Informacje

  • Wszystkie kilometry: 231207.38 km
  • Km w terenie: 5477.21 km (2.37%)
  • Czas na rowerze: 465d 16h 19m
  • Prędkość średnia: 20.69 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl
Jak to drzewiej bywało: button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaprzyjaźnione blogi i strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy aard.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

podsumowania

Dystans całkowity:637.84 km (w terenie 1.00 km; 0.16%)
Czas w ruchu:33:50
Średnia prędkość:18.85 km/h
Maksymalna prędkość:71.51 km/h
Suma podjazdów:8954 m
Maks. tętno maksymalne:128 (0 %)
Maks. tętno średnie:104 (0 %)
Suma kalorii:538 kcal
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:42.52 km i 2h 15m
Więcej statystyk
Sobota, 6 września 2025 Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania

Pirenoja, dz. 26, powrót

Wczoraj roweru nie dotknąłem, za to sobie pospacerowałem plażą, pobiegałem plażą i odrobinę popływałem w basenie.

Dziś przed świtem na lotnisko El Prat, pobudka o 3:50, start z kempingu o 5:40. Okazało się, że na interesującym mnie odcinku jedyna droga stamtąd prowadząca nawet formalnie nie jest autostradą, więc o dziwo nie złamałem zakazu :) Zresztą wg moich doświadczeń, Katalończcy jeżdżą dobrze i ostrożnie, baczą na rowerzystów i nie robią scen. Znacznie lepiej niż Francuzi, fajnie! :)



Potem pakowanie roweru od 6:30. W kolejkę na odprawę bagażową wepchnąłem się o 7:20 (dobry patent, muszę go stosować - jako pretekst idealny jest fakt, że z rowerem nie da się przejść między tymi rozpiętymi taśmami; w każdym razie tutaj zadziałał idealnie - pan z odprawy mnie zapytał, czy stałem w kolejce, powiedziałem, że nie, bo nie jest możliwe, żeby się tamtędy przedostać, a on mi nie tylko przyznał rację, ale też zajął się mną od razu i to zajął z pomocnym nastawieniem - bez tego mógłbym się spóźnić na samolot!), bagaż zdany dopiero o 8:15, bo mimo pianki podpanelowej i dużych worków jeszcze mi kazali ostreczować rower (cena 32 EUR!), odlot o 9:40, bo się opóźnił o pół godziny.

W Wiedniu zaś powrót z lotniska Schwechat i zakupy. W domu byłem o 15:50. Cała akcja dokładnie 12 godzin, z czego samego lotu dwie. Masakra, ile te samolotowe komplikacje człowieka kosztują czasu i zdrowia.

Ale na samym lotnisku było bombowo! ;)



Podsumowanie wyprawy Pirenoja 2025

Całkowity dystans wyprawy: 1921,5 km, średnio dziennie 95,6km (bez dni restowych, ale tym razem dni restowych było dużo, bo miałem zapas czasu przeznaczony na pracę).

Całkowita suma podjazdów: 38 114 m
, czyli 2 048 m / 100 km dnia wyprawowego. Z grubsza to samo co rok i dwa lata temu. Z tym że ostatnie dwa dni to prawie zero podjazdów, więc wschodnie Pireneje nieco bardziej górzyste od zachodnich – już raczej na poziomie Alp.

Zaliczonych bigów: 28, czyli tyle, ile mi zostało w Pirenejach i okolicy :) Daje to średnio 1,47 biga na dzień wyprawowy, czyli dość lajtowo, ale jak zwykle były bardzo nierówno rozłożone. Dzień pierwszy i ostatnie trzy to zero bigów, a w samych Pirenejach były z reguły dwa dziennie, a trafiły się i trzy :)

Forma
: znacznie lepsza niż w poprzednich latach – widać motywacja do jazdy od początku sezonu (dziękuję, Garminie) dobrze na mnie wpłynęła. Aczkolwiek idealnie nie było, szczerze mówiąc momentami byłem jednak sobą rozczarowany. No, ale absolutnie nie było „zdychania” jak rok temu!

Zdrowie: dobrze. Czasem coś tam łupnęło w krzyżu albo stopa zapiekła, ale to już ten wiek chyba ;)

Sprzęt: zerwany łańcuch i jedna złapana guma. W sumie można powiedzieć, że tanio się wykpiłem. A nie, jeszcze koszmarnie wygięta boczna rurka od bagażnika przez obsługę lotniska (w Wiedniu czy w Barcelonie? Obstawiam to drugie, pewnie zrzucili rower z samolotu!). Na szczęście bez konsekwencji dla jazdy, ale niewiele brakowało, by zablokowała lub uszkodziła koło :/
Z pozytywów: dobrze sprawdził się Edge. Co prawda brakowało mi własnych punktów (strasznie ciężko się zmieścić w 200), ale za to jego wyszukiwarka bywa przydatna (zwłaszcza „point” co oznacza stolik, czyli dżizasa – to chyba jedyne urządzenie / aplikacja, która pozwala to wyszukać tekstowo na mapie, a sprawa jest bardzo przydatna przy dzikowaniu :)

Pogoda: mieszana, z grubsza jak rok temu. Myślałem wtedy, że to wpływ Atlantyku, ale jak widać na wschodzie też dużo pada. Wyraźnie więcej niż w Alpach latem. Trochę to upierdliwe, ale ponieważ z reguły jest przy tym raczej dość ciepło, to idzie to znieść.

Okoliczności: podobne do zeszłorocznych. Pireneje wschodnie równie urokliwe jak zachodnie, sporo skał, ładne widoki, ale nie jakiś szał. Rozczarowali mnie trochę francuscy kierowcy, a pozytywnie zaskoczyli katalońscy. Poza tym miałem okazje dwa razy porozmawiać z Włochami, a z Hiszpanami dogadywałem się całkiem nieźle mówiąc po włosku i wstawiając te (dość liczne) hiszpańskie słówka, które znam. Fajnie :)
Na duży plus Andora - pięknie, górzyście, zielono i raczej niedrogo, tylko trzeba mieć eSIM na net, bo Andora nie jest w Unii i "fair usage" nie działa, więc ceny w tym aspekcie są "szwajcarskie".
No i zero akcji z policją, mimo że obowiązkowego kasku jednak nie wziąłem (rozważałem poważnie, ale by się nie zmieścił do bagażu lotniczego). Nawet lepiej, bo nie wiem, co bym z nim robił na miejscu, chyba głownie na sakwach woził. A w słuchawkach wprawdzie nie jeździłem non-stop, ale dość często. Policję widziałem wielokrotnie (w tym ich "obóz kondycyjny"?), ale ani razu się mną nie zainteresowała. I dobrze!
Ogólnie te całe przepisy o kasku (poza obszarem zabudowanym, więc wjeżdżając do każdego miasteczka oddychałem z ulgą :p) i słuchawkach są bardzo bez sensu. Absolutna większość rowerzystów (poza Barceloną) faktycznie jeździ w kaskach (na zdrowie, ale mnie proszę w to nie mieszać, zwłaszcza w upale!), ale całkiem sporo ma też słuchawki mimo zakazu i nie dziwię się - jazda rowerem na sporych dystansach jest często dość monotonna i słuchanie czegoś (audiobooki) bardzo pomaga w "przetrwaniu" co nudniejszych odcinków, a przy odpowiedniej głośności nie przeszkadza w słyszeniu ruchu drogowego, ja przynajmniej bez problemu ogarniam jedno i drugie.

Ogólnie wyprawa bardzo udana, jestem zadowolony i cieszę się, że obejrzałem całe Pireneje i mogę już tam nie wracać :)
  • DST 34.94km
  • Czas 01:54
  • VAVG 18.39km/h
  • VMAX 30.30km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 128
  • HRavg 104
  • Kalorie 538kcal
  • Podjazdy 183m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 11 września 2024 Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dzień powrotu

Z Bilbao na lotnisko i z lotniska do Wiednia. Pakowanie, odprawa i lot bez problemów. Bagaż doleciał. Wow.


Podsumowanie wyprawy Bilbao Bigginsa 2024:

Całkowity dystans wyprawy: 2735 km, średnio dziennie 93,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 53 785 m
, czyli 2 033 m / 100 km. O 3% mniej niż rok temu, ale z grubsza to samo. Z tym, że rok temu te podjazdy były równiej rozłożone, a tutaj skoncentrowane w środkowej części trasy – w Pirenejach. Niemniej (bez jednak!) znów porównywalne z Alpami.

Zaliczonych bigów: 42, średnio dziennie 1,55. Więcej niż rok temu, ale trzeba przyznać, że w Pirenejach jest ich po prostu zatrzęsienie. A oprócz tego, jak zwykle w Hiszpanii, czechy. Dużo, a niektóre, zwłaszcza na pipidówach, wręcz ekstremalne. Warto więc się trzymać głównych dróg, jeśli to tylko możliwe.

Forma
: Od początku po prostu tra-gicz-na. Dramat, koszmar, masakra, rzeźnia. Wlokłem się jak potępieniec, „umierałem” po drodze. Na pewno złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, BRAK PRZYGOTOWANIA KONDYCYJNEGO :P. Po wtóre, upały. Po trzecie, niewyspanie. Na hiszpańskich kempingach w okresie wakacyjnym jest po prostu wieczorami strasznie głośno, bachory dokazują czasem i do 1 w nocy i nikomu (oprócz mnie) to nie przeszkadza. Kilka razy w miarę zaprowadziłem porządek, drąc około północy ryja „Silencio puta madre!”, ale z reguły było to na etapie, na którym już i tak nie miałem szans się wyspać (wstawałem lekko po 6). I tak przez kilka pierwszych dni z rzędu. Pierwszy raz poczułem wzrost formy nie po reście, tylko po noclegu na dziko, na którym panowała błoga CISZA. Więc przypuszczam, że permanentne niewyspanie mogło grać rolę.
Od tegoż dzika jechało mi się już do zniesienia, nie czułem, jakbym zaraz miał paść i już nie wstać, aczkolwiek do "połykania podjazdów" wciąż było bardzo daleko. Nawet trzydniowy rest przed Pirenejami niewiele dał, o ile cokolwiek. Przez całe Pireneje jechało mi się marnie. No, może od Accous (kolejny rest) trochę lepiej. Ale tak naprawdę forma się pojawiła dopiero 30. dnia, kiedy to niszczyłem podjazdy już na serio. I od tego momentu, nawet jak nie niszczyłem, to jechałem na luzie i bez problemów. Późno strasznie. Wychodzi, że trzeba by na miesiąc przed wyprawą napierdzielać codziennie po 100 km po górach (w weekendy wolne ;p), żeby na wyprawie było dobrze…

Zdrowie: od stycznia miałem problem ze stopami: zapalenie rozcięgna podeszwowego. Zimą było okropnie, wiosną trochę lepiej, ale aż do wyjazdu spokoju nie dawało pieczenie/ ból stóp, a zwłaszcza lewej, szczególnie jak sobie dłużej posiedziałem przy biurku. W związku z tym nawet często pracowałem na leżąco. Przypomniał mi się też ból lewej stopy na zeszłorocznej wyprawie (musiałem przez to kupić nowe buty) i doszedłem do wniosku, ze już w zeszłym roku na to cierpiałem, tylko mniej niż zimą 2024. A jak się nad tym zastanowiłem, to problemy ze stopami na rowerze miałem od lat, pamiętam np. ciągłe zmiany butów na ultramaratonie... Zatem mocno się obawiałem, jak moje stopy poradzą sobie z tą wyprawą. Do tego stopnia, ze nie byłem pewien, czy w ogóle jest sens lecieć do Bilbao. No ale cholernie szkoda by było odpuścić od dawna zaplanowane wakacje, bo MOŻE nie będe mógł jechać! Na szczęście krótko przed wyjazdem wpadłem na plan B. Jeśli stopy będą nawalać, to wrócę pociągiem do Bilbao (obczaiłem miejsca skąd jest to możliwe), wypożyczę auto i zrobię same bigi. A gdyby nawet tyle się nie dało, to wymyślę jakąś inną aktywność na miejscu - coś, czego zawsze chciałem spróbować. Nie wiem, nurkowanie, paralotniarstwo...? Z tym nastawieniem leciałem. A dalej to już wiadomo, jak było: im dalej w wyprawę, tym stopy mniej doskwierały. Czasami trochę czułem, ale nigdy nie był to poważny problem. Czy dlatego, że miałem nowe buty i sandały, obie pary z twardą, ale jednak elastyczną podeszwą? Czy dlatego, że codziennie wieczorem karnie ćwiczyłem stopy piłką tenisową, a cały czas mocno na nie uważałem, zwłaszcza podczas siedzenia...? Czy wreszcie dlatego, że najbardziej wydaje się im szkodzić... siedzenie przy biurku? Nie wiem, ale największy znak zapytania tego wyjazdu i potencjalny killer całej idei okazał się nie istnieć. Hurra!

Sprzęt: Zerwana linka tylnej przerzutki (a wcześniej problemy ze zmianą biegów z powodu wystrzępionej linki w manetce, o czym oczywiście nie wiedziałem). Gumy ani jednej, innych problemów też nie. A nie, raz mi się poluzowała linka przedniego hamulca, oczywiście na zjeździe. Wniosek: przed wyprawą trzeba dokręcać te śrubki (podobnie jak wszystkie od bagażników). No i niestety z powodu pęknięcia gumy swój żywot prawdopodobnie zakończył mój Garmin eTrex20 (paradoks, bo z reguły z powodu pęknięcia gumy żywot się raczej rozpoczyna ;). O ile przyciski daje się jakoś obsługiwać, to skoro sprzęt nie jest wodoszczelny, to zapewne kompletnie przestanie działać po pierwszym deszczu... Do wymiany na nowy model, niestety. Chociaż poguglałem i widzę, że można kupić i wymienić sama obudowę, więc kto wie...
Plus od początku do końca niemiłosiernie piszczał i trąbił przedni hamulec. Nie udało mi się tego poprawić. Musiał się przy tym wzbudzać jakiś prąd, bo mi zawsze wtedy licznik pokazywał kosmiczną prędkość (do 199 kmh). W związku z tym większość maksów dziennych wpisywałem z obserwacji licznika, co oznacza, że raczej są lekko zaniżone.

Pogoda: Taka jak w zeszłym roku albo i gorsza. Pierwsze dni to upały, potem przez kilka dni bardzo niska przejrzystość powietrza, a od ok. 1/3 trasy w Pirenejach już regularne niskie chmury, mżawka albo i deszcz. Prawie się nie zdarzyło, żeby mnie naprawdę przemoczyło, ale niemal non-stop byłem wilgotny lub wręcz mokry (jeśli się skumulowało z potem). Na szczęście przy tym nie było zimno, na dole ok 20 stopni, a na górze nie mniej niż 13. Duży plus, bo jak jest i mokro, i zimno to już naprawdę słabo się podróżuje. Ale generalnie wychodzi na to, że w okolice Atlantyku nie jedzie się dla ładnej pogody :p

Okoliczności: Pireneje piękne! Byłem mocno zaskoczony, że to aż tak skaliste góry są! Spodziewałem się takich podwyższonych Karpat, ale nie, naprawdę jest widokowo. Nie aż jak Alpy, bo jednak niemal zero śniegu latem, ale rzeczywiście pięknie. Aczkolwiek muszę przyznać, że w Hiszpanii moim widokowym faworytem pozostaje północny zachód - Asturias i Galicia. Tam część gór równie piękna (Picos de Europa) a dodatkowo niesamowite fragmenty wybrzeża z okolicami Foz i Playa de las Catedrales na czele. Polecam!

Ponadto, mnóstwo piechurów na kempingach. Część robi jakieś pirenejskie GR10, a część oczywiście Camino de Santiago. Tak czy owak współczucia! ;)
Wschodnia Hiszpania (Rioja i okolice) to tradycyjnie pustkowia przeplatane winnicami i raczej puste przebiegi między bigami, zaś Baskonia i Nawarra ładne – zielone i górzyste (tu już styl raczej karpacki, ale jednak i sporo skał), natomiast ta zieleń skądś się bierze i to źródło zieleni nie jest fajne (patrz „pogoda” wyżej).

Inne: tym razem pecha nie było. Nic nie zgubiłem, nigdzie nie miałem nieprzyjemnych sytuacji, nawet sklepy były zamknięte akurat wtedy, gdy mi to specjalnie nie przeszkadzało lub raczej - gdy byłem na to przygotowany. Ogólnie mówiąc pod tym względem los sprzyjał, wtopy z apką Wizzair na koniec nie liczę, bo łatwo to ominąłem (choć trochę niepokoi na przyszłość). Wyrównanie za zeszły rok? ;)
Wyprawa spełniła moje oczekiwania, trasa atrakcyjna i bardzo wymagająca, ale nie przegięta (choć z powodu kompletnego braku formy na początku serio się obawiałem, że nie zdołam jej ukończyć). Niewielkie minusy to odkryte przeze mnie w tym roku hiszpańskie przepisy o obowiązkowym kasku (poza obszarem zabudowanym) i zakazie słuchawek podczs jazdy. To na pewno zniechęca, by tam jeszcze kiedyś jeździć rowerem. Ale będzie trzeba, bo została mi cała wschodnia część Pirenejów, góry na zachód od Madrytu, no i oczywiście Kanary…
  • DST 38.80km
  • Czas 02:01
  • VAVG 19.24km/h
  • VMAX 46.98km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 304m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 września 2023 Kategoria Wyprawa, !Surlier, podsumowania

No More Basking in the Sun, dz. 29, powrót

Z Bilbao na lotnisko i z lotniska do Wiednia.
Zaskakująco dobrze dziś poszło. Zwłaszcza odprawa bagażowa (rower) wyjątkowo szybka w Jebao. Nie bilbać? ;)
Nota dla potomności: pakowanie roweru (demontaż, owijanie folią i oklejanie) i sakw (do torby z Ikei i do worka plastikowego, oklejanie) zajmuje 1:15h (rozpakowywanie tak samo).

Podsumowanie wyprawy później, Ledwo żyję, wstawszy o 4:30 ;)
===

Podsumowanie wyprawy Basking in the Sun 2023:

Całkowity dystans wyprawy: 2 291 km, średnio dziennie 96,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 47 381 m
, czyli 2 068 m / 100 km. Zdecydowanie bardziej górzyście niż na południu Hiszpanii (tam było 1 718)! Porównywalnie z Alpami! Szok!
Zaliczonych bigów: 33, średnio dziennie 1,37. Też więcej niż rok temu. I znów sporo czech, aczkolwiek tu raczej głownie na bezbigowych odcinkach. Czyli w sumie: albo podjazd na biga, zjazd i kolejny podjazd (jak w Alpach, tylko oczywiście nie aż tak wysoko) albo bez bigów, ale wtedy czechy. 

Forma
: od początku oczywiście beznadziejna i aż do końca bez szału. W tym kontekście widzę, że miałem trochę fart, że zamieszanie z bagażem (które sprawiło, że start z Bilbao nastąpił w ważne święto i nie było już biletów na pociąg do Leon) zmusiło mnie do przejechania trasy w przeciwnym kierunku. Wprawdzie z tego powodu miałem łącznie o 800m podjazdów więcej, ale za to początkowe dni były łatwiejsze, a robiło się coraz trudniej wraz ze stopniowym przyrostem formy (pierwsze półtora tygodnia to średnio 1650m podjazdów dziennie, a reszta już 2280). Więc w sumie nieźle wyszło. Co oczywiście nie znaczy, że dobrze, bo gdyby nie zamieszanie z bagażem, to miałbym do dyspozycji o 3 dni restowe więcej i prawdopodobnie spokojnie zbudowałbym w międzyczasie lepszą formę. A tak to forma przyjdzie teraz. Na dniach :p

Sprzęt: głownie ofiary zdarzeń losowych: uszkodzony talerz w samolocie i skradziony nóż. Poza tym luz w tylnym kole, który w nerwach, ale tanio udało się skasować i mój błąd z butami - nie powinienem był już zabierać żółtych ciżemek. Ale jakoś nie przybaniowałem przed wyjazdem, że są już miększe niż w dniach swojej młodości... 
Klocki hamulcowe wytrzymały do końca (choć teraz już zdecydowanie pora je wymienić), pozostałe elementy też bez zarzutu, nawet gumy żadnej nie złapałem...

Pogoda
: niesamowite kontrasty pogodowe. Od kilkudniowej mżawki przez pierońskie upały po silne wiatry. Jedno czego nie było, to naprawdę zimno - kurtkę puchową założyłem dwa razy rankiem, a gdybym jej nie miał, to też bym wytrzymał. Ale ilość czasu z deszczem olbrzymia. W zasadzie chyba tylko przez 3 dni nie padało wcale. Przez 5 siąpiło non stop, a pozostałe to pochmurne dni z przelotnymi opadami.

Okoliczności: Też różnorakie. Wspaniałe widoki w Picos de Europa i na północnozachodnim wybrzeżu. Cudowne, oszałamiające! Nic porównywalnego nie ma na południu, przynajmniej ja nie widziałem. Playa de las Catedrales i okolice między Foz a Valdovino to jest klasa światowa. Poza tym głównie góry typu szkockiego, trochę skał, dużo wrzosów. Ładnie, ale bez szału. Jedzenie też zwyczajne, nic mnie nie ujęło. W przeciwieństwie do południa kraju, tu nie ma problemów z wodą. Większość źródełek "działa", a jak nawet nie ma źródełka, to zawsze można poprosić od kogoś z domu. No chyba że total odludzie, ale takie odcinki rzadko trwają więcej niż 4 godziny, więc da się wziąć odpowiednią ilość wody na zapas. 

Inne: Ogólnie trasa spełniła, a nawet przewyższyła moje oczekiwania, natomiast odbiór wyprawy był bardzo zakłócony przez wszechogarniającego pecha. Począwszy od zagubienia bagażu i roweru przez linię lotniczą, poprzez uszkodzenie niektórych elementów bagażu, kradzież noża, problemy z miejscem na kempingu, trafianiem w miejsca bezsklepowe w tygodniu, a w sklepowe w niedziele, dodatkowe święta nie wtedy, kiedy trzeba, odprawę na lot powrotny, i tak dalej, i tak dalej. Czasami już ciężko mi było to znieść. Oczywiście, mogło być znacznie gorzej, mogłem codziennie łapać po dwie gumy, a rower mógł mieć pękniętą ramę, etc... No, ale nagromadzenie niefartu było grubo powyżej przeciętnej i mam nadzieję, że wyrobiłem swoją normę na najbliższych kilka lat...
  • DST 36.80km
  • Czas 02:00
  • VAVG 18.40km/h
  • VMAX 46.98km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 270m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 3 października 2022 Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania

Zwierz Alpuhary, dz. 30 - dzień powrotu

Na lotnisko w Maladze, pakowanie roweru, rozpakowywanie roweru w Wiedniu i z lotniska do domu. Silny wiatr NW w Wiedniu, dał mi w kość.

Podsumowanie wyprawy Zwierz Alpuhary 2022:

Całkowity dystans wyprawy: 2 423 km, średnio dziennie 91,7 km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 41 642 m
, czyli 1718 m / 100 km. Zgodnie z oczekiwaniami mniej górzyście niż w Alpach, ale nie jakoś dużo mniej (ok. 15%).
Zaliczonych bigów: 27, średnio dziennie 1. W porównaniu do 1,7 w Alpach - żenada. I tu wychodzi charakterystyka jazdy po południowo-wschodniej Hiszpanii: czechy. Non stop czechy. Dlatego relatywnie dużo podjazdów przy relatywnie niewielu bigach.
Forma: z początku bardzo słabo (ale na szczęście pamiętałem o isostarze - jeden bidon dziennie - i chyba dzięki temu ominęły mnie skurcze łydek), a potem niewiele lepiej, bo raptem bez dramatu. Ani przez moment nie czułem się mocny. Nawet w lajtowej końcówce i po zacnym (wymuszonym) reście w Granadzie nie miałem jakiegoś odpału. Zaledwie poprawnie było. Lipa.
Sprzęt: z grubsza bez problemów, nawet z tylną przerzutką. Tzn. do dnia powrotu, bo po zmontowaniu roweru w Wiedniu zaczęła skakać, nawet na środkowym blacie. Trzeba oddać rower do przeglądu, bo od śmierci Ryśka nie był serwisowany. No i od ponad roku coś cyka z przodu, prawdopodobnie stery, ale po doświadczeniach z pękniętą ramą miewam najczarniejsze wizje :p W każdym razie żadnych - nawet drobnych - awarii komplikujących jazdę. Ani gumy, ani wymiany klocków, nic.
Okoliczności: ciekawe. Wybrzeże to ruch, palmy i upał, interior to pustynia, bezludzie i upał. A w obu miejscach czechy :p Uwaga na dostępność wody! W miasteczkach zawsze się jakoś zdobędzie (często są kraniki, a jak nie to od kogoś z domu), ale w górach często po prostu nie ma nic. O strumieniach zapomnij, a kraniki się trafiają, ale warto mieć ich mapę, bo jednak występują rzadko. No i nie wszystkie mają wodę. Powiedziałbym, że ok 15-20% było suchych.
Druga połowa wyprawy zdecydowanie bardziej widokowa od pierwszej, czytaj: Andaluzja wygrywa z Aragonią i Katalonią. Ceny całkiem ok. Noclegi wyraźnie tańsze niż w Austrii (ok. 40%), towary nieco tańsze (ok. 15%). Za to jedzenie marne. Praktycznie nic mnie nie chwyciło za serce. Najlepsze co jadłem w knajpie to stek i frytki, a najlepszy posiłek ze sklepu to lasagne :p No i pieczywo słabiutkie. Nawet świeżutkie z piekarni, smakuje jak marketowy odgrzewaniec - świeże, ale gumowate. Natomiast owoce prosto z drzew - super.
Ogólnie okoliczności oceniam na 4 minus w szkolnej skali. I chętnie porównam z północną Hiszpanią następnym razem* :)

* No i porównałem: północna Hiszpnia wygrywa (chyba że się nie lubi deszczu :p)

  • DST 30.79km
  • Czas 01:49
  • VAVG 16.95km/h
  • VMAX 33.95km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 164m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 września 2021 Kategoria !Surlier, Wypad, podsumowania

Chorwenia*, dz. 11 i ostatni

Dziś dzień powrotu, w tym konkretnym pociągiem z Grazu, więc wyjazd punkt 8, żeby na pewno zdążyć. Znów zimno, ale przynajmniej nie pada. Po ok 10 km jestem pod bigiem.


Trudno powiedzieć, czy to ma być pieszczota... 

Sakwy w krzaki i heja. Jechałem nawet w niezłym tempie, ale już jakoś tak opornie, byle dojechać. Z góry widoki niespecjalne, chociaż teoretycznie jest panorama Mariboru.



Potem jeszcze drobne zakupy w Eurospinie (w tym roku raczej do Italii już się nie wybiorę, więc chociaż tyle) i 80 km leciutko pod górę do Grazu. 4 km od dworca stanąłem pod Lidlem, żeby kupić wodę na drogę, a tu patrzę... klub fitness. A to oznacza... prysznice. Wchodzę z głupia frant i pytam. A pewnie, że możesz się umyć, luz! :) No więc raz przynajmniej wsiadłem do powrotnego pociągu nie zapocony na amen :)

A wcześniej jeszcze 1,5 godziny zapasu miałem :)



Podsumowanie wypadu do Chorwenii:
Przejechany dystans: 1 278,74 km albo 127,3 km średnio dziennie
Suma podjazdów: 16 095 m albo 1 698 m średnio dziennie lub też 1 259 m/ 100 km. Trasa jak widać górsko raczej łatwa, a męczące były dystanse.
Zaliczonych bigów: 12, czyli wszystkie :)

Wrażenia: ta część Bałkanów jest stosunkowo nieciekawa, ale że nie był po wypad po widoki, więc się nie rozczarowałem specjalnie, a nawet kilka razy dałem się miło zaskoczyć :)
Liczyłem natomiast na bardziej letnią pogodę, ale właściwie nie było ani jednego stricte letniego dnia. Albo poranek był zimny, albo wieczór, albo wręcz padało. Mimo to z pogody jestem bardzo zadowolony, ponieważ... ilekroć mi się wydawało, że czeka mnie walka z wiatrem, to po chwili się okazywało, że jednak tak naprawdę jest bezwietrznie, albo wręcz wiatr w plecy. I tak było w obu kierunkach jazdy! Właściwie tak dobrego wiatru na wypadzie nie miałem chyba nigdy, nawet wtedy, jak wypad był specjalnie ustawiany tak, żeby było z wiatrem :)

Rozczarowujące ceny - poza Bośnią drogo, jeśli taniej niż w Austrii, to niezauważalnie. Natomiast w Chorwacji "wizualnie" bardzo biednie, aż uderza. Nie mam pojęcia, jak tych ludzi stać na tak drogie zakupy, jakie tam są. Słowenia zaś pod kątem wizualnych wrażeń "bogactwa" mniej więcej na poziomie Polski, ale w Polsce są lepsze drogi.

  • DST 125.01km
  • Czas 05:50
  • VAVG 21.43km/h
  • VMAX 54.45km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 1235m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 sierpnia 2021 Kategoria !Surlier, Wypad, podsumowania

ChuJura dz. 12 i ostatni

Ostatnie trzy bigi z auta:
1. Hauta Chia - na dole szosa była w remoncie, długie wahadło pod górę i zakaz dla rowerów. Pachniało policją, gdybyśmy sprobowali tamtędy jechać. Więc musieliśmy ok 100m podjazdu oszukać autem, ale potem to odrobiliśmy, bo był kolejny zakaz i dla rowerów był objazd z większym podjazdem i dodatkowym zjazdem 90m. Więc wyszło uczciwie w kwestii metrów :-)


2. Gurnigel - ładna, dobrej jakości szosa z jedną długą prostą 9%. Tu maksymalna prędkość wyjazdu :-) Wyżej też było wahadlo, ale robotnicy kontrolujący ruch (nie było świateł) wręcz nas na nim hołubili i zatrzymali całą resztę aż przejechaliśmy :-)


3. Griesalp - długie czechy w dolinie, a na koniec kapitalnie wkomponowana w zbocze bardzo stromej kotliny szosa z nachyleniami do 18%. Wśród wodospadów. Przepięknie! :-D:-D





Na zjeździe próbowaliśmy skrótem, żeby uniknąć podjazdu, ale oczywiście musieliśmy wracać i podjazdu wyszło nawet więcej :p


Na koniec 5 godzin jazdy autem do Augsburga, gdzie nocleg u Serwecza. Koniec! :-(

EDIT: zapomniałem o podsumowaniu! :o
1. Łącznie 1 031,40 km, czyli średnio dziennie 86. Mało, ale nie o kilometry na tym wyjeździe chodziło ;)
2. Łącznie podjazdów:  24 835m, czyli 2070 m średnio dziennie i 2408m/100km. Tu już wstydu przed Ryśkiem nie ma, ale to też jeszcze nie było clou wypadu...
3. Łącznie zaliczonych bigów: 32, czyli 2,91 biga dziennie! Biorąc pod uwagę, ze były to okolice częściowo alpejskie, a częściowo jurajskie, czyli bigi raczej przeciętne oraz zacne niż luzackie, to wynik co najmniej godny uwagi :)

Wrażenia mieszane. Część rowerowa super! Pogoda dopisała, forma nie najgorsza, okolice ładne lub bardzo ładne (np. widok na masyw Mont Blanc z Col du Colombier wymiatał!). Część samochodowa natomiast męcząca, upierdliwa i w miarę możności wolałbym takich w przyszłości unikać. Co innego pewnie by było np. na Islandii, gdzie na powiedzmy dziesięciodniowym wypadzie (przemieszczając się autem) robi się dodatkowo łącznie 6 bigów, a co innego tutaj, gdzie wypadały 4 bigi dziennie, a jak trzeba było zrobić piąty, to brakowało czasu. Ciągłe wkładanie i wyciąganie wszystkiego z auta, jedzenie w biegu, zapieprzanie z biga na biga,  szukanie parkingu, brak czasu na cokolwiek... Nie, ta część była zdecydowanie źle zaplanowana i takich numerów trza raczej unikać. No, ale to właśnie dzięki temu wpadło aż tyle tych bigów, bo gdyby całość trasy chcieć zrobić rowerem, to brakłoby 3-4 dni ;)
  • DST 73.30km
  • Czas 04:16
  • VAVG 17.18km/h
  • VMAX 71.51km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 2269m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 2 października 2020 Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania

Alpi mio amore, dz. 71, dzień powrotu

Po miastach: Verona i Łódź. Koniec! :(
Powrót z zaprzyjaźnioną firmą pana Krystiana. Wielkie dzięki dla Niego oraz dla Marcina, z którym miałem przyjemność jechać :)
W Veronie padało, więc na miejsce spotkania dojechałem trochę mokry, a trochę wkurzony, bo sam wyznaczyłem miejsce, a okazało się, że jest na drodze z zakazem (musiało być blisko autostrady, ale to była jednak krajówka!), co oznaczało, że nie dość ze stres w sprawie policji, to jeszcze pomyliłem zjazdy i musiałem przenosić rower przez barierkę, bo powrót pod prąd nie wchodził w grę. Potem już spokojnie z Marcinem do Dzierżoniowa, gdzie byłem o 4 rano. Po 5 pociąg do Wrocławia (w którym pan konduktor pozwolił mi zagotować grzałką wodę na kawę! :) - tam przesiadka i ok południa byłem wreszcie w Łodzi i to nawet na Chojnach :)

Podsumowanie wyprawy Alpy Mio Amore 2020:
Całkowity dystans wyprawy: 5 800,85 km, średnio dziennie 78,4 km, a licząc tylko dni stricte wyprawowe: 89,4 km.
Całkowita suma podjazdów: 125 772 m
!!! - to jest więcej niż mój rekord ROCZNY sprzed zaledwie trzech lat!! Daje to 2 168,2 m / 100 km, a licząc tylko dni stricte wyprawowe: 2 217,3 m /100 km. Wynik trzeci najlepszy w życiu. Bez wstydu przed kimkolwiek (Rysiek niestety zmarł :( )
Zaliczonych bigów:
84
, co jest drugim najlepszym rocznym wynikiem w życiu (rekordowy był rok 2018 - 127 bigów, ale 50 z tych bigów to był BeNeLux ;) czyli średnio 1,38 biga dziennie bez dni restowych. Skompletowane wszystkie bigi w Italii - to akurat smutna wiadomość ;)
Całkowity czas trwania wyprawy: 80 dni. Możecie mi mówić Phileas Fogg ;)

Forma: początkowo było bardzo ciężko, zwłaszcza, że raczej wyjątkowo trudne bigi się trafiły i nie było gdzie zrobić restu (tak naprawdę rest był dopiero po 7 dniach jazdy, czyli bardzo późno). Potem złapałem przyzwoita formę i już swobodnie dociągnąłem do Augsburga. A tam, po kilku dniach solidnego odpoczynku weszła mi taka moc, że już praktycznie do końca wyprawy "niszczyłem" kolejne podjazdy, jak chyba nigdy wcześniej. Tylko ostatni tydzień był już bez szału - chyba trochę za długo trwała ta wyprawa.

Pogoda: jak zwykle miks. Trochę deszczu (w pierwszym okresie nawet codziennie), sporo ładnej pogody, trochę wieczorno-nocnego zimna i to nie tylko we wrześniu. Cienka kurtka puchowa pozyczona od N. (dziękuję!) sprawdziła się idealnie, gruba nie była potrzebna, a zajęłaby znacznie więcej miejsca. Zaskakujące było to, że prawie nie było upałów.

Sprzęt: dużo pecha, zwłaszcza w pierwszej części, albo po prostu sporo błędów sprzętowych ("złej baletnicy...").
- Pechowe było na pewno rozcięcie zaledwie rocznej opony już podczas dojazdu do Czech, co zaowocowało kilkoma zmarnowanymi dętkami, nawałą roboty z próbami naprawy i wreszcie koniecznością ratowania się oponą od szosówki na zadupiu i kupnem porządnej kilka dni później. O dziwo opona CST sprawdza się bardzo dobrze, co przy cenie 15 EUR daje do myślenia, czy jest jeszcze sens kiedykolwiek kupować Schwalbe, zwłaszcza na tył... (bo na przód Marathon Supreme to jednak może być optymalny wybór ze względu na ich fantastyczną przyczepność),
- przeciekający namiot: musiałem praktycznie wszystkie szwy podkleić "magiczną" taśmą. Do tego psujące się zamki sypialni. Namiot jest albo do gruntownej naprawy przez fachowca, albo do wymiany,
- rozwalone sandały - tu mój błąd, zbyt delikatne były na długą wyprawę i powinienem był to przewidzieć. Inna sprawa, że nie byłem w stanie kupić lepszych, strasznie kiepski wybór w tym zakresie. No, ale mogłem kupić pełne buty, zamiast potem kupować na łapu-capu, gdzieś we Włoszech... No, ale na szczęście nowe buty sprawdziły się bardzo dobrze. I wytrzymały trudy bez problemów i okazały się też naprawdę wygodne, gdyby jeszcze nie były tak brzydkie... ;)
- rozwalone japonki - w sumie to pomijalna kwestia, ale żeby japonki nie wytrzymały dwóch miesięcy używania wyłącznie wieczorami i rankami...?
- przeciekający materacyk Robens - jestem rozczarowany, ale zobaczymy, czy przecieka na szwach, czy po prostu jest gdzieś maleńka dziurka. Ta druga sytuacja byłaby do ewentualnego wybaczenia - zdarza się,
- rozwalony kubek stalowy - słaba konstrukcja lutu ucha, zdarza się i w kubku kupionym lata temu za kilka złotych można wybaczyć,
- przeciekająca kurtka przeciwdeszczowa - chyba dożyła swoich dni, zwłaszcza, że i ekspres lubi się już czasem nie zapiąć...
- zgubiony scyzoryk - tu oczywista moja wina. Dobrze, ze to jedyna ważna rzecz, którą zgubiłem (oprócz tego dwa razy pasta do zębów została na kwaterze :P)

Wrażenia: super, super, super!!! Widoki zapierające dech, osiągi świetne, problemy z Covidem pomijalne (cóż to za problem założyć maseczkę, wchodząc do sklepu czy pociągu?). Wyprawa długa, ale z rozsądnymi odpoczynkami, częściowo w zacnym towarzystwie Serwecza, a absolutnie super sprawą była możliwość kilkudniowego spotkania z N. w Augsburgu. Przynajmniej tęsknota nie doskwierała mi aż tak bardzo. No a dla niej to były niestety jedyne "wakacje" w tym roku.

Cała trasa:

  • DST 12.58km
  • Czas 00:43
  • VAVG 17.55km/h
  • VMAX 41.26km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 71m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 25 września 2019 Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania

Bałkany, dz. 28, dzień powrotu

Wstałem przed 7, bo trzeba było przepakować rzeczy do samolotu. Wymaga to zupełnie innego ułożenia w sakwach niż do jazdy rowerem, przede wszystkim dlatego, że jedna mała sakwa musi być całkiem pusta, żeby spełnić limit bagażu lotniczego: jedna duża torba 20kg (czyli dwie duże sakwy w torbie z Ikei), jeden bagaż podręczny (mała sakwa) i rower. Jak widać drugą małą sakwę trzeba gdzieś upchnąć pustą. Do tej pory wkładałem ja również do torby z Ikei, ale wczoraj wymyśliłem coś lepszego: przypiąłem ją do roweru :)

Wyjazd o 9:10. W mieście straszny ruch, ale w sumie dość szybko się przebiłem. Ok 10 byłem już na rogatkach, gdzie stanąłem w Dedemanie (odpowiedniku Castoramy), żeby kupić taśmę klejąca do zapakowania roweru. Pianka do owinięcia czekała w krzakach przy lotnisku. Potem wpadłem jeszcze do Lidla wydać ostatnie leje na gumy do żucia i o 10:55 byłem na lotnisku.

A tu klops. Okolica wysprzątana na błysk, kręci się nawet ekipa z wielkimi worami pełnymi liści i gałęzi. Od razu się zaniepokoiłem, a po chwili sprawa była już jasna: moja pianka zniknęła!! Zajrzałem nawet sprzątaczom na pakę, ale po moim pakunku ani śladu. Pewnie sprzątnęli go kiedy indziej, a nie dziś... Oczywiście miałem plan B w postaci sklepu "Arabesque", który widziałem po drodze na lotnisko. Miał szyld, że to materiały budowlane, duży sklep, więc pewnie też w typie Casto. 4 km. Jadę!

Na miejsce cholernie trudno się dostać: jest po złej stronie drogi ekspresowej. Musiałem zostawić rower i skakać pieszo przez barierki. Na miejscu jakoś się dogadałem, bo sklep nie był samoobsługowy, ale niestety okazało się, że ani folii bąbelkowej ani pianki w rolkach nie mają. 20 minut w plecy. Cóż robić, wracam do Dedemana. To już 8 km od lotniska... Na szczęście tam mieli i piankę, i folię. Folia droższa i do tego w 50m rolkach, więc chociaż bym ja wolał, to wziąłem piankę, bo była w rolkach po 25m. W sumie niedrogo, 45 zł, zapłaciłem kartą. No to w pedał i z powrotem na lotnisko.



Dotarłem o 12:15. Odprawa się teoretycznie zaczyna ok 13:30, ale wczoraj dostałem mail od WizzAira z zaleceniem, żeby być wcześniej, bo ostatnio duży ruch i na lotnisku w Bukareszcie są opóźnienia na kontroli paszportowej i bezpieczeństwa. No to mam niecałą godzinę na spakowanie roweru, hm... O dziwo zdążyłem w cuglach! Nie sądziłem, że już tak sprawny w tym jestem :)


bagaże pierdute ;)

O 13:30 byłem już w (niedługim) ogonku na odprawę bagażową, która poszła wyjątkowo szybko, nawet z rowerem nie było żadnych hec! Co prawda pani coś tam marudziła, czy mam jakieś przedmioty metalowe w bagażu do luku. Oczywiście, że mam - sprzęt kempingowy! Trochę kręciła nosem, ale jej wytłumaczyłem, ze nic z tego nie jest zabronione (garnki, etc., o benzynie jakoś zapomniałem napomknąć ;), więc ma spadać. I o dziwo spadła ;) Pytała też, czy spuściłem powietrze z opon. No oczywiście! (od ponad roku nie spuszczam i żałuję, że wcześniej spuszczałem jak idiota, kompletnie zbędna dodatkowa robota z pompowaniem po przylocie; przecież jeśli w oponach mam 5 bar, to nawet w próżni byłoby to raptem 6 bar, a wytrzymują spokojnie 10, dodajmy, że w luku nie tylko nie ma próżni, ale z tego co wiem ciśnienie jest wręcz zbliżone do tego w kabinie, w końcu bywają tam przewożone zwierzęta!).

Potem trochę czasu wolnego wpadło, bo i kontrola bezpieczeństwa, i paszportowa szybko poszły, a odlot się opóźnił o kwadrans. No, ale doleciałem na czas. Kontrola paszportowa w Wawie trwała na tyle długo, że pierwszy raz w życiu to nie ja czekałem na bagaże, tylko one na mnie. Co prawda zostały przez obsługę pierdute obok okienka na bagaż nadwymiarowy, ale bez uszkodzeń. Uff :)



Montaż też poszedł bardzo sprawnie, a potem już tylko rowerem na Centralny, mój ulubiony kebab z budki przy Śródmieściu, pociąg do Łodzi bez opóźnień i tuż przed 21 jestem na Chojnach. Uff, cały dzień w podróży. No i troszkę stresiku było ;)
Ale wyprawa bałkańska zakończona pełnym sukcesem :)

Podsumowanie:
Łącznie przejechane: 2 573,5 km
, co daje 88,7 km średnio dziennie, a licząc bez dni restowych 111,7 km średnio dziennie
Suma podjazdów: 30 475 m, co daje 1 343 m średnio dziennie i zaledwie 1 184 m/ 100 km. Nic dziwnego, że trasa wydała mi się nudna :p
Opędzlowanych bigów: 17, czyli zaledwie 0,77 biga dziennie. j.w. ;)

Ogólnie wyprawa udana, dałem radę przejechać całość trasy, zaliczyłem wszystkie brakujące bałkańskie bigi.

Największe zaskoczenie in plus: Bułgaria ogólnie. Kraj bardzo przyjemny, na porównywalnym etapie rozwoju co Rumunia, ale z przyjaźniejszymi cenami, większą ilością gór i pięknych krajobrazów (Melnik!) i naprawdę zacną ilością ciekawych zabytków. No i pociągi tanie, punktualne i z nieźle rozwiniętą siecią połączeń. A bułgarski jogurt rządzi, bo przynajmniej niektóre gatunki dorównują greckiemu, a przy tym są o ponad połowę tańsze! :)

Największe rozczarowanie: Rumunia. Niespecjalnie widać postęp (a byłem tam już bodaj piąty raz), stolica nieciekawa, a ceny poszły mocno do góry. No i pociągi powolne, w kiepskim stanie technicznym i mające nieustanny problem z przewożeniem roweru. Aczkolwiek drogi mają nieco lepsze niż w Bułgarii.

W obu krajach kierowcy jeżdżą jak wariaci, wyprzedzanie z naprzeciwka na trzeciego nie stanowi dla nich żadnego problemu. Naparzają z naprzeciwka stówą, niemal muskając moją kierownicę lusterkiem i nawet im powieka nie drgnie. Czasami naprawdę chce się wozić przy sobie pistolet do paintballa i używać w takich sytuacjach...
  • DST 53.68km
  • Czas 02:31
  • VAVG 21.33km/h
  • VMAX 38.59km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 86m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 9 sierpnia 2019 Kategoria !Surlier, Użytkowo, Wyprawa, podsumowania

Alpaga solo, dzień 28, dzień powrotu

Ok 3km po Vipiteno, odcinek Bielawa - Dzierżoniów, kilkaset metrów po okolicach dworca głównego we Wrocławiu oraz Łódź Chojny - dom.
Podróż mocno wymagająca, mało snu w aucie, a potem awaria pociągu zaraz po odjeździe z Wrocławia. Stanął na Psim Polu i stał długo. Potem wróciliśmy popsutym pociągiem na Główny i czekaliśmy na zastępczy. Łączne opóźnienie przekroczyło 3 godziny, ale jakoś poszło ośle ;)

Podsumowanie wypitej Alpagi
Całkowity dystans wyprawy: 2 017,97 km, średnio dziennie 74,4 km bez dni -1 i 0 oraz dnia powrotu
Całkowita suma podjazdów: 45 152 m, czyli 2 295,5 m / 100 km. Absolutny życiowy rekord! :)
Zaliczonych bigów:
33, czyli średnio 1,22 biga dziennie (bez dni restowych 1,4). jak na Alpy - sporo, co widać po podjazdach :)

Osobiście jestem bardzo zadowolony. Udało się wypić całą uwarzoną Alpagę i chociaż pojawiły się kłopoty żołądkowe, to po krótkim zamulaniu nie wymiękliśmy, lecz piliśmy dalej ;) Szczególnie Serwecz zasłużył na pochwały, bo przystąpił do picia z marszu, tuż po zaleczeniu złamanej ręki i bez przygotowania kondycyjnego, a mimo to dał radę koncertowo!

Alpy jak zwykle przepiękne, momentami zapierało dech, a brzydko nie było ani razu. Dolina na południe od Sustenenpass - bajkowa, widok na Eiger i Wetterhorn z Grosse Scheidegg - niezapomniany! Pogoda z grubsza zgodna z oczekiwaniami, tj. upały przeplatane niekiedy deszczem. W zasadzie można uznać, że znowu mieliśmy fart, bo jak zwykle mogło być pod tym względem znacznie gorzej.

Sprzętowo tym razem z dość sporymi kłopotami: rozprute sandały, rozcięta opona, przeciekający namiot. Opona już wymieniona (trochę szkoda, bo w domu mam kilka dobrych lub wręcz nowych, ale trudno, żeby na wyprawę po Europie wozić ze sobą zapasową oponę :P), natomiast sandałami a zwłaszcza namiotem muszę się zająć teraz. Trochę lipa, bo tanie to przedsięwzięcie nie będzie, ale oba sprzęty już się mocno zamortyzowały, nie dziwota, że przyszła pora na zmianę warty ;)

A propos kosztów, to Szwajcaria oczywiście bardzo droga, zwłaszcza noclegi we włoskiej części niemiło zaskoczyły cenami. W sklepach - o ile się uważa - można wydawać niewiele więcej niż we Włoszech, ale o jedzeniu np. mięsa można w takiej sytuacji zapomnieć. Jajka (czyli "mięso prenatalne" - Serwecz!) są już luksusem (3 CHF za 10 sztuk najtańszych). Tym razem jednak udało się wydać stosunkowo mało, bo kompletnie zrezygnowałem z kupowania napojów, a woda w Alpach jest w każdej wsi; czysta, zimna i zdrowa :)

O dziwo zabrakło mi pod koniec benzyny ekstrakcyjnej. Wzięliśmy 1,5 litra, ale jednak okazało się to za mało. Pewnie za dużo makaronu gotowaliśmy :P

Ostatni znaczący plus to powrót: nieoczekiwanie udało się wrócić szybciej, wcześniej, taniej i wygodniej niż było planowane. Wielkie podziękowania dla Marcina, Norbiego i p. Krystiana z Bielawy za organizację i pomoc! Chapeau bas!
  • DST 13.55km
  • Czas 00:43
  • VAVG 18.91km/h
  • VMAX 35.87km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 13m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 czerwca 2019 Kategoria Surly-arch, Wyprawa, podsumowania

Amico di bico, dz. 32 - powrotny

Na lotnisko w Alghero. Ślad poniżej przedstawia całość pobytu w Alghero (dojazd z autobusu na kwaterę, wyskok po zakupy i dojazd na lotnisko)


Udało się! Rama się nie rozpadła! Potem już tylko pozostało mi zdemontować i opakować rower oraz czekać na samolot. Do domu dotarłem ok północy. Smuteczek...

Podsumowanie wyprawy Amico di Bico, czyli MezzItalia i CeS:
Całkowity dystans wyprawy:
2 205,73 km, średnio dziennie 74,76 km bez dnia 0 i trzech dni na końcu, kiedy starałem się jechać jak najmniej a nie jak najwięcej ;) Tak czy owak marniutko.
Całkowita suma podjazdów:
38 314 m, czyli 1 737 m / 100 km. Tu zacnie, widać, że łatwo nie było
Zaliczonych bigów:
23, wcale nie tak dużo, bo średnio raptem 0,8 biga dziennie. To było spowodowane tym, że w okolicach, w których jeździłem (oprócz Sardynii), już wcześniej sporo bigów miałem zaliczone, a teraz raczej "czyściłem pozostałości". No i się udało: jedyne bigi, jakie mi pozostały do zrobienia we Włoszech, leżą w Alpach. W sumie to smutno, bo kocham bigi i Italię... :( Ale widać też po nasyceniu trasy podjazdami, że we Włoszech nie tylko na bigach jest co popodjeźdżać ;)

Ogólnie wyprawa fantastyczna!
Muszę przyznać, że bałem się samotnej jazdy, wcześniej próbowałem solowe kilkudniówki i zawsze było jakoś tak "łyso". Teraz odważyłem się zaryzykować, bo miał do mnie w trzecim tygodniu dołączyć Serwecz. Nie dołączył, bo złapał kontuzję, a ja będąc już na miejscu postanowiłem kontynuować w pojedynkę. I to była dobra decyzja. Nie było ani łyso, ani smutno, ani samotnie. Oczywiście tęskniłem za domem, przede wszystkim za N., ale pobyt i jazda po Italii były przyjemnością a nie czekaniem końca. Może także dlatego, że przez ostatnią zimę naprawdę nieźle nauczyłem się włoskiego i teraz z lubością go praktykowałem :)
W każdym razie na tyle zachęciłem się do samotnych wypraw, ze jeszcze na ten rok planuje dwie kolejne! (o ile lata mi nie zabraknie ;) aczkolwiek już nie do Italii. Ciekawe czy w kraju, którego rodzimego języka nie znam, samotność będzie bardziej doskwierała ;)

Na minus natomiast pogoda. Spodziewałem się śródziemnomorskiej wiosny, czyli czegoś w rodzaju polskiego lata, tylko z mniejszą ilością deszczu. Tymczasem deszczu było w bród, śniegu też trochę, a temperatury nie rozpieszczały. Nie wiem jakim cudem nie popsuło mi to przyjemności z wyprawy, ale nie popsuło :)
  • DST 14.28km
  • Czas 00:52
  • VAVG 16.48km/h
  • VMAX 26.74km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 48m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl