gdzie mam zarezerwowany nocleg w hostelu. Zanim się tam udałem, zjadłem sobie lunch na ławce na głównym placu i trochę obejrzałem miasto. Taki typowy kurort.
O godz. 13 jestem w hostelu, zostawiam sakwy i ruszam na biga Monte Bisbino (1300). Początek wzdłuż jeziora do Cernobbio, a potem dłuuugo ulicami miasteczka, które skończyło się dopiero na wysokości 650! :o Na 800 krótki postój i potem druga część podjazdu. Nadal nie jestem świeży, niby jadę, ale męczę się. Chyba dobrze, ze jutro ostatni dzień bigania (z prozaicznego powodu, że mi się bigi skończą w okolicy :p). Na górze byłby ładny widok, ale przejrzystość powietrza drastycznie spadła i nawet fotki nie zrobiłem, bo byłaby jedna wielka mgła :/
To jeszcze z podjazdu. Na końcu jeziora majaczy miasto Como.
Zjazd w miarę komfortowy, bo na gorze 14 stopni (na dole 20) i już lekko po godz. 16 jestem w Ostello Bello w Como. Całkiem spoko hostel. Każdy pokój ma swoją łazienkę, każde łóżko ma swoje dwa gniazdka (łóżek w pokoju jest 6), pod łóżkiem jest bardzo duża szuflada na bagaż, która można zamknąć na kłódkę (o ile się ją ma :p), plus niezłe, wszędzie sięgające wifi, kuchnia z czajnikiem i drink powitalny w postaci małego piwa/ lampki wina lub napoju bezalkoholowego. No i bardzo miła obsługa. Naprawdę spoko hostel - cena 21 EUR.
PS. Niestety nie udało się dobić do 50k podjazdów we wrześniu - nie chce mi się dokręcać tych 171 metrów, bo już się umyłem :P
Big Muro di Sormano nie zrobił wrażenia, jako ze startowałem z wys. 610, a wjeżdżałem na 1110. Ale zaliczony :)
Potem zjazd z powrotem nad jezioro Como i 15 km w czeskim stylu wzdłuż brzegu. W południe docieram do miasta Como, gdzie mam zarezerwowany nocleg w hostelu. Zanim się tam udałem, zjadłem sobie lunch na ławce na głównym placu i trochę obejrzałem miasto. Taki typowy kurort.
O godz. 13 jestem w hostelu, zostawiam sakwy i ruszam na biga Monte Bisbino (1300). Początek wzdłuż jeziora do Cernobbio, a potem dłuuugo ulicami miasteczka, które skończyło się dopiero na wysokości 650! :o Na 800 krótki postój i potem druga część podjazdu. Nadal nie jestem świeży, niby jadę, ale męczę się. Chyba dobrze, ze jutro ostatni dzień bigania (z prozaicznego powodu, że mi się bigi skończą w okolicy :p). Na górze byłby ładny widok, ale przejrzystość powietrza drastycznie spadła i nawet fotki nie zrobiłem, bo byłaby jedna wielka mgła :/
To jeszcze z podjazdu. Na końcu jeziora majaczy miasto Como.
Zjazd w miarę komfortowy, bo na gorze 14 stopni (na dole 20) i już lekko po godz. 16 jestem w Ostello Bello w Como. Całkiem spoko hostel. Każdy pokój ma swoją łazienkę, każde łóżko ma swoje dwa gniazdka (łóżek w pokoju jest 6), pod łóżkiem jest bardzo duża szuflada na bagaż, która można zamknąć na kłódkę (o ile się ją ma :p), plus niezłe, wszędzie sięgające wifi, kuchnia z czajnikiem i drink powitalny w postaci małego piwa/ lampki wina lub napoju bezalkoholowego. No i bardzo miła obsługa. Naprawdę spoko hostel - cena 21 EUR.
PS. Niestety nie udało się dobić do 50k podjazdów we wrześniu - nie chce mi się dokręcać tych 171 metrów, bo już się umyłem :P
- DST 77.24km
- Czas 04:26
- VAVG 17.42km/h
- VMAX 58.23km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 1885m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 68
No, dziś wyraźnie cieplej, nareszcie! Wstałem przed 7 i było 11 stopni. Olbrzymia ulga! Na dodatek niewiele rosy i mimo ze nie doczekałem słońca, to namiot zwinąłem suchy :)
Start o 9:10. Pierwsze 4 km wzdłuż jeziora, a potem zaczął się big Alpe Giumello (1560). Nie było gdzie zostawić bagażu, bo wszystkie lokale będą miały sjestę, jak zjadę, więc musiałem wytachać z 200 na 400 m, żeby porzucić w krzakach.
Miniaturowy Parc Guell w jednej z wiosek na podjeździe :-)
Potem big na dwa razy, ale z dużymi oporami. Mimo sensownego tempa naprawdę kiepsko mi się jechało. Chyba skumulowane zmęczenie, bo co innego...? Na górze jestem o 12:30, z powrotem na dole o 13:20. Szybkie zakupy w Eurospinie i lecę na prom, który odpływa punkt 14. Zdążyłem z kilkuminutowym zapasem. Cena 5,60 z rowerem, więc nie ma co narzekać. Sam rejs trwa raptem kilkanaście minut, ale oszczędza ok 80 km trasy wokół jeziora :)
Bellagio bardzo ładne, nazywane jest perłą jeziora Como i faktycznie miasteczko zadbane i śliczne. No i oczywiście położone fantastycznie, ale to jak każde tutaj :)
A prosto stąd zaczyna się podjazd na biga Madonna di Ghisallo (756). Miałem co prawda jechać inaczej, ale to błąd w planowaniu! Nadłożyłbym 18 km i zupełnie niepotrzebnie objeżdżał górę dookoła, a tak to po prostu pojechałem przez nią :) Na podjeździe jeszcze zrobiłem sobie postój na żarcie z widokami i na bigu jestem o 16:20. Jest tu muzeum kolarstwa, ale wstęp 6 EUR, więc się nie skusiłem :p Jak również na ŚLICZNĄ (i ze świetnego materiału) kolarską koszulkę Campagnolo w muzealnym sklepiku. Cena 122 EUR... :o
Zjazd 250 m do Asso, skąd ostatni kilometr - pod górę, bo to już początek następnego biga, ale to dopiero jutro. Dziś tylko 100 metrów i jest zamówiony booking - Cascina del Sole. Prawdziwe gospodarstwo agroturystyczne - z krowami! :o Pokój bardzo fajny, z czajnikiem i lodówką, za 31 EUR to naprawdę super :)
Start o 9:10. Pierwsze 4 km wzdłuż jeziora, a potem zaczął się big Alpe Giumello (1560). Nie było gdzie zostawić bagażu, bo wszystkie lokale będą miały sjestę, jak zjadę, więc musiałem wytachać z 200 na 400 m, żeby porzucić w krzakach.
Miniaturowy Parc Guell w jednej z wiosek na podjeździe :-)
Potem big na dwa razy, ale z dużymi oporami. Mimo sensownego tempa naprawdę kiepsko mi się jechało. Chyba skumulowane zmęczenie, bo co innego...? Na górze jestem o 12:30, z powrotem na dole o 13:20. Szybkie zakupy w Eurospinie i lecę na prom, który odpływa punkt 14. Zdążyłem z kilkuminutowym zapasem. Cena 5,60 z rowerem, więc nie ma co narzekać. Sam rejs trwa raptem kilkanaście minut, ale oszczędza ok 80 km trasy wokół jeziora :)
Bellagio bardzo ładne, nazywane jest perłą jeziora Como i faktycznie miasteczko zadbane i śliczne. No i oczywiście położone fantastycznie, ale to jak każde tutaj :)
A prosto stąd zaczyna się podjazd na biga Madonna di Ghisallo (756). Miałem co prawda jechać inaczej, ale to błąd w planowaniu! Nadłożyłbym 18 km i zupełnie niepotrzebnie objeżdżał górę dookoła, a tak to po prostu pojechałem przez nią :) Na podjeździe jeszcze zrobiłem sobie postój na żarcie z widokami i na bigu jestem o 16:20. Jest tu muzeum kolarstwa, ale wstęp 6 EUR, więc się nie skusiłem :p Jak również na ŚLICZNĄ (i ze świetnego materiału) kolarską koszulkę Campagnolo w muzealnym sklepiku. Cena 122 EUR... :o
Zjazd 250 m do Asso, skąd ostatni kilometr - pod górę, bo to już początek następnego biga, ale to dopiero jutro. Dziś tylko 100 metrów i jest zamówiony booking - Cascina del Sole. Prawdziwe gospodarstwo agroturystyczne - z krowami! :o Pokój bardzo fajny, z czajnikiem i lodówką, za 31 EUR to naprawdę super :)
- DST 74.21km
- Teren 0.40km
- Czas 04:41
- VAVG 15.85km/h
- VMAX 66.14km/h
- Temperatura 17.0°C
- Podjazdy 2298m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 66
W nocy taka sama zimnica jak wczoraj, a rano potworna rosa. Wszystko mokre. Ale dziś nie miałem komfortu poczekania na słońce, wstalem o 6:30, było jeszcze ciemno, a temperatura 6 stopni...
Znów bardzo opornie wszystko szło, spakowalem większość i na biga na lekko wyruszylem o 8:45.
Pierwsze kilometry we wszystkich ciuchach, po drodze jeszcze zakup bułki na drugie śniadanie (na pierwsze był surowy tostowy :-/).
Wreszcie zmieniłem stronę doliny i wyjechałem z cienia. I wtedy zerwał się wiatr. Silny, porywisty i oczywiście w pysk. Jakoś się jednak dotoczyłem te 12 km do Gordony (choć po drodze plułem sobie w brodę - tak wiało! :-P - że jednak nie wziąłem tam dachu, miałbym na dziś ten odcinek z głowy. A w Gordonie zaczął sie podjazd na biga Menarola (1320m) ładnie wyeksponowany na słońce (zachodni stok) i trochę osłonięty od wiatru.
Ciąłem gracko. Pierwszy i jedyny postój na 940 m. Z góry fantastyczne widoki na Valchiavenna.
Valchiavenna inferiore (dolna)
Valchiavenna superiore (górna)
Na zjeździe już dość ciepło, a potem doliną z wiatrem, czysta poezja, 35 nie schodziło z licznika :-)
Niestety mimo to o kilka minut spóźniłem się do sklepu (od 12:30 sjesta), więc chleba na lancz na razie nie ma :-P (rano nie mogłem kupić, bo przy tych ciuchach miejsca w małej sakwie miałem ledwo na jedną bułkę).
Wracam na kemping, zwijam namiot, piję kawę i o 13:30 ruszam dalej. Po 10 km mam Eurospina, czyli chleb i kolację. No i inne pyszności ;-)
Po kolejnych 10 jestem już prawie pod drugim bigiem, więc wreszcie jem ten lancz. Z TAKIM widokiem! :-D
Potem wjeżdżam do Dervio i znajduję bar dokładnie na starcie biga Monte Legnoncino (1456). Miła pani zgadza się przechować sakwy, więc o 15:30 startuję. Podjazd spoko, 6-8%, idę jak burza. Tzn. do wysokości 1050, bo tam nagle trochę opadam z sił. A końcówka stroma: 12-16%. No ale w końcu wtaczam się na górę o 17:30. Znów 7 stopni, kurwa. A był już prawie upał! Ubieram wszystko co mam i na dół.
Na 750 staję, żeby złapać resztkę słońca, bo na dole będzie już cień. Ale i pod barem z sakwami, mimo cienia, jednak jest 17 stopni. Dobrze, może faktycznie dziś będzie cieplej...?
Upatrzony kemping Turisport w Dervio okazuje się nieczynny, mają dziś dzień wolny! Na szczęście jest i drugi, Europa, i ten przyjmuje. Loguję się o 18:45, powoli się ściemnia...
Rezygnuję dzisiaj z prania, trudno! Za to kolacja mimo ciemności wyszła mi bardzo fajna (papardelle z pesto czerwonym i mieloną wołowiną), no i godz. 22 na zewnątrz jest wciąż 13 stopni, a to ROBI różnicę! :-D
Z kempingu piękny widok na jezioro, światła z przeciwnego brzegu migoczą na wodzie jsk w Boce Kotorskiej...
Ps. Miesięczny rekord podjazdów wszech czasów pobity! A trwał niedościgniony od lipca 2009! Wtedy było potrzebne ponad 3700 km, by go ustanowić, w Alpach wystarczyło 2200...
Znów bardzo opornie wszystko szło, spakowalem większość i na biga na lekko wyruszylem o 8:45.
Pierwsze kilometry we wszystkich ciuchach, po drodze jeszcze zakup bułki na drugie śniadanie (na pierwsze był surowy tostowy :-/).
Wreszcie zmieniłem stronę doliny i wyjechałem z cienia. I wtedy zerwał się wiatr. Silny, porywisty i oczywiście w pysk. Jakoś się jednak dotoczyłem te 12 km do Gordony (choć po drodze plułem sobie w brodę - tak wiało! :-P - że jednak nie wziąłem tam dachu, miałbym na dziś ten odcinek z głowy. A w Gordonie zaczął sie podjazd na biga Menarola (1320m) ładnie wyeksponowany na słońce (zachodni stok) i trochę osłonięty od wiatru.
Ciąłem gracko. Pierwszy i jedyny postój na 940 m. Z góry fantastyczne widoki na Valchiavenna.
Valchiavenna inferiore (dolna)
Valchiavenna superiore (górna)
Na zjeździe już dość ciepło, a potem doliną z wiatrem, czysta poezja, 35 nie schodziło z licznika :-)
Niestety mimo to o kilka minut spóźniłem się do sklepu (od 12:30 sjesta), więc chleba na lancz na razie nie ma :-P (rano nie mogłem kupić, bo przy tych ciuchach miejsca w małej sakwie miałem ledwo na jedną bułkę).
Wracam na kemping, zwijam namiot, piję kawę i o 13:30 ruszam dalej. Po 10 km mam Eurospina, czyli chleb i kolację. No i inne pyszności ;-)
Po kolejnych 10 jestem już prawie pod drugim bigiem, więc wreszcie jem ten lancz. Z TAKIM widokiem! :-D
Potem wjeżdżam do Dervio i znajduję bar dokładnie na starcie biga Monte Legnoncino (1456). Miła pani zgadza się przechować sakwy, więc o 15:30 startuję. Podjazd spoko, 6-8%, idę jak burza. Tzn. do wysokości 1050, bo tam nagle trochę opadam z sił. A końcówka stroma: 12-16%. No ale w końcu wtaczam się na górę o 17:30. Znów 7 stopni, kurwa. A był już prawie upał! Ubieram wszystko co mam i na dół.
Na 750 staję, żeby złapać resztkę słońca, bo na dole będzie już cień. Ale i pod barem z sakwami, mimo cienia, jednak jest 17 stopni. Dobrze, może faktycznie dziś będzie cieplej...?
Upatrzony kemping Turisport w Dervio okazuje się nieczynny, mają dziś dzień wolny! Na szczęście jest i drugi, Europa, i ten przyjmuje. Loguję się o 18:45, powoli się ściemnia...
Rezygnuję dzisiaj z prania, trudno! Za to kolacja mimo ciemności wyszła mi bardzo fajna (papardelle z pesto czerwonym i mieloną wołowiną), no i godz. 22 na zewnątrz jest wciąż 13 stopni, a to ROBI różnicę! :-D
Z kempingu piękny widok na jezioro, światła z przeciwnego brzegu migoczą na wodzie jsk w Boce Kotorskiej...
Ps. Miesięczny rekord podjazdów wszech czasów pobity! A trwał niedościgniony od lipca 2009! Wtedy było potrzebne ponad 3700 km, by go ustanowić, w Alpach wystarczyło 2200...
- DST 115.57km
- Teren 0.80km
- Czas 06:15
- VAVG 18.49km/h
- VMAX 54.45km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 2580m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 65
Wczoraj wieczorem było 10 stopni, rano miało być 5. Jako że dziś łatwiejszy dzień, to celowo wstałem dopiero o 7:15. I tak było strasznie, ruszałem się jak mucha w smole i w efekcie, mimo że na lekko, wystartowałem dopiero o 9:30. W słońcu był już upal, 12 :-P
Ale pierwsza część podjazdu na biga Passo San Marco i tak była w cieniu. Więc miałem 7 stopni. Potem zrobiłem postój na 900m i w słońcu termometr pokazał 17. Ale potem znów sporo cienia i na postoju na 1500 było już 6. A wyżej zaczął się śnieg. Jak droga szła przez las, to najpierw małe łaty, a potem wręcz tak.
Na szczęście las się skończył powyżej 1650 i dalej były już tylko laty. Mimo to bardzo ostrożna jazda, bo nawet pod górę ślisko. Na przełęczy (wys. 1995) byłem o 12:30. 3 stopnie :-/
Zjazd w podwójnych spodniach (windstopper i 3/4), 2 koszulkach, bluzie, kurtce puchowej i kurtce gore. Nawet nie było zimno, oprócz dłoni. No i bardzo powoli na tym śniegolodzie. A i tak wyprzedzając motocyklistów. Tacy są zawsze hop do przodu, a tu nagle jacy grzeczniutcy :-P
Reszta zjazdu już lepiej, ale w sumie zajął mi ponad godzinę! Na dole 16 stopni. Piję kawę, coś tam jem i zwijam namiot. Start z area sosta camper (podtrzymuję, że bardzo fajna!) o 14:50. Teraz zakupy. Miałem jechać do MD Discount, ale właśnie się połapałem, że jest niedziela i moje plany zakupowe legły w gruzach. Zostałbym bez kolacji, ale trafił się hipermarket Iperall, gdzie kupiłem co niezbędne oraz... Puntarelle!! :-D:-D:-D po raz pierwszy w tym roku! :-D
A jak wyszedłem, to zaczął padać deszcz. Bynajmniej nie po raz pierwszy :-P no, ale popadało krótko, więc o 16 ruszam. Dobrze, że to tylko 20km :-)
Na kemping El Ranchero docieram już bez przygód. Sam kemping raczej kiepski. Trudno o prąd, prysznic na żetony (60 sekund wody!), umywalki tylko z zimną i ciężko znaleźć kogoś z obsługi. No, ale trawa znów fajna, widoki piękne i nie bardzo mam alternatywę, więc biorę. Cena 11 w tym 2 żetony. Wystarczyły.
Widok sprzed namiotu
O 20:40 jest już raptem 9 stopni, więc spadam do śpiwora :-P
Ps. Roczny rekord podjazdów pobity! :-D
Ale pierwsza część podjazdu na biga Passo San Marco i tak była w cieniu. Więc miałem 7 stopni. Potem zrobiłem postój na 900m i w słońcu termometr pokazał 17. Ale potem znów sporo cienia i na postoju na 1500 było już 6. A wyżej zaczął się śnieg. Jak droga szła przez las, to najpierw małe łaty, a potem wręcz tak.
Na szczęście las się skończył powyżej 1650 i dalej były już tylko laty. Mimo to bardzo ostrożna jazda, bo nawet pod górę ślisko. Na przełęczy (wys. 1995) byłem o 12:30. 3 stopnie :-/
Zjazd w podwójnych spodniach (windstopper i 3/4), 2 koszulkach, bluzie, kurtce puchowej i kurtce gore. Nawet nie było zimno, oprócz dłoni. No i bardzo powoli na tym śniegolodzie. A i tak wyprzedzając motocyklistów. Tacy są zawsze hop do przodu, a tu nagle jacy grzeczniutcy :-P
Reszta zjazdu już lepiej, ale w sumie zajął mi ponad godzinę! Na dole 16 stopni. Piję kawę, coś tam jem i zwijam namiot. Start z area sosta camper (podtrzymuję, że bardzo fajna!) o 14:50. Teraz zakupy. Miałem jechać do MD Discount, ale właśnie się połapałem, że jest niedziela i moje plany zakupowe legły w gruzach. Zostałbym bez kolacji, ale trafił się hipermarket Iperall, gdzie kupiłem co niezbędne oraz... Puntarelle!! :-D:-D:-D po raz pierwszy w tym roku! :-D
A jak wyszedłem, to zaczął padać deszcz. Bynajmniej nie po raz pierwszy :-P no, ale popadało krótko, więc o 16 ruszam. Dobrze, że to tylko 20km :-)
Na kemping El Ranchero docieram już bez przygód. Sam kemping raczej kiepski. Trudno o prąd, prysznic na żetony (60 sekund wody!), umywalki tylko z zimną i ciężko znaleźć kogoś z obsługi. No, ale trawa znów fajna, widoki piękne i nie bardzo mam alternatywę, więc biorę. Cena 11 w tym 2 żetony. Wystarczyły.
Widok sprzed namiotu
O 20:40 jest już raptem 9 stopni, więc spadam do śpiwora :-P
Ps. Roczny rekord podjazdów pobity! :-D
- DST 77.97km
- Teren 0.40km
- Czas 04:23
- VAVG 17.79km/h
- VMAX 53.99km/h
- Temperatura 6.0°C
- Podjazdy 1940m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 64
Wczoraj dzień całkowicie restowy. Rower nie wyściubił kola z piwnicy ;) Natomiast ja poszedłem sobie na ponadgodzinny spacer i muszę przyznać, że w obcym otoczeniu było to nawet dość przyjemne :)
Dziś pobudka przed 7, o 8:20 wychodzę od Mauro i jego Rodziny. Przemili i przesympatyczni ludzie! Mam nadzieję, że zostaniemy w kontakcie :) Przed 9 jestem na Milano Centrale, gdzie standardowy horror. Najpierw ciężko znaleźć maszyny z biletami Trenord (bo to inna spółka niż Trenitalia i ma osobne maszyny). Potem tuż przede mną (w czasie gdy odstawiałem rower) jedyna czynną maszynę zajmuje facet. I stoi i stoi... Niby wszystko robi jak trza, a bilet się nie drukuje. Okazało się, że mu odrzuciło transakcje kartową, ale najpierw próbowało 4 razy i dlatego tyle to trwało. W końcu zapłacił gotówką. Gdy przyszła moja - nomen omen - kolej, spotkało mnie to samo. Tylko że ja nie zapłaciłem gotówką, tylko poszedłem do bileterii, bo i tak nie byłem pewien, który bilet kupić (były dwa warianty trasy). A w bileterii kolejka. I znów ktoś się wepchnął przede mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba wziąć numerek. A tu do pociągu zostało 12 minut i przede mną 8 osób na 3 kasy...
Hmmm... tu też są maszyny. Ryzyk-fizyk, biorę wariant trasy na oko (kosztują tyle samo, więc czy nie kurna wszystko jedno?!), płacę gotówką (tu karta też nie działa, ale na szczęście w jednej maszynie to sprawdziłem, a w drugiej w tym czasie zapłaciłem gotówką). Wreszcie, mając już bilety, muszę wjechać windą dwa piętra wyżej. Potem jeszcze obejść pół dworca wokoło, bo tu gdzie trafiłem, nie wolno wchodzić na perony. A prawidłowe wejście jest - jak się okazuje raptem ze 30 metrów obok, ale strzałki prowadzą tak, że jest ze 150. Są 3 minuty do odjazdu, gdy wpadam na peron. Uff, zdążyłem. Oczywiście z rowerem muszę iść na samiuśki koniec dłuuugiego pociągu, ale przecież teraz już beze mnie nie odjadą... Nie odjechali. Ba, skład ruszył z opóźnieniem 10 minut. A w trakcie jazdy je powiększył do 30 :P
Widok z pociągu
O 11:50 jestem w Sondrio. Słonecznie, ale zimno! 14 stopni i w cieniu ciężko wytrzymać. Kupuje jeszcze chleb (w Mediolanie jakoś nie trafiłem na piekarnię) i ruszam pod górę w stronę Val Malenco. Pod koniec miasta trafia się ławka, więc jem lancz. I znów jadę, i rozglądam się za miejscem na sakwy. Kilka jest obiecujących, ale po przyjrzeniu się okazują się albo prywatne, ale jednak zbyt odsłonięte. Wreszcie, już w następnym miasteczku Mussini trafiam na mały lasek obok szosy. To jest to. Upycham sakwy, przykrywam gałęziami tak, że nawet, jak ktoś obok przejdzie, to nie zauważy :) Ruszam. Jestem na wysokości 450, a podjechać trzeba na 1630.
Po chwili pierwsze zatrzymanie, bo trafił się kran z wodą, a rano od Mauro zapomniałem wziąć (na szczęście nie zapomniałem o herbacie do termosu, bardzo się przydała!). Jestem na 500, więc dzielę sobie podjazd na 2 części. Pierwszy postój planowo na 1100. Jedziemy!
Jedzie się słabo. Jest porywisty i zimny wiatr w ryj, a forma, jak zwykle bezpośrednio po reście, jakoś nie urzeka. Niby prędkość mam okej, ale męczę się. No, ale jadę. Niestety, na krótko przed kotą 1000 pada mi bateria w odtwarzaczu. Podczas jazdy nie zmienię, bo mogę coś wysypać z trójkąta, więc postój. Uff :P
Długo nie postałem, bo nawet w słońcu już chłodno, więc po kilku minutach jadę dalej. Coraz zimniej. Myślałem o postoju na 1400, ale tam się pojawiło wypłaszczenie, więc odpocząłem w trakcie jazdy. Stanąłem dopiero na 1600, bo już mi było tak zimno, że musiałem włożyć bluzę. I dobrze zrobiłem, bo dalej było tyleż podjazdów, co i zjazdów :P Na górze (koło hotelu na końcu miasteczka Chiareggio, nic ciekawego) jestem o 15:10. Zakładam na siebie wszystko, w tym nawet kurtkę puchową, którą przytomnie wziąłem do małej sakwy, a i tak jest mi zimno, głownie w dłonie. Niby 5 stopni, ale ten wiatr... Będzie wesoło na zjeździe :)
No i było. Ręce miałem kompletnie zgrabiałe, ledwo obsługiwałem hamulce. Na szczęście z czasem się ociepliło i nawet wyjrzało słońce (wcześniej pod koniec podjazdu weszły chmury) i przy sakwach byłem już tylko lekko wychłodzony, a nie przemarznięty :) Ale rozebrałem się dopiero po kilku kilometrach płaskiego na dole, pod Lidlem :P
Zakupy i przede mną ostatnie 20 km. Niestety nadal pod wiatr. Tym razem dość równy i nie porywisty, ale średnio silny i oczywiście w ryj. Ech, ponad godzinę zajął mi ten odcinek. Okropność.
Na Area Sosta Camper w Morbegno docieram o 18:30. Nie jest to kemping, tylko miejsce dla kamperów, ale że kempingu w okolicy nie ma, a "dachy" bardzo drogie, więc sprawdziłem i na satelicie widać było trawę. Udało się tez wczoraj dodzwonić i gość powiedział, że spokojnie mogę z namiotem. Jest łazienka, więc luz. I faktycznie, nie tylko łazienka (ciepła woda, prysznic, ale to zaledwie jedno pomieszczenie z kibelkiem i prysznicem, więc grozi kolejkami), ale też daszek ze stołami i krzesłami, oraz prądem. No i najlepsza trawa pod namiotem na całej tej wyprawie. A wszystko to za 5 EUR*. Kultura! :D
Niniejszym polecam tę miejscówkę sakwiarzom! :)
* później się okazało, że za darmo :)
Dziś pobudka przed 7, o 8:20 wychodzę od Mauro i jego Rodziny. Przemili i przesympatyczni ludzie! Mam nadzieję, że zostaniemy w kontakcie :) Przed 9 jestem na Milano Centrale, gdzie standardowy horror. Najpierw ciężko znaleźć maszyny z biletami Trenord (bo to inna spółka niż Trenitalia i ma osobne maszyny). Potem tuż przede mną (w czasie gdy odstawiałem rower) jedyna czynną maszynę zajmuje facet. I stoi i stoi... Niby wszystko robi jak trza, a bilet się nie drukuje. Okazało się, że mu odrzuciło transakcje kartową, ale najpierw próbowało 4 razy i dlatego tyle to trwało. W końcu zapłacił gotówką. Gdy przyszła moja - nomen omen - kolej, spotkało mnie to samo. Tylko że ja nie zapłaciłem gotówką, tylko poszedłem do bileterii, bo i tak nie byłem pewien, który bilet kupić (były dwa warianty trasy). A w bileterii kolejka. I znów ktoś się wepchnął przede mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba wziąć numerek. A tu do pociągu zostało 12 minut i przede mną 8 osób na 3 kasy...
Hmmm... tu też są maszyny. Ryzyk-fizyk, biorę wariant trasy na oko (kosztują tyle samo, więc czy nie kurna wszystko jedno?!), płacę gotówką (tu karta też nie działa, ale na szczęście w jednej maszynie to sprawdziłem, a w drugiej w tym czasie zapłaciłem gotówką). Wreszcie, mając już bilety, muszę wjechać windą dwa piętra wyżej. Potem jeszcze obejść pół dworca wokoło, bo tu gdzie trafiłem, nie wolno wchodzić na perony. A prawidłowe wejście jest - jak się okazuje raptem ze 30 metrów obok, ale strzałki prowadzą tak, że jest ze 150. Są 3 minuty do odjazdu, gdy wpadam na peron. Uff, zdążyłem. Oczywiście z rowerem muszę iść na samiuśki koniec dłuuugiego pociągu, ale przecież teraz już beze mnie nie odjadą... Nie odjechali. Ba, skład ruszył z opóźnieniem 10 minut. A w trakcie jazdy je powiększył do 30 :P
Widok z pociągu
O 11:50 jestem w Sondrio. Słonecznie, ale zimno! 14 stopni i w cieniu ciężko wytrzymać. Kupuje jeszcze chleb (w Mediolanie jakoś nie trafiłem na piekarnię) i ruszam pod górę w stronę Val Malenco. Pod koniec miasta trafia się ławka, więc jem lancz. I znów jadę, i rozglądam się za miejscem na sakwy. Kilka jest obiecujących, ale po przyjrzeniu się okazują się albo prywatne, ale jednak zbyt odsłonięte. Wreszcie, już w następnym miasteczku Mussini trafiam na mały lasek obok szosy. To jest to. Upycham sakwy, przykrywam gałęziami tak, że nawet, jak ktoś obok przejdzie, to nie zauważy :) Ruszam. Jestem na wysokości 450, a podjechać trzeba na 1630.
Po chwili pierwsze zatrzymanie, bo trafił się kran z wodą, a rano od Mauro zapomniałem wziąć (na szczęście nie zapomniałem o herbacie do termosu, bardzo się przydała!). Jestem na 500, więc dzielę sobie podjazd na 2 części. Pierwszy postój planowo na 1100. Jedziemy!
Jedzie się słabo. Jest porywisty i zimny wiatr w ryj, a forma, jak zwykle bezpośrednio po reście, jakoś nie urzeka. Niby prędkość mam okej, ale męczę się. No, ale jadę. Niestety, na krótko przed kotą 1000 pada mi bateria w odtwarzaczu. Podczas jazdy nie zmienię, bo mogę coś wysypać z trójkąta, więc postój. Uff :P
Długo nie postałem, bo nawet w słońcu już chłodno, więc po kilku minutach jadę dalej. Coraz zimniej. Myślałem o postoju na 1400, ale tam się pojawiło wypłaszczenie, więc odpocząłem w trakcie jazdy. Stanąłem dopiero na 1600, bo już mi było tak zimno, że musiałem włożyć bluzę. I dobrze zrobiłem, bo dalej było tyleż podjazdów, co i zjazdów :P Na górze (koło hotelu na końcu miasteczka Chiareggio, nic ciekawego) jestem o 15:10. Zakładam na siebie wszystko, w tym nawet kurtkę puchową, którą przytomnie wziąłem do małej sakwy, a i tak jest mi zimno, głownie w dłonie. Niby 5 stopni, ale ten wiatr... Będzie wesoło na zjeździe :)
No i było. Ręce miałem kompletnie zgrabiałe, ledwo obsługiwałem hamulce. Na szczęście z czasem się ociepliło i nawet wyjrzało słońce (wcześniej pod koniec podjazdu weszły chmury) i przy sakwach byłem już tylko lekko wychłodzony, a nie przemarznięty :) Ale rozebrałem się dopiero po kilku kilometrach płaskiego na dole, pod Lidlem :P
Zakupy i przede mną ostatnie 20 km. Niestety nadal pod wiatr. Tym razem dość równy i nie porywisty, ale średnio silny i oczywiście w ryj. Ech, ponad godzinę zajął mi ten odcinek. Okropność.
Na Area Sosta Camper w Morbegno docieram o 18:30. Nie jest to kemping, tylko miejsce dla kamperów, ale że kempingu w okolicy nie ma, a "dachy" bardzo drogie, więc sprawdziłem i na satelicie widać było trawę. Udało się tez wczoraj dodzwonić i gość powiedział, że spokojnie mogę z namiotem. Jest łazienka, więc luz. I faktycznie, nie tylko łazienka (ciepła woda, prysznic, ale to zaledwie jedno pomieszczenie z kibelkiem i prysznicem, więc grozi kolejkami), ale też daszek ze stołami i krzesłami, oraz prądem. No i najlepsza trawa pod namiotem na całej tej wyprawie. A wszystko to za 5 EUR*. Kultura! :D
Niniejszym polecam tę miejscówkę sakwiarzom! :)
* później się okazało, że za darmo :)
- DST 86.15km
- Teren 0.10km
- Czas 04:27
- VAVG 19.36km/h
- VMAX 57.52km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1519m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 62, niemal restowy
Po mieście Mediolan. Obejrzałem chyba wszystko, co chciałem, tj.:
- Parco Nord (nic specjalnego, takie łódzkie "Zdrowie")
- Bosco Verticale - świetne! I ponoć samowystarczalne energetycznie. Rewelacja!
- Piazza Gae Aulenti - centrum nowych technologii
- Cimitero Monumentale - fajny cmentarz, ale rzymskie Campo Verano ma jakby lepszy klimat, tutaj strasznie "porządnicko", no i nie widziałem, żeby była część żydowska, jak tam. Chyba też nie jest tak stary (sądząc po datach na nagrobkach)
- Stadion San Siro - moje marzenie z czasów nastolęctwa - oczywiście jak nie ma meczu, to każdy stadion wygląda jakoś tak smutno...
- Navigli (dzielnicę kanałów i nocnych klubów) - bez szału
- Circo Romano i kościół św. Maurycego - niestety Circo (stadion rzymski z IV wieku) praktycznie nie istnieje (obszar, na którym był, jest od stuleci zabudowany, a do fundamentów dostęp mają chyba tylko archeolodzy), a kościół (z freskami ponoć dorównującymi Kaplicy Sykstyńskiej) zamknięty z powodu COVID :/
- Castello Sforzesco (zamek Sforzów) - całkiem imponujący
- Arco della Pace (Łuk Pokoju, a nie tryumfalny jak w innych miastach - brawo!)
- Teatro alla Scala (budynek z zewnątrz nie dorównuje sławie wnętrza ;)
- Galleria Vittoria Emmanuele - super "posh" galeria handlowa w samym centrum - tu widać, że Mediolan jest jedną ze światowych stolic mody
- Duomo di Milano (katedra) - przesłynna i warta swej sławy.
No, solidny dzień mi wyszedł, zwłaszcza jak na rest :)
Ale miasto dość przyjemne, na rowerze jeździ się zaskakująco dobrze. Ścieżki poprowadzone z głową, a tam gdzie ich nie ma, to nawet lepiej. Na pewno lepsze od rzymskich. Ruch oczywiście chaotyczny, jak to we Włoszech, ale po kilkudziesięciu minutach człowiek się przyzwyczaja i potem aż się chce płynąć z tym ruchem i troszkę z nim zmagać. Przynajmniej ja tak mam :)
Jedyny minus to spora ilość brukowanych ulic, jest to bardzo wielkogabarytowy bruk (coś jak neapolitańskie bazalty, ale kolor jaśniejszy, taki piaskowo-rdzawy, nie wiem, co to za skała) i trzęsie na sztywniaku niemożebnie ;)
PS. Te piki na profilu to jakaś bzdura, miasto jest płaskie jak stół :P
- Parco Nord (nic specjalnego, takie łódzkie "Zdrowie")
- Bosco Verticale - świetne! I ponoć samowystarczalne energetycznie. Rewelacja!
- Piazza Gae Aulenti - centrum nowych technologii
- Cimitero Monumentale - fajny cmentarz, ale rzymskie Campo Verano ma jakby lepszy klimat, tutaj strasznie "porządnicko", no i nie widziałem, żeby była część żydowska, jak tam. Chyba też nie jest tak stary (sądząc po datach na nagrobkach)
- Stadion San Siro - moje marzenie z czasów nastolęctwa - oczywiście jak nie ma meczu, to każdy stadion wygląda jakoś tak smutno...
- Navigli (dzielnicę kanałów i nocnych klubów) - bez szału
- Circo Romano i kościół św. Maurycego - niestety Circo (stadion rzymski z IV wieku) praktycznie nie istnieje (obszar, na którym był, jest od stuleci zabudowany, a do fundamentów dostęp mają chyba tylko archeolodzy), a kościół (z freskami ponoć dorównującymi Kaplicy Sykstyńskiej) zamknięty z powodu COVID :/
- Castello Sforzesco (zamek Sforzów) - całkiem imponujący
- Arco della Pace (Łuk Pokoju, a nie tryumfalny jak w innych miastach - brawo!)
- Teatro alla Scala (budynek z zewnątrz nie dorównuje sławie wnętrza ;)
- Galleria Vittoria Emmanuele - super "posh" galeria handlowa w samym centrum - tu widać, że Mediolan jest jedną ze światowych stolic mody
- Duomo di Milano (katedra) - przesłynna i warta swej sławy.
No, solidny dzień mi wyszedł, zwłaszcza jak na rest :)
Ale miasto dość przyjemne, na rowerze jeździ się zaskakująco dobrze. Ścieżki poprowadzone z głową, a tam gdzie ich nie ma, to nawet lepiej. Na pewno lepsze od rzymskich. Ruch oczywiście chaotyczny, jak to we Włoszech, ale po kilkudziesięciu minutach człowiek się przyzwyczaja i potem aż się chce płynąć z tym ruchem i troszkę z nim zmagać. Przynajmniej ja tak mam :)
Jedyny minus to spora ilość brukowanych ulic, jest to bardzo wielkogabarytowy bruk (coś jak neapolitańskie bazalty, ale kolor jaśniejszy, taki piaskowo-rdzawy, nie wiem, co to za skała) i trzęsie na sztywniaku niemożebnie ;)
PS. Te piki na profilu to jakaś bzdura, miasto jest płaskie jak stół :P
- DST 38.36km
- Teren 1.00km
- Czas 02:16
- VAVG 16.92km/h
- VMAX 37.61km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 53m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 61
W nocy padało, ale tym razem mniej i nie wiem, o której. Wstałem przed 7 i było OK, chociaż mokro.
Wyjazd o 9. Pierwsze kilometry wzdłuż jeziora aż do Luino, gdzie zakupy w Karfurze. Udało mi się dorwać przepyszny chleb di grano duro - porównywalny z tym, który kupowaliśmy w Rzymie :)
Drugie śniadanie na łące w Porto Valtravaglio i po kilkunastu kilometrach zaczynam biga Passo Cuvignone. Pierwsza połowa (z 200 na 650) z bagażem, ale weszła w miarę bezboleśnie. Może dlatego, ze podjazd fajny: wijąca się zakosami przez las droga z nachyleniami 7-9%. Lubię takie podjazdy, bo wchodzą w miarę szybko, nie męczą jakoś bardzo (jak np. jeszcze szybsze dwunastki) i nie przerażają/ nudzą jak długie proste. W każdym razie na 650 zrzucam sakwy w krzakach i jadę jeszcze 400 metrów na szczyt. Tzn. na przełęcz. Na górze nie ma nic oprócz (bardzo skromnej) tabliczki. 13 stopni i chmura, więc ubieram się, w co tam mam i zjeżdżam. Na szosie mnóstwo bukowych orzeszków - aż trzaskają pod kołami :)
Po zabraniu sakw widzę znak, że dalsza droga jest zamknięta, ale z przerwą na sjestę i ta przerwa właśnie trwa. Więc jadę. Potem znajduję "dżizasa" i biorę się za lancz. Fajnie, wreszcie południowa kawa (przez dwa dni z rzędu nie byłą mi dana ;)
No, ale z wrażenia zapominam o zamknięciu szosy i kiedy docieram do miejsca prac, to droga jest zablokowana koparką i wywrotką. Hmmm... rowerem to jednak zawsze się jakoś przebijesz - uprzejmi robotnicy mnie przepuszczają bez problemu. Mniej szczęścia mają samochodziarze z naprzeciwka, którzy widać olali znak i teraz zjeżdżają tyłem, bo szosa za wąska, żeby zawrócić :P
Dojeżdżam do głównej drogi w Cuveglio i zaczynam się rozglądać za miejscem na zostawienie sakw. Jest bar! Pani dość nieufna, wypytuje mnie, czy nie mam tam narkotyków albo materiałów wybuchowych. W sumie słusznie, zawsze się dziwiłem, że inni tak bez obaw przyjmują... W każdym razie pokazuję jej zawartość jednej sakwy (tylko z wierzchu) i to ją uspokaja. No to w pedał :)
O godz. 14 startuję, a o 15 jestem na szczycie San Martino (800 metrów). No i teraz naprawdę dobrze mi się jechało. Pewnie efekt stajni :)
Ubiórka tylko w kurtkę (zrobiło się słonecznie i ciepło) i zjazd. Sakwy nie wybuchły ;) więc zabieram co swoje i dziękuję miłej pani. Teraz już tylko 11 km do pociągu :) No, ale jako ze najbliższe 2-3 noce spędzę u nowych znajomych w Mediolanie, a oni twierdzą, że mają małe mieszkanie, to mam jeszcze kłopot, bo namiot jest mokry. U nich pewnie nie wysuszę, więc gdzie...? A od czegóż słońce? Staję na kilkanascie minut na parkingu, rozkładam namiot i raz-dwa jest suchuteńki :)
Potem już spokojnie do Besozzo, gdzie bilet na pociąg kupuje się... w kiosku z gazetami. A w środku pachnie bardzo przyjemnie farbą drukarską jak w każdym kiosku na świecie :)
Potem pociąg do Mediolanu z przesiadka w Gallarate. Oba się odrobinkę spóźniły, ale bez dramatu. W Mediolanie jestem o 18:45. Dworzec Milano Centrale - olbrzymi. Przerażająco wielki, jeszcze na aż takim monstrum nie bylem. Az się ciężko wydostać! Zajęło mi to ponad kwadrans, by dotrzeć do wyjścia i je znaleźć (!) Pożarowo to trochę niespecjalne rozwiązanie...
Za to potem Mediolan miło zaskakuje. Spodziewałem się strasznego ruchu i długo trwającego dojazdu (5 km), raczej gorszego niż w zeszłym roku w Bukareszcie (pora podobna), a tymczasem przez całą drogę mam ŚWIETNĄ ścieżkę rowerową, zbudowaną jako pas zaznaczony na jezdni i grzeję aż miło! O 19:15 jestem u Mauro, jego Małżonki Franceski i dwójki dzieci (!). Przyjmują mnie super miło, wręcz ujmująco! Mimo ze znamy się ledwo dwie godziny (poznaliśmy się na kempingu na początku tej wyprawy), to dostałem klucze do mieszkania i przykazanie (szczere) by czuć się jak u siebie, włącznie z jedzeniem czegokolwiek, na co mam ochotę. A lodówka pełna. No w to mi graj! :) Tylko jak dzieciaki do mnie gadają (a zwłaszcza dziewczynka jest towarzyska), to kurde niewiele rozumiem! :( No, ale może się dzięki temu rozwinę językowo...? :)
Więc (o ile się nie okaże, że mają coś przeciwko, bo jeszcze o tym nie rozmawialiśmy*) zostaję u nich do soboty rano. Super! :)
PS. No brakuje nieco ponad 4100 m do miesięcznego rekordu podjazdów wszech czasów. Dam aardę...? :)
* nie mieli, więc zostałem. A mógłbym i dłużej, przynajmniej tak twierdzą :)
Wyjazd o 9. Pierwsze kilometry wzdłuż jeziora aż do Luino, gdzie zakupy w Karfurze. Udało mi się dorwać przepyszny chleb di grano duro - porównywalny z tym, który kupowaliśmy w Rzymie :)
Drugie śniadanie na łące w Porto Valtravaglio i po kilkunastu kilometrach zaczynam biga Passo Cuvignone. Pierwsza połowa (z 200 na 650) z bagażem, ale weszła w miarę bezboleśnie. Może dlatego, ze podjazd fajny: wijąca się zakosami przez las droga z nachyleniami 7-9%. Lubię takie podjazdy, bo wchodzą w miarę szybko, nie męczą jakoś bardzo (jak np. jeszcze szybsze dwunastki) i nie przerażają/ nudzą jak długie proste. W każdym razie na 650 zrzucam sakwy w krzakach i jadę jeszcze 400 metrów na szczyt. Tzn. na przełęcz. Na górze nie ma nic oprócz (bardzo skromnej) tabliczki. 13 stopni i chmura, więc ubieram się, w co tam mam i zjeżdżam. Na szosie mnóstwo bukowych orzeszków - aż trzaskają pod kołami :)
Po zabraniu sakw widzę znak, że dalsza droga jest zamknięta, ale z przerwą na sjestę i ta przerwa właśnie trwa. Więc jadę. Potem znajduję "dżizasa" i biorę się za lancz. Fajnie, wreszcie południowa kawa (przez dwa dni z rzędu nie byłą mi dana ;)
No, ale z wrażenia zapominam o zamknięciu szosy i kiedy docieram do miejsca prac, to droga jest zablokowana koparką i wywrotką. Hmmm... rowerem to jednak zawsze się jakoś przebijesz - uprzejmi robotnicy mnie przepuszczają bez problemu. Mniej szczęścia mają samochodziarze z naprzeciwka, którzy widać olali znak i teraz zjeżdżają tyłem, bo szosa za wąska, żeby zawrócić :P
Dojeżdżam do głównej drogi w Cuveglio i zaczynam się rozglądać za miejscem na zostawienie sakw. Jest bar! Pani dość nieufna, wypytuje mnie, czy nie mam tam narkotyków albo materiałów wybuchowych. W sumie słusznie, zawsze się dziwiłem, że inni tak bez obaw przyjmują... W każdym razie pokazuję jej zawartość jednej sakwy (tylko z wierzchu) i to ją uspokaja. No to w pedał :)
O godz. 14 startuję, a o 15 jestem na szczycie San Martino (800 metrów). No i teraz naprawdę dobrze mi się jechało. Pewnie efekt stajni :)
Ubiórka tylko w kurtkę (zrobiło się słonecznie i ciepło) i zjazd. Sakwy nie wybuchły ;) więc zabieram co swoje i dziękuję miłej pani. Teraz już tylko 11 km do pociągu :) No, ale jako ze najbliższe 2-3 noce spędzę u nowych znajomych w Mediolanie, a oni twierdzą, że mają małe mieszkanie, to mam jeszcze kłopot, bo namiot jest mokry. U nich pewnie nie wysuszę, więc gdzie...? A od czegóż słońce? Staję na kilkanascie minut na parkingu, rozkładam namiot i raz-dwa jest suchuteńki :)
Potem już spokojnie do Besozzo, gdzie bilet na pociąg kupuje się... w kiosku z gazetami. A w środku pachnie bardzo przyjemnie farbą drukarską jak w każdym kiosku na świecie :)
Potem pociąg do Mediolanu z przesiadka w Gallarate. Oba się odrobinkę spóźniły, ale bez dramatu. W Mediolanie jestem o 18:45. Dworzec Milano Centrale - olbrzymi. Przerażająco wielki, jeszcze na aż takim monstrum nie bylem. Az się ciężko wydostać! Zajęło mi to ponad kwadrans, by dotrzeć do wyjścia i je znaleźć (!) Pożarowo to trochę niespecjalne rozwiązanie...
Za to potem Mediolan miło zaskakuje. Spodziewałem się strasznego ruchu i długo trwającego dojazdu (5 km), raczej gorszego niż w zeszłym roku w Bukareszcie (pora podobna), a tymczasem przez całą drogę mam ŚWIETNĄ ścieżkę rowerową, zbudowaną jako pas zaznaczony na jezdni i grzeję aż miło! O 19:15 jestem u Mauro, jego Małżonki Franceski i dwójki dzieci (!). Przyjmują mnie super miło, wręcz ujmująco! Mimo ze znamy się ledwo dwie godziny (poznaliśmy się na kempingu na początku tej wyprawy), to dostałem klucze do mieszkania i przykazanie (szczere) by czuć się jak u siebie, włącznie z jedzeniem czegokolwiek, na co mam ochotę. A lodówka pełna. No w to mi graj! :) Tylko jak dzieciaki do mnie gadają (a zwłaszcza dziewczynka jest towarzyska), to kurde niewiele rozumiem! :( No, ale może się dzięki temu rozwinę językowo...? :)
Więc (o ile się nie okaże, że mają coś przeciwko, bo jeszcze o tym nie rozmawialiśmy*) zostaję u nich do soboty rano. Super! :)
PS. No brakuje nieco ponad 4100 m do miesięcznego rekordu podjazdów wszech czasów. Dam aardę...? :)
* nie mieli, więc zostałem. A mógłbym i dłużej, przynajmniej tak twierdzą :)
- DST 75.63km
- Czas 04:34
- VAVG 16.56km/h
- VMAX 48.53km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1844m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 60
Dziś o 5:30 obudził mnie deszcz walący w namiot. Dawno tego nie było,
więc się odzwyczaiłem. A dziś to zła wiadomość, bo muszę uciekać ze
Szwajcarii. No cóż, jeszcze podrzemałem do 7:15 i się zwlokłem. Kropiło.
No i wszystko mokre. W związku z tym rano dużo bardziej powoli niż
zwykle, bo każdą czynność trzeba wykonać albo w namiocie albo pod jakimś
dachem, a jeszcze sporo rzeczy oczyścić z błota przed spakowaniem.
Efekt: wyjeżdżam dopiero o 10. Ale dziś to na szczęście mały problem, bo
odcinek dzienny wyjątkowo krótki. Tzn. miał być normalny, bo chciałem jeszcze
skoczyć w boczyć do Valle Verzasca (ponoć przepiękna!), ale przy tej
pogodzie to nie ma sensu. Widoków nie będzie, a dzika kąpiel też nie
wchodzi w grę. Więc skracam dzień o ok 30 km i kilkaset metrów podjazdu i
robi się lajcik.
Na dzień dobry dojeżdżam do Locarno, gdzie poszukuję upatrzonego w necie sklepu z nożami. Z pewnym trudem, ale znajduję. Teraz z duszą na ramieniu pytam o cenę takiego samego scyzoryka, jaki zgubiłem. O dziwo, raptem 29 CHF! To chyba taniej niż w Polsce! Kupuję i czuję się uratowany :) O 11 ruszam w trasę. Na szczęście przestało padać, a nawet momentami na chwile wygląda słońce.
Najpierw objeżdżam jezioro, częściowo promenadą (dużo rozlazłych pieszych), a częściowo szosą (duży ruch, korki!), więc chociaż jest dość ładnie, to jednak niezbyt przyjemnie. Wreszcie kończy się miasto, ale korki bynajmniej nie. Towarzyszą mi aż na druga stronę jeziora, gdzie nagle cały ten ruch idzie na Bellinzonę. Ciekawe, czemu akurat tam...?
W Vira w maleńkim parku nad jeziorem jem drugie śniadanie (na stojąco, bo ławki mokre :P) i ruszam na biga. Jest konkret. 12 km, 1200 m, lekko nie będzie, zwłaszcza, że to mój pierwszy big z bagażem od rozstania z Serweczem! Odzwyczaiłem się ;)
No i faktycznie, ciężko szło, podjeżdżałem po 400m na raz, potem 10 minut postoju (dłużej się nie da, bo zimno) i tak na 3 razy zrobiłem, ale z dużymi oporami i zmęczeniem. Końcówka trzymała 10-11% przez całe 400 metrów i już naprawdę miałem ochotę zrobić dodatkowy postój, ale jak pomyślałem, że jestem już w połowie odcinka, a jak stanę, to będę znów na początku odcinka, to pojechałem dalej ;)
No, ale ewidentnie jest mi potrzebny rest, to był dziesiąty dzień jazdy z rzędu. Za dużo jak na Alpy, nawet przy mojej (świetnej) formie.
Na górze jest przystanek autobusowy z kibelkiem i poczekalnią w zamykanym pomieszczeniu, co oznacza, ze można się tam w suchym i względnie ciepłym przebrać. Super! Właśnie mam ruszać, kiedy zaczyna padać. Po chwili wahania dokładam ochraniacze na buty i jednak ruszam. Kto wie, czy się nie nasili...
Zjazd bardzo niefajny. 300 metrów w dół, 50 w górę potem 100 w dół i 50 w górę i jeszcze raz to samo. Plus zamknięta i zablokowana droga po wjechaniu do Italii (z nieznanych przyczyn). Od biedy mogłem przenieść rower przez te blokadę, ale nie chciało mi się zdejmować sakw, więc objechałem przez miasteczko, co dołożyło mi kolejnych kilkadziesiąt metrów bardzo stromego podjazdu. A w międzyczasie to padało, to znów przestawało.
Wreszcie zaczął się prawdziwy zjazd do Maccagno. Stanąłem na foto (niezły widok na Lago Maggiore) i sprawdziłem w necie (włoski zasięg! znowu można! :) prognozę na jutro. Ma być lepiej niż dziś. Natomiast od czwartku do soboty rano chujnia z grzybnią. No to jutro jadę dalej, a do Mediolanu udam się jutro pod wieczór. Super! :) Uda mi się zamknąć logiczny odcinek trasy i (mam nadzieję) dobrze zrestować u znajomych w Mediolanie, a potem (jeśli pogoda się poprawi), wrócę na trasę :)
Reszta zjazdu do Maccagno i dojazd na kemping bez problemów, nawet słońce wyszło :) Kemping bardzo fajny i w znośnej cenie (18 EUR). Gdyby padało, to byłby problem, bo daszku nie ma, ale nie pada, więc luz :)
PS. Oho, widzę, że idę na roczny rekord podjazdów - będzie jeszcze we wrześniu chyba :)
Na dzień dobry dojeżdżam do Locarno, gdzie poszukuję upatrzonego w necie sklepu z nożami. Z pewnym trudem, ale znajduję. Teraz z duszą na ramieniu pytam o cenę takiego samego scyzoryka, jaki zgubiłem. O dziwo, raptem 29 CHF! To chyba taniej niż w Polsce! Kupuję i czuję się uratowany :) O 11 ruszam w trasę. Na szczęście przestało padać, a nawet momentami na chwile wygląda słońce.
Najpierw objeżdżam jezioro, częściowo promenadą (dużo rozlazłych pieszych), a częściowo szosą (duży ruch, korki!), więc chociaż jest dość ładnie, to jednak niezbyt przyjemnie. Wreszcie kończy się miasto, ale korki bynajmniej nie. Towarzyszą mi aż na druga stronę jeziora, gdzie nagle cały ten ruch idzie na Bellinzonę. Ciekawe, czemu akurat tam...?
W Vira w maleńkim parku nad jeziorem jem drugie śniadanie (na stojąco, bo ławki mokre :P) i ruszam na biga. Jest konkret. 12 km, 1200 m, lekko nie będzie, zwłaszcza, że to mój pierwszy big z bagażem od rozstania z Serweczem! Odzwyczaiłem się ;)
No i faktycznie, ciężko szło, podjeżdżałem po 400m na raz, potem 10 minut postoju (dłużej się nie da, bo zimno) i tak na 3 razy zrobiłem, ale z dużymi oporami i zmęczeniem. Końcówka trzymała 10-11% przez całe 400 metrów i już naprawdę miałem ochotę zrobić dodatkowy postój, ale jak pomyślałem, że jestem już w połowie odcinka, a jak stanę, to będę znów na początku odcinka, to pojechałem dalej ;)
No, ale ewidentnie jest mi potrzebny rest, to był dziesiąty dzień jazdy z rzędu. Za dużo jak na Alpy, nawet przy mojej (świetnej) formie.
Na górze jest przystanek autobusowy z kibelkiem i poczekalnią w zamykanym pomieszczeniu, co oznacza, ze można się tam w suchym i względnie ciepłym przebrać. Super! Właśnie mam ruszać, kiedy zaczyna padać. Po chwili wahania dokładam ochraniacze na buty i jednak ruszam. Kto wie, czy się nie nasili...
Zjazd bardzo niefajny. 300 metrów w dół, 50 w górę potem 100 w dół i 50 w górę i jeszcze raz to samo. Plus zamknięta i zablokowana droga po wjechaniu do Italii (z nieznanych przyczyn). Od biedy mogłem przenieść rower przez te blokadę, ale nie chciało mi się zdejmować sakw, więc objechałem przez miasteczko, co dołożyło mi kolejnych kilkadziesiąt metrów bardzo stromego podjazdu. A w międzyczasie to padało, to znów przestawało.
Wreszcie zaczął się prawdziwy zjazd do Maccagno. Stanąłem na foto (niezły widok na Lago Maggiore) i sprawdziłem w necie (włoski zasięg! znowu można! :) prognozę na jutro. Ma być lepiej niż dziś. Natomiast od czwartku do soboty rano chujnia z grzybnią. No to jutro jadę dalej, a do Mediolanu udam się jutro pod wieczór. Super! :) Uda mi się zamknąć logiczny odcinek trasy i (mam nadzieję) dobrze zrestować u znajomych w Mediolanie, a potem (jeśli pogoda się poprawi), wrócę na trasę :)
Reszta zjazdu do Maccagno i dojazd na kemping bez problemów, nawet słońce wyszło :) Kemping bardzo fajny i w znośnej cenie (18 EUR). Gdyby padało, to byłby problem, bo daszku nie ma, ale nie pada, więc luz :)
PS. Oho, widzę, że idę na roczny rekord podjazdów - będzie jeszcze we wrześniu chyba :)
- DST 57.46km
- Czas 03:52
- VAVG 14.86km/h
- VMAX 45.97km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 1421m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 59
Dziś z braku netu na postojach nieco się nudziłem więc pisałem relację na bieżąco :p
9:00 start z kempingu. Pogoda dość ładna, słońce zza chmur. Początek ścieżka przez tereny nadrzeczne i kładką. Udało się ładnie skrócić i zwłaszcza podjazdów trochę ująć. Super! A jeszcze mam pomysł, jak można skrócić bardziej w drodze powrotnej :)
Maggiaschlucht w okolicy Locarno
9:55, kupuje chleb, 13 km i 150m w gore za mną. Pogoda nadal ładna.
A w coopie jest wifi :-) co prawda trzeba podać numer telefonu, ale piszą wprost "no commercial use". Zobaczymy, To uzależnienie od netu jest straszne :-)
11:30 W kolejnym coopie też jest net i nawet już jestem zalogowany bez smsow :-)
Stanąłem na zrobienie i zjedzenie kanapek i net sięga do murku, na którym siedzę :-) 25 km i, 250m za mną. Na szczęście mało zjazdów, dotychczas tylko 80m łącznie. Pogoda wciąż dobra, a wg prognoz powinno już padać. Kolejnych coopow po drodze nie mam, wiec to może być koniec netu. Zostało mi na górę 35km i 1900 m. Tak naprawdę formalnie dopiero tutaj zaczyna się big... Spoko mógłbym tu dotrzeć nie rowerem, gdybym miał czym ;-)
13:25, wys 1400
Dość pochmurno i już tylko 15 stopni, ale nie pada. Czuje się dość zmęczony. Niby jadę przyzwoicie, ale jest to okupione większym wysiłkiem niż ostatnio. Może dziewiąty dzień z rzędu bez restu, to nie jest dobry pomysł...? ;-) No nic, jem coś i lecę dalej*. A po drodze mijałem bardzo ładne miejsca :)
Hobbiton ;-)
13:40. Ruszam. Zaczęło troszkę kropić :-/
14:30. Wys 1900, ale było 4km płaskiego, bo objazd jeziora. Pada, wiec postój tylko na siku i łyk herbaty.
15:05, wys 2307. 8stopni. Szczyt, tzn jezioro zaporowe Naret. Od ok 2000 jadę w chmurze (uploadowałem się ;-) co oznacza, że nie pada i że nie ma widoków ;-)
Końcówka solidna, od wys 1500 średnio 10% z długimi odcinkami 13-14%. No i ewidentnie jestem zmęczony. Już nie ma tej świeżości w kroku ;-) rest wkrótce niezbędny :-/
15:30. Założyłem na siebie wszystko. Zjeżdżam.
16:05,wys 1280, 14st. Krótki postój na foto (poniżej) i dać odpocząć dłoniom, bo ścierpły od zimna i ściskania klamek ;-)
16:50. No to jestem pod tym wyżej położonym coopem. Siąpi i 18st. W ogóle cały zjazd raz pada a raz nie. Ale nie przemoczyło mnie, znaczy jest dopsz :-)
17:40. Zakupy w niższym coopie. Przede wszystkim mleko, bo rano moje okazało się skisłe :/
18:30 jestem z powrotem na kempingu. Ładny mi big - 9,5 godziny!! Ale mój powrotny skrót zadziałał (to są te kilometry w terenie) i jeszcze trochę podjazdów mi oszczędził :)
* No i pojadłem. Ostatni raz, kurwa! Na tym postoju zostawiłem przez pomyłkę nóż!!
9:00 start z kempingu. Pogoda dość ładna, słońce zza chmur. Początek ścieżka przez tereny nadrzeczne i kładką. Udało się ładnie skrócić i zwłaszcza podjazdów trochę ująć. Super! A jeszcze mam pomysł, jak można skrócić bardziej w drodze powrotnej :)
Maggiaschlucht w okolicy Locarno
9:55, kupuje chleb, 13 km i 150m w gore za mną. Pogoda nadal ładna.
A w coopie jest wifi :-) co prawda trzeba podać numer telefonu, ale piszą wprost "no commercial use". Zobaczymy, To uzależnienie od netu jest straszne :-)
11:30 W kolejnym coopie też jest net i nawet już jestem zalogowany bez smsow :-)
Stanąłem na zrobienie i zjedzenie kanapek i net sięga do murku, na którym siedzę :-) 25 km i, 250m za mną. Na szczęście mało zjazdów, dotychczas tylko 80m łącznie. Pogoda wciąż dobra, a wg prognoz powinno już padać. Kolejnych coopow po drodze nie mam, wiec to może być koniec netu. Zostało mi na górę 35km i 1900 m. Tak naprawdę formalnie dopiero tutaj zaczyna się big... Spoko mógłbym tu dotrzeć nie rowerem, gdybym miał czym ;-)
13:25, wys 1400
Dość pochmurno i już tylko 15 stopni, ale nie pada. Czuje się dość zmęczony. Niby jadę przyzwoicie, ale jest to okupione większym wysiłkiem niż ostatnio. Może dziewiąty dzień z rzędu bez restu, to nie jest dobry pomysł...? ;-) No nic, jem coś i lecę dalej*. A po drodze mijałem bardzo ładne miejsca :)
Hobbiton ;-)
13:40. Ruszam. Zaczęło troszkę kropić :-/
14:30. Wys 1900, ale było 4km płaskiego, bo objazd jeziora. Pada, wiec postój tylko na siku i łyk herbaty.
15:05, wys 2307. 8stopni. Szczyt, tzn jezioro zaporowe Naret. Od ok 2000 jadę w chmurze (uploadowałem się ;-) co oznacza, że nie pada i że nie ma widoków ;-)
Końcówka solidna, od wys 1500 średnio 10% z długimi odcinkami 13-14%. No i ewidentnie jestem zmęczony. Już nie ma tej świeżości w kroku ;-) rest wkrótce niezbędny :-/
15:30. Założyłem na siebie wszystko. Zjeżdżam.
16:05,wys 1280, 14st. Krótki postój na foto (poniżej) i dać odpocząć dłoniom, bo ścierpły od zimna i ściskania klamek ;-)
16:50. No to jestem pod tym wyżej położonym coopem. Siąpi i 18st. W ogóle cały zjazd raz pada a raz nie. Ale nie przemoczyło mnie, znaczy jest dopsz :-)
17:40. Zakupy w niższym coopie. Przede wszystkim mleko, bo rano moje okazało się skisłe :/
18:30 jestem z powrotem na kempingu. Ładny mi big - 9,5 godziny!! Ale mój powrotny skrót zadziałał (to są te kilometry w terenie) i jeszcze trochę podjazdów mi oszczędził :)
* No i pojadłem. Ostatni raz, kurwa! Na tym postoju zostawiłem przez pomyłkę nóż!!
- DST 119.03km
- Teren 4.00km
- Czas 06:13
- VAVG 19.15km/h
- VMAX 49.60km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2358m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 58
Wstałem jak zwykle o 7, ale wyjechałem o 8:20. Co prawda na lekko, więc łatwiej, ale jednak - jestem z siebie dumny :)
Rano power jak trza, więc na bigu Cascata del Toce (tylko 1100 metrów podjazdu, ale aż 25 km) byłem o 10:30. ładny wodospad i sporo oglądających go ludzi. Plus ekipa goprowców jaskiniowych na ćwiczeniach (Pronto Soccorso Alpino Speleologico).
Zjazd długi i męczący, z powrotem na dole jestem o 11:30. Z pakowaniem i jedzeniem mi trochę zeszło, ale najtrudniejsze było podjęcie decyzji, co dalej. Jechać do Szwajcarii? Ale pogoda niepewna, a jak tam utknę? Przy ich cenach to może być bolesne. No, ale prognoza nie była zła (trochę deszczu, ale bez dramatu), więc po namyśle postanowiłem zaryzykować. o godz. 13 ruszam dalej.
Zjazd w okolice Domodossola, potem chwila falowania wschodnim zboczem doliny Toce i pora na podjazd w stronę granicy. I tu od razu solidnie, bo 8% rzadko schodziło z licznika. A potem trafił się długi na 1,5 km tunel, w którym trzymało 9%. A jak z niego wyjechałem, to padał deszcz... No, ale trochę popadał i przestał. Na górze, w Santa Maria Maggiore (wys 840), było już dość ładnie. Za to ku mojemu zdziwieniu, jak przed tunelem straciłem zasięg komórkowy, tak już nie odzyskałem. I tak oto, żeby ostrzec kogo trzeba, że będę w Szwajcarii i bez kontaktu, musiałem szukać barowego WIFi, bo nawet SMSa nie mogłem wysłać.
Potem rozpocząłem zjazd, ale po kilku kilometrach zaczęło kropić podejrzanie dużymi kroplami. Akurat był bar, więc na wszelki wypadek stanąłem. I dobrze zrobiłem, bo zaraz przywaliło, że hej! Zacząłem mieć wątpliwości, czy podjąłem właściwą decyzję...
No, ale wypiłem cappuccino, chwilę posiedziałem i deszcz zmniejszył się do siąpienia. No to jadę. Po kilku minutach znów przywaliło, tym razem nie było się gdzie schować, więc wkrótce byłem dość mokry. Ale nie jakoś straszliwie, a - tu dziwna rzecz - w momencie przekroczenia szwajcarskiej granicy deszcz nie tylko gwałtownie ustał, ale też po szwajcarskiej stronie szosa była zupełnie sucha! Szwajcarzy nie wpuszczają włoskich chmur czy co...? Oczywiście żadnej kontroli granicznej, po prostu się jedzie... :) Jak ja kocham Schengen! :D
Dalszy zjazd piękną doliną Centovalli, w zasadzie same chwytające za serce widoki, ale nie znalazłem prawie żadnego dobrego kadru. To trzeba samemu zobaczyć...
Na kemping docieram jakoś ok 17:30. Spory, sporo ludzi i oczywiście drogi (25 CHF, co jak na te okolice jest bardzo tanio, inne są raczej po 35 :P). Ale też świetny, ma nie tylko dobre WiFi, dobrze urządzone prysznice bez żetonów, basen i kuchnię, ale w tejże nawet czajnik i toster! :D Minusem jest mocno kamieniste podłoże, na którym raczej niezbyt komfortowo się siedziało w namiocie. Cóż, końcówka sezonu i trawa już wytarta...
Więc wygląda na to, że te dwa wieczory tutaj (jutro robię dłuuugiego biga na lekko i zostaję na drugą noc) będą raczej przyjemne :)
Rano power jak trza, więc na bigu Cascata del Toce (tylko 1100 metrów podjazdu, ale aż 25 km) byłem o 10:30. ładny wodospad i sporo oglądających go ludzi. Plus ekipa goprowców jaskiniowych na ćwiczeniach (Pronto Soccorso Alpino Speleologico).
Zjazd długi i męczący, z powrotem na dole jestem o 11:30. Z pakowaniem i jedzeniem mi trochę zeszło, ale najtrudniejsze było podjęcie decyzji, co dalej. Jechać do Szwajcarii? Ale pogoda niepewna, a jak tam utknę? Przy ich cenach to może być bolesne. No, ale prognoza nie była zła (trochę deszczu, ale bez dramatu), więc po namyśle postanowiłem zaryzykować. o godz. 13 ruszam dalej.
Zjazd w okolice Domodossola, potem chwila falowania wschodnim zboczem doliny Toce i pora na podjazd w stronę granicy. I tu od razu solidnie, bo 8% rzadko schodziło z licznika. A potem trafił się długi na 1,5 km tunel, w którym trzymało 9%. A jak z niego wyjechałem, to padał deszcz... No, ale trochę popadał i przestał. Na górze, w Santa Maria Maggiore (wys 840), było już dość ładnie. Za to ku mojemu zdziwieniu, jak przed tunelem straciłem zasięg komórkowy, tak już nie odzyskałem. I tak oto, żeby ostrzec kogo trzeba, że będę w Szwajcarii i bez kontaktu, musiałem szukać barowego WIFi, bo nawet SMSa nie mogłem wysłać.
Potem rozpocząłem zjazd, ale po kilku kilometrach zaczęło kropić podejrzanie dużymi kroplami. Akurat był bar, więc na wszelki wypadek stanąłem. I dobrze zrobiłem, bo zaraz przywaliło, że hej! Zacząłem mieć wątpliwości, czy podjąłem właściwą decyzję...
No, ale wypiłem cappuccino, chwilę posiedziałem i deszcz zmniejszył się do siąpienia. No to jadę. Po kilku minutach znów przywaliło, tym razem nie było się gdzie schować, więc wkrótce byłem dość mokry. Ale nie jakoś straszliwie, a - tu dziwna rzecz - w momencie przekroczenia szwajcarskiej granicy deszcz nie tylko gwałtownie ustał, ale też po szwajcarskiej stronie szosa była zupełnie sucha! Szwajcarzy nie wpuszczają włoskich chmur czy co...? Oczywiście żadnej kontroli granicznej, po prostu się jedzie... :) Jak ja kocham Schengen! :D
Dalszy zjazd piękną doliną Centovalli, w zasadzie same chwytające za serce widoki, ale nie znalazłem prawie żadnego dobrego kadru. To trzeba samemu zobaczyć...
Na kemping docieram jakoś ok 17:30. Spory, sporo ludzi i oczywiście drogi (25 CHF, co jak na te okolice jest bardzo tanio, inne są raczej po 35 :P). Ale też świetny, ma nie tylko dobre WiFi, dobrze urządzone prysznice bez żetonów, basen i kuchnię, ale w tejże nawet czajnik i toster! :D Minusem jest mocno kamieniste podłoże, na którym raczej niezbyt komfortowo się siedziało w namiocie. Cóż, końcówka sezonu i trawa już wytarta...
Więc wygląda na to, że te dwa wieczory tutaj (jutro robię dłuuugiego biga na lekko i zostaję na drugą noc) będą raczej przyjemne :)
- DST 108.47km
- Teren 0.30km
- Czas 05:09
- VAVG 21.06km/h
- VMAX 58.80km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 1945m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze