Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2020
Dystans całkowity: | 2388.52 km (w terenie 136.45 km; 5.71%) |
Czas w ruchu: | 134:34 |
Średnia prędkość: | 17.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 67.49 km/h |
Suma podjazdów: | 49829 m |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 82.36 km i 4h 38m |
Więcej statystyk |
Alpi mio amore, dz. 57
Od rana pochmurno, ciepło i parno, więc kiedy ruszałem o 9, to serio obawiałem się burzy. Burza nie nadeszła, choć kilkakroć w ciągu dnia spadło na mnie kilka kropel. Ale skończyło się na obawach :)
Początek praktycznie płasko, 20 km do Villadossola. Tamże zjadłem drugie śniadanie na ławce, a potem znalazłem bar, gdzie bardzo miły barista przechował mi sakwy na czas biga. Skok na Alpe Cheggio dość długi i niezbyt porywający. 22 km, z czego pierwszych 14 to dłużyzna z raptem 600 metrami podjazdu. Drugie 600 na pozostałych 8 km, już lepiej. Na górze tama i parking, nic ciekawego. No i chmury oraz chłodno - 16 stopni.
A tu jeszcze poranny obrazek z Mergozzo :-)
Zjazd również dość nużący, ale przed godz. 15 jestem z powrotem w barze. Piję pyszne capuccino i zbieram się do Domodossoli na zakupy. Przede mną Szwajcaria, więc trzeba raczej solidne zapasy zrobić. Najpierw Lidl, potem Eurospin. Te dwa sklepy dobrze się uzupełniają. Z reguły wystarczy jak danego dnia jestem w jednym, a kolejnego w drugim, no ale tym razem Szwajcaria... ;)
O 16:30 ruszam dalej. Znacznie cięższy, co już za chwilę odczuwam, bo robi się 8%. Z bagażem to inna rozmowa - nie ma już hopsania typu 11 kmh na tym nachyleniu - 8 kmh to wszystko, na co mnie stać. I tak dobrze :)
Po drodze kombinuję, jak rozegrać kwestie noclegu na dziko odnośnie do wody, która nie wiem, czy jest na tej miejscówce. Zaryzykować, że będzie? Czy wziąć z miasteczka? Ale jeden wór to i tak za mało na mycie i picie... I tak mi przyjemnie zeszło, aż dotarłem do miejsca, gdzie pierwotnie planowałem spać, czyli do Baceno. Jest tu hotel Valentini, który na bookingu przed wyjazdem z Łodzi widziałem za 35 EUR, a kilka dni temu, jak myślałem o rezerwacji, to go nie znalazłem. Znikł. Wyprzedały się miejsca...? A może odwrotnie, zamknęli, bo po sezonie...? Z ciekawości postanowiłem się zatrzymać i spytać. A tu pan mówi, że hotel pusty do poniedziałku (nie powiedział dlaczego), ale ze może mnie przyjąć za 30 EUR, ale na śniadanie będzie tylko kawa i croissant. Czyli to co zawsze we Włoszech :P Czyli nic, więc po co mi śniadanie? Stargowałem na 25 bez śniadania i śpię :) Ba, jutro mogę nie zdawać pokoju do południa, co oznacza, że mam dokąd wrócić po bigu, co może być istotne, gdyby padało i trzeba było się rozgrzać :)
Początek praktycznie płasko, 20 km do Villadossola. Tamże zjadłem drugie śniadanie na ławce, a potem znalazłem bar, gdzie bardzo miły barista przechował mi sakwy na czas biga. Skok na Alpe Cheggio dość długi i niezbyt porywający. 22 km, z czego pierwszych 14 to dłużyzna z raptem 600 metrami podjazdu. Drugie 600 na pozostałych 8 km, już lepiej. Na górze tama i parking, nic ciekawego. No i chmury oraz chłodno - 16 stopni.
A tu jeszcze poranny obrazek z Mergozzo :-)
Zjazd również dość nużący, ale przed godz. 15 jestem z powrotem w barze. Piję pyszne capuccino i zbieram się do Domodossoli na zakupy. Przede mną Szwajcaria, więc trzeba raczej solidne zapasy zrobić. Najpierw Lidl, potem Eurospin. Te dwa sklepy dobrze się uzupełniają. Z reguły wystarczy jak danego dnia jestem w jednym, a kolejnego w drugim, no ale tym razem Szwajcaria... ;)
O 16:30 ruszam dalej. Znacznie cięższy, co już za chwilę odczuwam, bo robi się 8%. Z bagażem to inna rozmowa - nie ma już hopsania typu 11 kmh na tym nachyleniu - 8 kmh to wszystko, na co mnie stać. I tak dobrze :)
Po drodze kombinuję, jak rozegrać kwestie noclegu na dziko odnośnie do wody, która nie wiem, czy jest na tej miejscówce. Zaryzykować, że będzie? Czy wziąć z miasteczka? Ale jeden wór to i tak za mało na mycie i picie... I tak mi przyjemnie zeszło, aż dotarłem do miejsca, gdzie pierwotnie planowałem spać, czyli do Baceno. Jest tu hotel Valentini, który na bookingu przed wyjazdem z Łodzi widziałem za 35 EUR, a kilka dni temu, jak myślałem o rezerwacji, to go nie znalazłem. Znikł. Wyprzedały się miejsca...? A może odwrotnie, zamknęli, bo po sezonie...? Z ciekawości postanowiłem się zatrzymać i spytać. A tu pan mówi, że hotel pusty do poniedziałku (nie powiedział dlaczego), ale ze może mnie przyjąć za 30 EUR, ale na śniadanie będzie tylko kawa i croissant. Czyli to co zawsze we Włoszech :P Czyli nic, więc po co mi śniadanie? Stargowałem na 25 bez śniadania i śpię :) Ba, jutro mogę nie zdawać pokoju do południa, co oznacza, że mam dokąd wrócić po bigu, co może być istotne, gdyby padało i trzeba było się rozgrzać :)
- DST 95.13km
- Czas 05:06
- VAVG 18.65km/h
- VMAX 53.81km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1826m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 56, znów dwa bigi :)
Dziś rano jakoś leniwie, a jeszcze płacenie za kemping (gość wczoraj nie chciał przyjąć kasy!) i w efekcie wyjazd o 9:30.
Od razu ostro pod górę. Na 620 m npm zrzucam sakwy w krzakach (mam teraz nogi podrapane jeżynami :P) i ruszam na lekko na biga. Jedzie mi się fantastycznie, lepiej niż gdybym wczoraj miał rest! Wyprzedzam kilkoro wcale nie takich słabych na oko zawodników i bez postoju wlatuję na 1480 m npm. Z biga Mottarone roztaczają się wspaniale widoki na sześć jezior w tym wielkie Maggiore, Lugano, Orta i kilka mniejszych), ale przejrzystość powietrza dziś marna i z fotek niewiele wyszło :(
Zjazd, zabranie sakw i dalszy zjazd do Omegna. Tamże w Lidlu spore zakupy i potem poszukiwanie miejsca na lancz. Znalazła się ławeczka na pustym placu zabaw. Jem, piję kawę, jest dobrze :)
No, ale minęła godz. 14, a przede mną drugi big - solidniejszy. Niechętnie więc, ale ruszam ;)
Początek jeszcze przez kolejne miasteczka w dół, aż dojeżdżam do Ornavasso, gdzie zostawiam sakwy u przemiłej pani w pizzerii. Ja jej dziękuję za pomoc i ona mi dziękuje! No szok! I niesamowite, że absolutna większość Włochów, z którymi mam styczność, jest właśnie taka miła! :))
Big Alpe Rossombolmo zaczyna się spoko, 7-10% przez dłuższy czas, a przede wszystkim ma dużo cienia. To ważne, bo dziś naprawdę gorąco, aż trudno uwierzyć, że to połowa września :) Na wysokości 400 jest (nieczynna) niesamowita jaskinia, wygląda jak morda trolla! :)
Potem droga się zwęża, asfalt stopniowo pogarsza i kiedy robię postój na 1000 m npm już widzę, co mnie czeka - będzie rzeźnia! I faktycznie, dalsze 1,5 km to nachylenia 17-21% z fatalnym asfaltem, wylanym wprost na kamory bez żadnej podbudowy. Jest ciekawie. Ale jadę i to jadę dobrze, bez postojów i marudzenia. Potem jest trochę wypłaszczenia, tzn. 8-12% (nadal fatalna nawierzchnia) i znów dwa półkilometrowe odcinki takiej nachyleniowej masakry. Całość kończy się kilkuset metrami polnej, trawiastej i stromej drogi. A na górze (godz 17:15)... nic. Tzn. ładny widok, ale widoków tu jak psów, a tak poza tym po prostu mocno pochyła hala. No, ale to jeden z trudniejszych bigów jakie zrobiłem w życiu, więc satysfakcja i tak jest :)
Ubiórka (słońce właśnie schowało się za górą) i BARDZO OSTROŻNY zjazd. Muszę przyznać, że w dwóch miejscach rozważałem nawet sprowadzanie roweru, ale zwyciężył duch walki i dobrze, bo strach ma wielkie oczy, a w sumie wcale nie było tak źle. Hamulce tez dały radę :)
Bagaże odbieram o 18:15, a o 19 jestem na kempingu Lago delle Fate. Słaby. Grunt kamienisty, plac mam na skrzyżowaniu kempingowych uliczek, ruch jak na wielkanoc w USC, pod prysznicem ciemno (beznadziejna lampka), pełno Szwajcarów i drogo (20 EUR). Jest co prawda jezioro i nawet własna kempingowa plaża, ale co mi po tym...? :P No, ale pewnie dlatego tak drogo :)
Podsumowując: dzień mocny, ale i ja już tak mocny, że w sumie nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia :)
Od razu ostro pod górę. Na 620 m npm zrzucam sakwy w krzakach (mam teraz nogi podrapane jeżynami :P) i ruszam na lekko na biga. Jedzie mi się fantastycznie, lepiej niż gdybym wczoraj miał rest! Wyprzedzam kilkoro wcale nie takich słabych na oko zawodników i bez postoju wlatuję na 1480 m npm. Z biga Mottarone roztaczają się wspaniale widoki na sześć jezior w tym wielkie Maggiore, Lugano, Orta i kilka mniejszych), ale przejrzystość powietrza dziś marna i z fotek niewiele wyszło :(
Zjazd, zabranie sakw i dalszy zjazd do Omegna. Tamże w Lidlu spore zakupy i potem poszukiwanie miejsca na lancz. Znalazła się ławeczka na pustym placu zabaw. Jem, piję kawę, jest dobrze :)
No, ale minęła godz. 14, a przede mną drugi big - solidniejszy. Niechętnie więc, ale ruszam ;)
Początek jeszcze przez kolejne miasteczka w dół, aż dojeżdżam do Ornavasso, gdzie zostawiam sakwy u przemiłej pani w pizzerii. Ja jej dziękuję za pomoc i ona mi dziękuje! No szok! I niesamowite, że absolutna większość Włochów, z którymi mam styczność, jest właśnie taka miła! :))
Big Alpe Rossombolmo zaczyna się spoko, 7-10% przez dłuższy czas, a przede wszystkim ma dużo cienia. To ważne, bo dziś naprawdę gorąco, aż trudno uwierzyć, że to połowa września :) Na wysokości 400 jest (nieczynna) niesamowita jaskinia, wygląda jak morda trolla! :)
Potem droga się zwęża, asfalt stopniowo pogarsza i kiedy robię postój na 1000 m npm już widzę, co mnie czeka - będzie rzeźnia! I faktycznie, dalsze 1,5 km to nachylenia 17-21% z fatalnym asfaltem, wylanym wprost na kamory bez żadnej podbudowy. Jest ciekawie. Ale jadę i to jadę dobrze, bez postojów i marudzenia. Potem jest trochę wypłaszczenia, tzn. 8-12% (nadal fatalna nawierzchnia) i znów dwa półkilometrowe odcinki takiej nachyleniowej masakry. Całość kończy się kilkuset metrami polnej, trawiastej i stromej drogi. A na górze (godz 17:15)... nic. Tzn. ładny widok, ale widoków tu jak psów, a tak poza tym po prostu mocno pochyła hala. No, ale to jeden z trudniejszych bigów jakie zrobiłem w życiu, więc satysfakcja i tak jest :)
Ubiórka (słońce właśnie schowało się za górą) i BARDZO OSTROŻNY zjazd. Muszę przyznać, że w dwóch miejscach rozważałem nawet sprowadzanie roweru, ale zwyciężył duch walki i dobrze, bo strach ma wielkie oczy, a w sumie wcale nie było tak źle. Hamulce tez dały radę :)
Bagaże odbieram o 18:15, a o 19 jestem na kempingu Lago delle Fate. Słaby. Grunt kamienisty, plac mam na skrzyżowaniu kempingowych uliczek, ruch jak na wielkanoc w USC, pod prysznicem ciemno (beznadziejna lampka), pełno Szwajcarów i drogo (20 EUR). Jest co prawda jezioro i nawet własna kempingowa plaża, ale co mi po tym...? :P No, ale pewnie dlatego tak drogo :)
Podsumowując: dzień mocny, ale i ja już tak mocny, że w sumie nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia :)
- DST 82.58km
- Teren 3.00km
- Czas 05:37
- VAVG 14.70km/h
- VMAX 56.39km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 2647m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 55, przelotowy, ale bardzo fajny :)
Start jak zwykle o 9. Jako że wczoraj padało, to namiot dość mokry, ale że wszędzie zacienione i wokół mokra trawa, to nawet nie próbowałem suszyć. Dużych gór dziś nie ma, to dodatkowa masa wody mniej boli ;)
Pierwsze kilometry w dół Valle d'Aosta, w tym przełom / kanion, na który ostrzyłem sobie zęby po widokach z pociągu, ale nieco rozczarował - nie było też dobrego miejsca na foto.
Potem dwa miasteczka, gdzie w końcu udało mi się kupić chleb (na śniadanie miałem wczorajsza kajzerkę - bez szału ;) i dzięki temu drugie śniadanie miałem pyszne i z takim widokiem :)
Potem jeszcze trochę lekko w dół doliny i po 36 kilometrach dość solidny podjazd z 250 na 610 metrów, zakończony tunelem. Ale że droga dość boczna (choć z zakazem dla rowerów!), więc jechało się całkiem przyjemnie :)
Potem długi i łagodny zjazd do Biella, gdzie w Lidlu kupiłem rzeczy na kolację plus zimnego energetyka i ruszam z zamiarem usiąścia gdzieś na lancz. Ale nie ma za bardzo gdzie. A po chwili jestem już na... ekspresówce! Bo tak mnie wspaniale pokierował RWGPS. No nic, przeleciałem do najbliższego zjazdu i tamże uciekłem na równoległą krajówkę. No i w miasteczku wreszcie znalazłem ławkę, więc przyszła pora na jedzonko i (już nie tak zimnego) energetyka ;)
Potem była seria kolejnych miasteczek, trochę płasko a trochę czesko i w sumie nie za wiele da się o tym dniu powiedzieć, poza tym, że bardzo mi się przyjemnie jechało :) I to mimo ze momentami pod wiatr (a momentami z wiatrem). Naprawdę bardzo przyjemny, spokojny i luzacki dzień :)
A na koniec dotarłem do Orta san Giulio nad Lago d'Orta i tutaj już widoki wymiotły. Niestety fotka pod słońce, więc nie wygląda jakoś super, może jutro uda się zrobić lepszą (śpię na wschodnim brzegu jeziora).
Podsumowując: może trochę nudny, ale niezwykle przyjemny dzień. Znów się okazało, że nie zawsze warto między bigami przelatywać pociągiem, taki luzacki dzień od czasu do czasu to balsam dla duszy i odpoczynek dla ciała :)
Pierwsze kilometry w dół Valle d'Aosta, w tym przełom / kanion, na który ostrzyłem sobie zęby po widokach z pociągu, ale nieco rozczarował - nie było też dobrego miejsca na foto.
Potem dwa miasteczka, gdzie w końcu udało mi się kupić chleb (na śniadanie miałem wczorajsza kajzerkę - bez szału ;) i dzięki temu drugie śniadanie miałem pyszne i z takim widokiem :)
Potem jeszcze trochę lekko w dół doliny i po 36 kilometrach dość solidny podjazd z 250 na 610 metrów, zakończony tunelem. Ale że droga dość boczna (choć z zakazem dla rowerów!), więc jechało się całkiem przyjemnie :)
Potem długi i łagodny zjazd do Biella, gdzie w Lidlu kupiłem rzeczy na kolację plus zimnego energetyka i ruszam z zamiarem usiąścia gdzieś na lancz. Ale nie ma za bardzo gdzie. A po chwili jestem już na... ekspresówce! Bo tak mnie wspaniale pokierował RWGPS. No nic, przeleciałem do najbliższego zjazdu i tamże uciekłem na równoległą krajówkę. No i w miasteczku wreszcie znalazłem ławkę, więc przyszła pora na jedzonko i (już nie tak zimnego) energetyka ;)
Potem była seria kolejnych miasteczek, trochę płasko a trochę czesko i w sumie nie za wiele da się o tym dniu powiedzieć, poza tym, że bardzo mi się przyjemnie jechało :) I to mimo ze momentami pod wiatr (a momentami z wiatrem). Naprawdę bardzo przyjemny, spokojny i luzacki dzień :)
A na koniec dotarłem do Orta san Giulio nad Lago d'Orta i tutaj już widoki wymiotły. Niestety fotka pod słońce, więc nie wygląda jakoś super, może jutro uda się zrobić lepszą (śpię na wschodnim brzegu jeziora).
Podsumowując: może trochę nudny, ale niezwykle przyjemny dzień. Znów się okazało, że nie zawsze warto między bigami przelatywać pociągiem, taki luzacki dzień od czasu do czasu to balsam dla duszy i odpoczynek dla ciała :)
- DST 120.50km
- Czas 05:14
- VAVG 23.03km/h
- VMAX 53.90km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1004m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 54, Matterhorn
Rano zwinąłem się jakoś rekordowo szybko i o 8:40 byłem gotów do wyjazdu. Ja tak, ale telefon nie, bo jeszcze się ładował :P
Więc ruszyłem tradycyjnie o 9. Pierwszych 10 km przez aglomerację Aosty (niezbyt atrakcyjna, ale nic dziwnego, to już prawie Francja :P), gdzie pod koniec stanąłem na większe zakupy w Eurospinie (jedyny market dziś). Potem jeszcze 20 km z grubsza w dół doliny i jestem na przedmieściach Chatillon, gdzie zostawiam bagaże w barze Les Amis (mówiłem, że prawie Francja! :P) i lecę na biga, tj. do Breuil-Cervinia.
Podjazd spoko, z reguły 6-8% z dwoma odcinkami płaskimi przez miasteczka, więc ma niejako "wbudowane" odpoczynki. I szczerze mówiąc kusiło mnie, żeby go sieknąć na raz, ale cały czas polowałem na widok na Matterhorn. A że pogoda dziś niepewna, więc jak tylko zobaczyłem fragment lodowca wyłaniający się z chmur, to stanąłem na foto. Wysokość 1550. Skoro foto, to i krótki postój (kanapka). Reszta podjazdu (do 2000) też poszła jak z bicza strzelił i o 14 jestem na górze. Matterhorn położony idealnie nad miasteczkiem i byłby świetnie widoczny, gdyby nie chmury. A tak, to całej szczytowej piramidy nie uświadczyłem :(
Zjazd przyjemny, bo choć odrobinę pokropiło, to jednak bez dramatu, a po zabraniu bagaży już tylko 3 km na kemping. Zerwał się za to silny wiatr w górę doliny i zaczęło grzmieć od strony Matterhornu, więc mimo ze była dopiero 15:30 z ulgą się zalogowałem na nocleg. Plan na dziś wykonany. A jeszcze muszę sporo pokombinować przy kompie, co robić dalej, bo pogoda zaczyna sie psuć, więc warto by było znać swoje opcje odwrotu...
A tak powinien był wyglądać Matterhorn, gdyby akurat wyjrzał ;-)
Rondo w Chatillon
Więc ruszyłem tradycyjnie o 9. Pierwszych 10 km przez aglomerację Aosty (niezbyt atrakcyjna, ale nic dziwnego, to już prawie Francja :P), gdzie pod koniec stanąłem na większe zakupy w Eurospinie (jedyny market dziś). Potem jeszcze 20 km z grubsza w dół doliny i jestem na przedmieściach Chatillon, gdzie zostawiam bagaże w barze Les Amis (mówiłem, że prawie Francja! :P) i lecę na biga, tj. do Breuil-Cervinia.
Podjazd spoko, z reguły 6-8% z dwoma odcinkami płaskimi przez miasteczka, więc ma niejako "wbudowane" odpoczynki. I szczerze mówiąc kusiło mnie, żeby go sieknąć na raz, ale cały czas polowałem na widok na Matterhorn. A że pogoda dziś niepewna, więc jak tylko zobaczyłem fragment lodowca wyłaniający się z chmur, to stanąłem na foto. Wysokość 1550. Skoro foto, to i krótki postój (kanapka). Reszta podjazdu (do 2000) też poszła jak z bicza strzelił i o 14 jestem na górze. Matterhorn położony idealnie nad miasteczkiem i byłby świetnie widoczny, gdyby nie chmury. A tak, to całej szczytowej piramidy nie uświadczyłem :(
Zjazd przyjemny, bo choć odrobinę pokropiło, to jednak bez dramatu, a po zabraniu bagaży już tylko 3 km na kemping. Zerwał się za to silny wiatr w górę doliny i zaczęło grzmieć od strony Matterhornu, więc mimo ze była dopiero 15:30 z ulgą się zalogowałem na nocleg. Plan na dziś wykonany. A jeszcze muszę sporo pokombinować przy kompie, co robić dalej, bo pogoda zaczyna sie psuć, więc warto by było znać swoje opcje odwrotu...
A tak powinien był wyglądać Matterhorn, gdyby akurat wyjrzał ;-)
Rondo w Chatillon
- DST 87.68km
- Czas 04:13
- VAVG 20.79km/h
- VMAX 58.36km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1691m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 53, rwany
Dziś wstałem o 5, a wyjechałem z kwatery o 6:50 (!). Chodziło o to, żeby zdążyć na pociąg w Ivrea o 9:34, bo potem przez 3 godziny nie było żadnego do Aosty. Zdążyłem spokojnie, jeszcze przed pociągiem zdołałem spokojnie skoczyć do Lidla i zrobić zakupy :) Ale faktem jest, że start był prawie po ciemku, coraz krótsze już dni...
Ivrea
Z Ivrea w 1:10h przeleciałem do Aosty, skąd już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od kempingu Monte Bianco. O 11 już byłem zameldowany :) Lancz, kawa, namiot, kanapki na drogę i krótko po godz. 12 ruszam na Colle San Carlo. Jest to przełęcz w pobliżu Courmayeur, więc dziś przez większość czasu miałem widoki na Mont Blanc, z coraz bliższej perspektywy :)
Swoją drogą Colle San Carlo powinienem mieć zrobioną już w 2010 r, bo mieliśmy przez nią jechać podczas LBTdA, ale... nie zauważamy skrętu w La Thuille (czasy przed-GPSowe), a że byliśmy tego dnia już zmęczeni, to nie chciało nam się wracać i w sumie się chyba nawet ucieszyliśmy, że nas ominął ten big. No, to teraz za karę musiałem go zrobić od dwa razy trudniejszej strony :P
Ale forma naprawdę dobra już mi weszła, więc wciągnąłem go raptem na dwa razy mimo średniego nachylenia 10%. Powrót, mimo że pod wiatr, błyskawiczny.
Zamek królewski w Sarre koło Aosty
Po drodze urocze widoki doliny Aosty i o 17 jestem z powrotem na kempingu. Mimo zerwania się o nieludzkiej porze, wyszedł całkiem łatwy dzień :)
Ivrea
Z Ivrea w 1:10h przeleciałem do Aosty, skąd już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od kempingu Monte Bianco. O 11 już byłem zameldowany :) Lancz, kawa, namiot, kanapki na drogę i krótko po godz. 12 ruszam na Colle San Carlo. Jest to przełęcz w pobliżu Courmayeur, więc dziś przez większość czasu miałem widoki na Mont Blanc, z coraz bliższej perspektywy :)
Swoją drogą Colle San Carlo powinienem mieć zrobioną już w 2010 r, bo mieliśmy przez nią jechać podczas LBTdA, ale... nie zauważamy skrętu w La Thuille (czasy przed-GPSowe), a że byliśmy tego dnia już zmęczeni, to nie chciało nam się wracać i w sumie się chyba nawet ucieszyliśmy, że nas ominął ten big. No, to teraz za karę musiałem go zrobić od dwa razy trudniejszej strony :P
Ale forma naprawdę dobra już mi weszła, więc wciągnąłem go raptem na dwa razy mimo średniego nachylenia 10%. Powrót, mimo że pod wiatr, błyskawiczny.
Zamek królewski w Sarre koło Aosty
Po drodze urocze widoki doliny Aosty i o 17 jestem z powrotem na kempingu. Mimo zerwania się o nieludzkiej porze, wyszedł całkiem łatwy dzień :)
- DST 116.25km
- Teren 0.25km
- Czas 05:16
- VAVG 22.07km/h
- VMAX 61.90km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 1654m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 52, widokowy
Colle del Nivolet to kawał biga i mocno w bok od czegokolwiek, więc wypadło mi go zrobić na lekko z kwatery. Fajnie, bo to znaczy, że będzie to stosunkowo łatwy dzień :)
Start o 9:30 z wysokości 650m. Czyli 2000 metrów do podjechania, tak dla jasności ;) Pierwszy postój na 900, bo mnie olśniło, że później może nie być zasięgu i że trzeba uprzedzić o tym followersów ;) Spoko, już na 900 nie było zasięgu :P
W okolicach 1100 dogoniłem i wyprzedziłem dwójkę szosowców. Panowie po siedemdziesiątce (!!), a jechali naprawdę niewiele wolniej niż ja. Szacun! Potem zaczął się ostrzejszy podjazd gorge'm, gdy wtem... jeden z tych starszych panów mnie doszedł! Musiałem zrobić nieco zdziwioną minę, bo uprzejmie wyjaśnił, że jego rower jest elektryczny. Kurcze, nie zauważyłem - normalna śliczna szosówka Bianchi! Bez pogrubionej dolnej rury ani nic! Dopiero jak się przyjrzałem, to zobaczyłem grubszą tylną piastę, a więc silnik, a baterię (wyglądającą jak bidon!) już on sam mi pokazał. Gadu-gadu (po włosku! :) i okazało się, ze Pan ma 76 lat, a elektrykiem wspiera się tylko na ostrzejszych podjazdach (było akurat 16%, czego... nie zauważyłem, tak byłem zagadany! :) W każdym razie jestem pod olbrzymim wrażeniem obu panów (drugi nie miał elektryka). Na przełęczy byli tuż przede mną. Oczywiście wynikało to z moich dwóch późniejszych dłuższych postojów, ale jednak. Oni najwyraźniej nie potrzebowali aż tak długich pauz. No nieziemski szacun!!
Potem było miasteczko Ceresole Reale, a potem zaczął się konkretniejszy podjazd serpentynami (zamiast dnem doliny) i przepiękne widoki. To jeden z najpiękniejszych bigów ever! W zasadzie relacji nie ma za bardzo sensu pisać (podjechałem, zjechałem, trochę pogadałem z przygodnymi towarzyszami, w tym z brytyjskimi szosowcami na samej górze, i tyle), bo wystarczy fotorelacja. Indżoj.
Wodospad w Noasca
Pierwszy widok na masyw Gran Paradiso. Zresztą na północną i znacznie niższą od głównej jego cześć, jak się później okazało :)
Schronisko pod tamą na wysokości 2250, w tle Gran Paradiso
Widok z samej przełęczy na północ, w stronę Valle d'Aosta, tu pachnie Norwegią ;)
Jezioro pod przełęczą, oczywiście sztuczne, ale jak pasuje!
Widok z przełęczy na południowy-zachód, skąd przyjechałem. Te serpentyny mnie urzekają :)
Gran Paradiso w (prawie) pełnej krasie. Niestety widoczność nie była dziś idealna
Podczas zjazdu :)
Czerwone Wierchy ;)
Wspomniany gorge
Na kwaterze byłem z powrotem o godz. 16 i od tego czasu się słodko byczę :)
PS. Wieeelką ulgą było zrobić wreszcie wysokiego biga BEZ szutru :P Aczkolwiek asfalt na całej trasie marny, lojalnie ostrzegam ;)
Start o 9:30 z wysokości 650m. Czyli 2000 metrów do podjechania, tak dla jasności ;) Pierwszy postój na 900, bo mnie olśniło, że później może nie być zasięgu i że trzeba uprzedzić o tym followersów ;) Spoko, już na 900 nie było zasięgu :P
W okolicach 1100 dogoniłem i wyprzedziłem dwójkę szosowców. Panowie po siedemdziesiątce (!!), a jechali naprawdę niewiele wolniej niż ja. Szacun! Potem zaczął się ostrzejszy podjazd gorge'm, gdy wtem... jeden z tych starszych panów mnie doszedł! Musiałem zrobić nieco zdziwioną minę, bo uprzejmie wyjaśnił, że jego rower jest elektryczny. Kurcze, nie zauważyłem - normalna śliczna szosówka Bianchi! Bez pogrubionej dolnej rury ani nic! Dopiero jak się przyjrzałem, to zobaczyłem grubszą tylną piastę, a więc silnik, a baterię (wyglądającą jak bidon!) już on sam mi pokazał. Gadu-gadu (po włosku! :) i okazało się, ze Pan ma 76 lat, a elektrykiem wspiera się tylko na ostrzejszych podjazdach (było akurat 16%, czego... nie zauważyłem, tak byłem zagadany! :) W każdym razie jestem pod olbrzymim wrażeniem obu panów (drugi nie miał elektryka). Na przełęczy byli tuż przede mną. Oczywiście wynikało to z moich dwóch późniejszych dłuższych postojów, ale jednak. Oni najwyraźniej nie potrzebowali aż tak długich pauz. No nieziemski szacun!!
Potem było miasteczko Ceresole Reale, a potem zaczął się konkretniejszy podjazd serpentynami (zamiast dnem doliny) i przepiękne widoki. To jeden z najpiękniejszych bigów ever! W zasadzie relacji nie ma za bardzo sensu pisać (podjechałem, zjechałem, trochę pogadałem z przygodnymi towarzyszami, w tym z brytyjskimi szosowcami na samej górze, i tyle), bo wystarczy fotorelacja. Indżoj.
Wodospad w Noasca
Pierwszy widok na masyw Gran Paradiso. Zresztą na północną i znacznie niższą od głównej jego cześć, jak się później okazało :)
Schronisko pod tamą na wysokości 2250, w tle Gran Paradiso
Widok z samej przełęczy na północ, w stronę Valle d'Aosta, tu pachnie Norwegią ;)
Jezioro pod przełęczą, oczywiście sztuczne, ale jak pasuje!
Widok z przełęczy na południowy-zachód, skąd przyjechałem. Te serpentyny mnie urzekają :)
Gran Paradiso w (prawie) pełnej krasie. Niestety widoczność nie była dziś idealna
Podczas zjazdu :)
Czerwone Wierchy ;)
Wspomniany gorge
Na kwaterze byłem z powrotem o godz. 16 i od tego czasu się słodko byczę :)
PS. Wieeelką ulgą było zrobić wreszcie wysokiego biga BEZ szutru :P Aczkolwiek asfalt na całej trasie marny, lojalnie ostrzegam ;)
- DST 76.93km
- Czas 04:18
- VAVG 17.89km/h
- VMAX 56.09km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2150m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 51, przelotowy
Dziś miałem spokojny dzień, więc i spokojnie go rozegrałem. Wyjazd dopiero o 9:30, ale że początek generalnie lekko w dół, więc leciałem zdrowo i na pierwszym postoju o 11:30 miałem już nabite dobrze ponad 40 km. Postój solidny, bo aż 45 minut, z jedzonkiem, kawą mrożoną i konkretnym odsapunkiem. Niestety bez bani. Ale to świetna nazwa dla baru :-)
Potem czeski odcinek, który na profilu wyglądał dość groźnie, ale okazało się to wyłącznie kwestią skali - kiedy na profilu brak 1,5 kilometrowej góry, to kilkudziesięciometrowy ząbek robi wrażenie :) A były to czechy niewiele większe niż pod Łodzią, za to z dużo ładniejszymi widokami :)
Jak się przyjrzeć, to lewej stronie zdjęcia widać czerwony parasol, a pod nim siedzą ludzie. To daje pojęcie skali tej wyschniętej rzeki :)
No i zdążyłem nawet zahaczyć o Front ;-)
Drugi dłuższy postój dopiero w Cuorgne, gdzie przyszła pora na zakupy na 2 dni (jutro dzień na lekko z kwatery bez sklepu w okolicy) oraz zjedzenie "obiadu" w postaci 3 kromek chleba z serem "Nodino" - w sumie niczym oprócz kształtu nie różnił się od mozzarelli, ale kolejny gatunek zaliczony :)
O godz. 16 ruszam na ostatni odcinek - 20 km w górę doliny. Poszło bardzo ładnie, bo było z wiatrem (jak to w górę doliny) i łagodnie, więc 20 km zasiekałem w godzinę i o godz. 17 byłem na kwaterze. Luksus! :D
O dziwo bardzo fajny dzień :) Okazuje się, że warto raz na jakiś czas wziąć wolne od bigów i przejechać się po (niemal) płaskim :)
I jeszcze taka refleksja mnie naszła (jak luźny dzień, to myśli swobodniej błądzą). Na flagach jest napisane "NO TAV" - jest to protest przeciwko budowie szybkiej kolei (Treno Alta Velocita - TAV) z Turynu do Lyonu. Cała dolina obwieszona tymi flagami. I teraz refleksja: jak to możliwe, że na Zachodzie powstała w ogóle jakakolwiek infrastruktura (a we Włoszech jest jej naprawdę mnóstwo i to świetnej jakości, mam na myśli głownie drogi i koleje, ale też choćby tamy - bo np. elektrowni wiatrowych czy słonecznych o dziwo nie widuje się prawie wcale), skoro gdziekolwiek próbuje się coś zbudować, to zaraz są protesty. Nawet kiedy buduje się coś tak fajnego i niegroźnego, a wręcz korzystnego, jak kolej...?
Potem czeski odcinek, który na profilu wyglądał dość groźnie, ale okazało się to wyłącznie kwestią skali - kiedy na profilu brak 1,5 kilometrowej góry, to kilkudziesięciometrowy ząbek robi wrażenie :) A były to czechy niewiele większe niż pod Łodzią, za to z dużo ładniejszymi widokami :)
Jak się przyjrzeć, to lewej stronie zdjęcia widać czerwony parasol, a pod nim siedzą ludzie. To daje pojęcie skali tej wyschniętej rzeki :)
No i zdążyłem nawet zahaczyć o Front ;-)
Drugi dłuższy postój dopiero w Cuorgne, gdzie przyszła pora na zakupy na 2 dni (jutro dzień na lekko z kwatery bez sklepu w okolicy) oraz zjedzenie "obiadu" w postaci 3 kromek chleba z serem "Nodino" - w sumie niczym oprócz kształtu nie różnił się od mozzarelli, ale kolejny gatunek zaliczony :)
O godz. 16 ruszam na ostatni odcinek - 20 km w górę doliny. Poszło bardzo ładnie, bo było z wiatrem (jak to w górę doliny) i łagodnie, więc 20 km zasiekałem w godzinę i o godz. 17 byłem na kwaterze. Luksus! :D
O dziwo bardzo fajny dzień :) Okazuje się, że warto raz na jakiś czas wziąć wolne od bigów i przejechać się po (niemal) płaskim :)
I jeszcze taka refleksja mnie naszła (jak luźny dzień, to myśli swobodniej błądzą). Na flagach jest napisane "NO TAV" - jest to protest przeciwko budowie szybkiej kolei (Treno Alta Velocita - TAV) z Turynu do Lyonu. Cała dolina obwieszona tymi flagami. I teraz refleksja: jak to możliwe, że na Zachodzie powstała w ogóle jakakolwiek infrastruktura (a we Włoszech jest jej naprawdę mnóstwo i to świetnej jakości, mam na myśli głownie drogi i koleje, ale też choćby tamy - bo np. elektrowni wiatrowych czy słonecznych o dziwo nie widuje się prawie wcale), skoro gdziekolwiek próbuje się coś zbudować, to zaraz są protesty. Nawet kiedy buduje się coś tak fajnego i niegroźnego, a wręcz korzystnego, jak kolej...?
- DST 107.06km
- Czas 04:53
- VAVG 21.92km/h
- VMAX 60.60km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 923m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 50, restowy
Tylko poza kupy i to bez sensu, bo chodziło raptem o brak mięsa do obiadu. Kupiłem pieczone skrzydełka, które wczoraj miałem w ręku i gdybym ich nie odłożył (finalnie na wczorajszy obiad wziąłem golonkę), to dziś nie musiałbym dymać pod górę w upale :p Ponadto zapomniałem maseczki, ale szczęśliwie w Eurospinie mieli zapas jednorazowych dla takich jak jak ja gupków :)
- DST 3.74km
- Czas 00:14
- VAVG 16.03km/h
- VMAX 52.64km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 73m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 49
Dziś dzień na lekko, co nie znaczy, że lekki. Wprost przeciwnie, więc żeby się stał wykonalny, musiałem się wspomóc pociągiem. Start o 9:07 ze stacji Meana, o 9:41 jestem w Bardonecchia, 600 metrów wyżej, czyli na 1250 :)
Tamże wykonuje krótki telefon do wypożyczalni rowerów z nadzieją, że na dzisiejszy odcinek pozyskam fulla. Na każdym tutejszym "szutrze" marzę o swoim Cube'ie, może częściowo uda się spełnić marzenie...? Telefon rozwiewa nadzieje, wypożyczenie fulla na cały dzień (przed sjestą nie zdążę wrócić, a zwrot po sjeście liczy się już jako cały dzień) kosztuje... 50 EUR (!!). Marzenia są drogie, ale bez kurna przesady! Jadę na Surlym.
Start o 10, po zakupie świeżego (i bardzo dobrego) chleba na drogę. Początek wąziutkim asfaltem ukrytym w lesie, a po kilku kilometrach zaczyna się szuter. Niezły. Trochę pylisty i zakręty mocno rozjeżdżone, ale kamorów mało. Dobra nasza! :)
Pierwszy (długi) postój robię o godz. 11 na 1800 m npm, tutaj pochłaniam solidne drugie śniadanie oraz obserwuje dwoje rowerzystów na elektrycznych fullach, jadących pod górę. Pani się jedzie tak lekko, że kierownicę trzyma jedną ręką, a w drugiej ma telefon, przez który swobodnie rozmawia! A ja tu momentami ledwo równowagę utrzymuję na sztywniaku! :o Oprócz tego sporo motocykli i aut terenowych, a każdy pojazd robi kurzawę, że hej! Błagam ich gestami, żeby zwolnili na mojej wysokości i niektórzy nawet tak robią, ale ogólnie szykuje się tu niezły hindukurz :/
Kolejne zatrzymanie na 2000 m npm, bo przy jeziorze zaporowym trafiło się źródełko. Nabieram, chwilę odsapuję i lecę dalej, bo planowy postój mam dopiero na 2200. Ten odcinek ma niezłą nawierzchnię, kamorów prawie wcale i chociaż sporo muld, ale jedzie się w miarę OK.
"Trango Tower" ;-)
Po postoju na 2200 (godz. 12:30, 17 stopni) zaczynają się serpentyny, droga się zaś mocno zwęża i robi dość kamienista, a zakręty wymagają wręcz lekkiej ekwilibrystyki. Za to widoki zaczynają być naprawdę fajne :)
Potem jest dłuuuga i szeroka dolina z krowami. Jedzie się i jedzie, a nawierzchnia coraz gorsza i zaczyna siąpić deszcz. Robi się też zimno, 9 stopni. Wreszcie na wysokości ok 2400 wbijam się serpentynami w kolejne zbocze. Tu już się robi kamieniołom zamiast drogi. Dociągam do 2655 (Gerlach!) i robię ostatni postój (godz. 13:45), podczas którego mija mnie karawana ok 10 aut terenowych! Ryczą, smrodzą i kurzą. I jeszcze mnie bezczelnie pozdrawiają, zamiast w ukłonach przepraszać za swoją nieznośną obecność! To jest jakaś plaga, nawet tutaj ich pełno...
Ostatnie 600 metrów (w pionie) podjazdu to już walka o każdy metr. Kamień na kamieniu, piarg na drodze, trzęsiączka, deszczyk, dość silny wiatr i kurwienie na cały głos. Nawierzchniowo jest niby ociupinkę lepiej niż na Pasubio i Garozze, ale tylko ciut, za to pogoda znacznie gorsza, więc remis :p NIENAWIDZĘ takich dróg na sztywniaku! A dobija mnie świadomość, że tą samą drogą czeka mnie zjazd...
No, ale póki co o 14:45 osiągam szczyt, tzn przełęcz Colle Sommeiller, a GPS odnotowuje wysokość 3007 m npm! Mój osobisty rekord wysokości podjechanej na rowerze! :D Tabliczki żadnej nie ma, ale wg map przełęcz ma wysokość 2993 m npm, a ja celowo wjechałem o kilkanaście metrów wyżej, więc się zgadza, 3k przekroczone :D
Oczywiście na górze jest "moja" karawana terenowców i gdy ja się zbieram do zjazdu, to oni też. Trochę się obawiam, że będą mnie blokować, ale w tym koszmarnym terenie okazują się znacznie szybsi od roweru i odtąd tylko ich sobie oglądam z góry.
Zjazd można określić jednym słowem: koszmar i spuścić na niego zasłonę milczenia. A można też napisać, że było sporo momentów, gdy byłem całkowicie pewien, że 50 EUR (które bym wydał na wypożyczenie fulla) to drobniutka cena za uniknięcie tego dramatu! Zatem turyńskim targiem w dwóch słowach: KURWA MAĆ!
Na asfalcie jestem z powrotem o 16:30, a po 20 minutach już pod stacją kolejową w Bardonecchia. Rozważałem zjazd rowerem aż do Susa (1000 w dół, ale po drodze 360 podjazdów), ale jestem zbyt zmęczony i jest trochę zbyt późno. Trudno, wracam pociągiem. Potem z okien widzę, że linia idzie obok pięknego gorge i prawdopodobnie straciłem świetne widoki po drodze, ale trudno, kiedyś trzeba odpuścić i trochę odpocząć...
Na kwaterze jestem przed godz. 18, jeszcze zjazd do Susa po zakupy, podjazd z nimi szosą o nachyleniu 9% (65 metrów podjazdu) i już sie mozna cieszyć odpoczynkiem na bardzo miłej kwaterze. Nareszcie! A jutro dzień restowy! :D
PS. Tak wygląda rower po 40 km "szutru", a tak moje "nowe" buty ;)
Hindukurz
Tamże wykonuje krótki telefon do wypożyczalni rowerów z nadzieją, że na dzisiejszy odcinek pozyskam fulla. Na każdym tutejszym "szutrze" marzę o swoim Cube'ie, może częściowo uda się spełnić marzenie...? Telefon rozwiewa nadzieje, wypożyczenie fulla na cały dzień (przed sjestą nie zdążę wrócić, a zwrot po sjeście liczy się już jako cały dzień) kosztuje... 50 EUR (!!). Marzenia są drogie, ale bez kurna przesady! Jadę na Surlym.
Start o 10, po zakupie świeżego (i bardzo dobrego) chleba na drogę. Początek wąziutkim asfaltem ukrytym w lesie, a po kilku kilometrach zaczyna się szuter. Niezły. Trochę pylisty i zakręty mocno rozjeżdżone, ale kamorów mało. Dobra nasza! :)
Pierwszy (długi) postój robię o godz. 11 na 1800 m npm, tutaj pochłaniam solidne drugie śniadanie oraz obserwuje dwoje rowerzystów na elektrycznych fullach, jadących pod górę. Pani się jedzie tak lekko, że kierownicę trzyma jedną ręką, a w drugiej ma telefon, przez który swobodnie rozmawia! A ja tu momentami ledwo równowagę utrzymuję na sztywniaku! :o Oprócz tego sporo motocykli i aut terenowych, a każdy pojazd robi kurzawę, że hej! Błagam ich gestami, żeby zwolnili na mojej wysokości i niektórzy nawet tak robią, ale ogólnie szykuje się tu niezły hindukurz :/
Kolejne zatrzymanie na 2000 m npm, bo przy jeziorze zaporowym trafiło się źródełko. Nabieram, chwilę odsapuję i lecę dalej, bo planowy postój mam dopiero na 2200. Ten odcinek ma niezłą nawierzchnię, kamorów prawie wcale i chociaż sporo muld, ale jedzie się w miarę OK.
"Trango Tower" ;-)
Po postoju na 2200 (godz. 12:30, 17 stopni) zaczynają się serpentyny, droga się zaś mocno zwęża i robi dość kamienista, a zakręty wymagają wręcz lekkiej ekwilibrystyki. Za to widoki zaczynają być naprawdę fajne :)
Potem jest dłuuuga i szeroka dolina z krowami. Jedzie się i jedzie, a nawierzchnia coraz gorsza i zaczyna siąpić deszcz. Robi się też zimno, 9 stopni. Wreszcie na wysokości ok 2400 wbijam się serpentynami w kolejne zbocze. Tu już się robi kamieniołom zamiast drogi. Dociągam do 2655 (Gerlach!) i robię ostatni postój (godz. 13:45), podczas którego mija mnie karawana ok 10 aut terenowych! Ryczą, smrodzą i kurzą. I jeszcze mnie bezczelnie pozdrawiają, zamiast w ukłonach przepraszać za swoją nieznośną obecność! To jest jakaś plaga, nawet tutaj ich pełno...
Ostatnie 600 metrów (w pionie) podjazdu to już walka o każdy metr. Kamień na kamieniu, piarg na drodze, trzęsiączka, deszczyk, dość silny wiatr i kurwienie na cały głos. Nawierzchniowo jest niby ociupinkę lepiej niż na Pasubio i Garozze, ale tylko ciut, za to pogoda znacznie gorsza, więc remis :p NIENAWIDZĘ takich dróg na sztywniaku! A dobija mnie świadomość, że tą samą drogą czeka mnie zjazd...
No, ale póki co o 14:45 osiągam szczyt, tzn przełęcz Colle Sommeiller, a GPS odnotowuje wysokość 3007 m npm! Mój osobisty rekord wysokości podjechanej na rowerze! :D Tabliczki żadnej nie ma, ale wg map przełęcz ma wysokość 2993 m npm, a ja celowo wjechałem o kilkanaście metrów wyżej, więc się zgadza, 3k przekroczone :D
Oczywiście na górze jest "moja" karawana terenowców i gdy ja się zbieram do zjazdu, to oni też. Trochę się obawiam, że będą mnie blokować, ale w tym koszmarnym terenie okazują się znacznie szybsi od roweru i odtąd tylko ich sobie oglądam z góry.
Zjazd można określić jednym słowem: koszmar i spuścić na niego zasłonę milczenia. A można też napisać, że było sporo momentów, gdy byłem całkowicie pewien, że 50 EUR (które bym wydał na wypożyczenie fulla) to drobniutka cena za uniknięcie tego dramatu! Zatem turyńskim targiem w dwóch słowach: KURWA MAĆ!
Na asfalcie jestem z powrotem o 16:30, a po 20 minutach już pod stacją kolejową w Bardonecchia. Rozważałem zjazd rowerem aż do Susa (1000 w dół, ale po drodze 360 podjazdów), ale jestem zbyt zmęczony i jest trochę zbyt późno. Trudno, wracam pociągiem. Potem z okien widzę, że linia idzie obok pięknego gorge i prawdopodobnie straciłem świetne widoki po drodze, ale trudno, kiedyś trzeba odpuścić i trochę odpocząć...
Na kwaterze jestem przed godz. 18, jeszcze zjazd do Susa po zakupy, podjazd z nimi szosą o nachyleniu 9% (65 metrów podjazdu) i już sie mozna cieszyć odpoczynkiem na bardzo miłej kwaterze. Nareszcie! A jutro dzień restowy! :D
PS. Tak wygląda rower po 40 km "szutru", a tak moje "nowe" buty ;)
Hindukurz
- DST 58.78km
- Teren 40.10km
- Czas 05:23
- VAVG 10.92km/h
- VMAX 55.50km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 1900m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 48
Dziś nieco inny układ dnia, bo na początek big na lekko. Wstałem o 6:30, o 8 byłem z grubsza spakowany (bez namiotu i drobiazgów, których nie mogłem na razie spakować) i po śniadaniu.
Kemping o poranku wyglądał tak. Jak bardzo trzeba kochać jeździć samochodem, żeby na urlop zabrać dwa? :O
Start 8:10. Big Colle Braida łatwy, bo krótki, jak na Alpy bardzo, bo raptem niecałe 700 metrów podjazdu. Za to widoki na dolinę - piękne :)
Na górze jestem o 9:30, ubiórka i zjazd inną trasą. I dobrze, bo na tamtej byłoby 70 metrów podjazdu. A tak, to jeszcze trafiłem piekarnię i całkiem dobrą "angielkę" na resztę dnia :)
Na kempingu jestem ciut po 10, jem drugie śniadanie, dopakowuję i o 11 ruszam. Pierwsze kilometry to jeszcze zjazd na dno doliny, a potem już doliną (bardzo łagodnie) pod górę. Za to z wiatrem, więc leciało się świetnie :) Po 18 km robię zakupy w Eurospinie i puszczam wiadomość do moich gospodarzy (dziś sybarycko śpię pod dachem! AirBnB za 31 EUR za noc), że będę za godzinę. No i fajnie, lecę dalej. Tu już trochę czech, a końcówka ostro pod górę, bo to już początek podjazdu na Colle delle Finestre. Ale na miejscu jestem co do minuty o 13:15. Chwile błądzę, bo adres podany na AirBnB jest niedokładny, ale po konsultacji przez "łocapa" z gospodynią odnajduję mieszkanko. Wszystko przygotowane i nikogo nie ma, bo gospodarze w pracy. No i gitara :)
Jem lancz i ciut po 14 ruszam na lekko na biga. Początek przez miasteczko Meana di Susa to trzymające 10%, a potem wjeżdża się w las i robi się 7-9% (tak będzie aż do końca). Fajnie, że las, bo jest cień. Niby upału nie ma, ale podjazd w słońcu rzadko jest pożądany ;)
Pierwsza połowa podjazdu to wąski, szorstki (i przez to dość męczący) asfalt, prowadzący najbardziej gęstymi serpentynami, jakie w życiu widziałem. Łącznie jest 30 agrafek, a na najgęstszym odcinku naliczyłem ich 21 na równo dwóch kilometrach szosy! :)
8 km przed przełęczą robi się szuter. Wg opisów lokalsów miał być gładki jak stół, a był... normalny. Trochę drobnych kamieni, trochę kolein, pyłu, lekkiego błota (na szczęście dość dawno nie padało, bo wygląda, że może tam być solidnie błotniście), no i sporo męczącej "tarki". Ogólnie szuter z tych lepszych, ale nadal bardzo męczący i spowalniający.
Na górze (Colle delle Finestre, 2170 m npm, ponoć jedyna szutrowa przełęcz, na którą wjeżdżało Giro d'Italia i to kilkukrotnie!) zimno, bo raptem 11 stopni i mgła z widocznością na góra 50 metrów. A z drugiej strony przełęczy... dochodzi asfalt. A to świnie, no! Nie dość, że znacznie mniej podjazdu, to jeszcze asfaltowy! Jak będę robił tego biga drugi raz, to będę wiedział :P
Ubiórka i zjazd. Tak mnie wytrzęsło na tym szutrze, że dojechałem z kompletnie zdrętwiałymi dłońmi. I wymarzyłem sobie fulla na jutrzejszego (również szutrowego) biga. Niestety, nie ma gdzie wypożyczyć, a szkoda, bo chyba naprawdę bym się skusił, żeby porównać wrażenia z marzeniami...
Za to kwatera BARDZO przyjemna. Super! :) Jedyny (maleńki) minus to brak czajnika, ale we Włoszech to ogólnie WIELKA rzadkość, więc już się przyzwyczaiłem :)
No i fajnie, bo zostaje to jutro, tzn. jadę na biga na lekko i wracam. Będzie przyjemny wieczór :)
Kemping o poranku wyglądał tak. Jak bardzo trzeba kochać jeździć samochodem, żeby na urlop zabrać dwa? :O
Start 8:10. Big Colle Braida łatwy, bo krótki, jak na Alpy bardzo, bo raptem niecałe 700 metrów podjazdu. Za to widoki na dolinę - piękne :)
Na górze jestem o 9:30, ubiórka i zjazd inną trasą. I dobrze, bo na tamtej byłoby 70 metrów podjazdu. A tak, to jeszcze trafiłem piekarnię i całkiem dobrą "angielkę" na resztę dnia :)
Na kempingu jestem ciut po 10, jem drugie śniadanie, dopakowuję i o 11 ruszam. Pierwsze kilometry to jeszcze zjazd na dno doliny, a potem już doliną (bardzo łagodnie) pod górę. Za to z wiatrem, więc leciało się świetnie :) Po 18 km robię zakupy w Eurospinie i puszczam wiadomość do moich gospodarzy (dziś sybarycko śpię pod dachem! AirBnB za 31 EUR za noc), że będę za godzinę. No i fajnie, lecę dalej. Tu już trochę czech, a końcówka ostro pod górę, bo to już początek podjazdu na Colle delle Finestre. Ale na miejscu jestem co do minuty o 13:15. Chwile błądzę, bo adres podany na AirBnB jest niedokładny, ale po konsultacji przez "łocapa" z gospodynią odnajduję mieszkanko. Wszystko przygotowane i nikogo nie ma, bo gospodarze w pracy. No i gitara :)
Jem lancz i ciut po 14 ruszam na lekko na biga. Początek przez miasteczko Meana di Susa to trzymające 10%, a potem wjeżdża się w las i robi się 7-9% (tak będzie aż do końca). Fajnie, że las, bo jest cień. Niby upału nie ma, ale podjazd w słońcu rzadko jest pożądany ;)
Pierwsza połowa podjazdu to wąski, szorstki (i przez to dość męczący) asfalt, prowadzący najbardziej gęstymi serpentynami, jakie w życiu widziałem. Łącznie jest 30 agrafek, a na najgęstszym odcinku naliczyłem ich 21 na równo dwóch kilometrach szosy! :)
8 km przed przełęczą robi się szuter. Wg opisów lokalsów miał być gładki jak stół, a był... normalny. Trochę drobnych kamieni, trochę kolein, pyłu, lekkiego błota (na szczęście dość dawno nie padało, bo wygląda, że może tam być solidnie błotniście), no i sporo męczącej "tarki". Ogólnie szuter z tych lepszych, ale nadal bardzo męczący i spowalniający.
Na górze (Colle delle Finestre, 2170 m npm, ponoć jedyna szutrowa przełęcz, na którą wjeżdżało Giro d'Italia i to kilkukrotnie!) zimno, bo raptem 11 stopni i mgła z widocznością na góra 50 metrów. A z drugiej strony przełęczy... dochodzi asfalt. A to świnie, no! Nie dość, że znacznie mniej podjazdu, to jeszcze asfaltowy! Jak będę robił tego biga drugi raz, to będę wiedział :P
Ubiórka i zjazd. Tak mnie wytrzęsło na tym szutrze, że dojechałem z kompletnie zdrętwiałymi dłońmi. I wymarzyłem sobie fulla na jutrzejszego (również szutrowego) biga. Niestety, nie ma gdzie wypożyczyć, a szkoda, bo chyba naprawdę bym się skusił, żeby porównać wrażenia z marzeniami...
Za to kwatera BARDZO przyjemna. Super! :) Jedyny (maleńki) minus to brak czajnika, ale we Włoszech to ogólnie WIELKA rzadkość, więc już się przyzwyczaiłem :)
No i fajnie, bo zostaje to jutro, tzn. jadę na biga na lekko i wracam. Będzie przyjemny wieczór :)
- DST 93.31km
- Teren 16.00km
- Czas 05:40
- VAVG 16.47km/h
- VMAX 55.21km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2573m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze