Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2023
Dystans całkowity: | 1486.23 km (w terenie 10.05 km; 0.68%) |
Czas w ruchu: | 89:48 |
Średnia prędkość: | 16.55 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.70 km/h |
Suma podjazdów: | 32070 m |
Liczba aktywności: | 25 |
Średnio na aktywność: | 59.45 km i 3h 35m |
Więcej statystyk |
Basking in the Sun, dz. 17, czyli Jazda z Kurwami
Noc na dziko bez przygód, ale strzelanina trwała non stop i jak się obudziłem po 4, to już przez to nie mogłem zasnąć. I co najlepsze (bez ironii), nie dowiedziałem się w końcu, cóż to takiego :-P
Zostawiam namiot, żeby się suszył, z kartką, że jest pusty w środku i że po niego wrócę (!), sakwy w krzakach i ruszam lekko po 9 na biga.
Jest 10 stopni, ale dość szybko się rozgrzewam. Podjazd ma 5-8% i jedzie się nieźle, oprócz tego, że od pedału lekko boli mnie lewa stopa. Chyba za długo jeździłem w sandałach (najpierw przez ten deszcz, a potem zapomniałem zmienić). Dziś jadę w butach, ale stopa już, widać, ucierpiała. Nic to, jadę.
Postój w pierwszym słońcu, czyli na wysokości niemal 900. Zadupie, ale ładnie i spokojnie. Dalej podjazd robi się bardzo łagodny, 1-4%. Dlatego taki długi, 20 km! Na bigu jestem o 11:30. Wciąż chłodno, więc zjeżdżam w kurtce. Zjazd się bardzo dłuży, ale o 12:15 jestem z powrotem.
Lampa! Namiot suchy, sakwy nienaruszone. Zwijam namiot, jem i spotykam sakwiarza z Gran Canarii! Fajny chłopak, szkoda, że jedzie w przeciwnym kierunku. Chwilę gadamy i ruszam. Gorąco.
Falowanie do miasteczka San Antonin, gdzie kupuję chleb i lody oraz zrywam trzy pyszne jabłka. Potem jeszcze troszkę w dół i zaczyna się big. Jest 14, słońce w plecy lub lekko z lewej, zero cienia i licznik pokazuje ok 40 stopni. Ech... No, ale nie pada już drugi dzień :p
Kiepsko się jedzie. Upał, stopa boli coraz bardziej, a do tego jadę z kurwami, czyli rojem: much, gzów (tych mniejszych, ale i tak tną) i nawet os. Wściec się można! I rzeczywiście na ostatnim (trzecim!) postoju nie wytrzymuję i zaczynam się na nie drzeć i wściekać, że odpocząć nie dają. A one oczywiście nic sobie z tego nie robią :-P W końcówce już jakoś ciut lepiej z owadami, za to ze stopą coraz gorzej, mocno doskwierają konkretne punkty, gdzie uciska ramka pedału, chyba mi się podeszwy pocieniły!
W pewnym momencie widzę, jak ktoś pcha bikepackerski rower pod górę. Mozolnie doganiam, a to dziewczyna! Chwilę gadamy po angielsku, czy nie potrzebuje pomocy albo wody, ale mówi, że wszystko ok. Do szczytu już blisko, więc myślałem, że się tam spotkamy i pogadamy, ale ona tylko przemyka, gdy ja się przebieram. Dziwne.
No, ale zjazd zacny, więc w końcu ją doganiam. Okazuje się że to uczestniczka ultramaratonu Transiberica! I do tego Polka! Jaja! Jedziemy razem z 15 km i gadamy. Ale moja stopa już naprawdę szaleje i w duchu cieszę się, że mam już tylko kilka kilometrów do zarezerwowanego hotelu. A ona dziś chce jeszcze pocisnąć 80. Szacun! Pozdrawiam Gosię (numer startowy 17) i życzę zwycięstwa w Transiberica! :-)
Hotel w porządku, ja niezbyt. Więc po myciu i praniu ruszam w miasto na poszukiwanie twardych butów. Moje żółte ciżemki najwyraźniej zmiękły po latach, bo to jest absurd, żeby od pedału tak stopa bolała! A przy chodzeniu nic (na szczęście)! Kupuję nołnejmy z najtwardszą podeszwą, jaką znajduję. Mam nadzieję, że będą dobre, bo nie dam rady zabrać dwóch par i jutro będę musiał wyrzucić stare...
Jeszcze kolacja, regulacja hamulców i rezerwacja hostelu na jutro (w sobotę wreszcie rest, bo ma lać). I o 22 już mam wolne. Spaaać...
Zostawiam namiot, żeby się suszył, z kartką, że jest pusty w środku i że po niego wrócę (!), sakwy w krzakach i ruszam lekko po 9 na biga.
Jest 10 stopni, ale dość szybko się rozgrzewam. Podjazd ma 5-8% i jedzie się nieźle, oprócz tego, że od pedału lekko boli mnie lewa stopa. Chyba za długo jeździłem w sandałach (najpierw przez ten deszcz, a potem zapomniałem zmienić). Dziś jadę w butach, ale stopa już, widać, ucierpiała. Nic to, jadę.
Postój w pierwszym słońcu, czyli na wysokości niemal 900. Zadupie, ale ładnie i spokojnie. Dalej podjazd robi się bardzo łagodny, 1-4%. Dlatego taki długi, 20 km! Na bigu jestem o 11:30. Wciąż chłodno, więc zjeżdżam w kurtce. Zjazd się bardzo dłuży, ale o 12:15 jestem z powrotem.
Lampa! Namiot suchy, sakwy nienaruszone. Zwijam namiot, jem i spotykam sakwiarza z Gran Canarii! Fajny chłopak, szkoda, że jedzie w przeciwnym kierunku. Chwilę gadamy i ruszam. Gorąco.
Falowanie do miasteczka San Antonin, gdzie kupuję chleb i lody oraz zrywam trzy pyszne jabłka. Potem jeszcze troszkę w dół i zaczyna się big. Jest 14, słońce w plecy lub lekko z lewej, zero cienia i licznik pokazuje ok 40 stopni. Ech... No, ale nie pada już drugi dzień :p
Kiepsko się jedzie. Upał, stopa boli coraz bardziej, a do tego jadę z kurwami, czyli rojem: much, gzów (tych mniejszych, ale i tak tną) i nawet os. Wściec się można! I rzeczywiście na ostatnim (trzecim!) postoju nie wytrzymuję i zaczynam się na nie drzeć i wściekać, że odpocząć nie dają. A one oczywiście nic sobie z tego nie robią :-P W końcówce już jakoś ciut lepiej z owadami, za to ze stopą coraz gorzej, mocno doskwierają konkretne punkty, gdzie uciska ramka pedału, chyba mi się podeszwy pocieniły!
W pewnym momencie widzę, jak ktoś pcha bikepackerski rower pod górę. Mozolnie doganiam, a to dziewczyna! Chwilę gadamy po angielsku, czy nie potrzebuje pomocy albo wody, ale mówi, że wszystko ok. Do szczytu już blisko, więc myślałem, że się tam spotkamy i pogadamy, ale ona tylko przemyka, gdy ja się przebieram. Dziwne.
No, ale zjazd zacny, więc w końcu ją doganiam. Okazuje się że to uczestniczka ultramaratonu Transiberica! I do tego Polka! Jaja! Jedziemy razem z 15 km i gadamy. Ale moja stopa już naprawdę szaleje i w duchu cieszę się, że mam już tylko kilka kilometrów do zarezerwowanego hotelu. A ona dziś chce jeszcze pocisnąć 80. Szacun! Pozdrawiam Gosię (numer startowy 17) i życzę zwycięstwa w Transiberica! :-)
Hotel w porządku, ja niezbyt. Więc po myciu i praniu ruszam w miasto na poszukiwanie twardych butów. Moje żółte ciżemki najwyraźniej zmiękły po latach, bo to jest absurd, żeby od pedału tak stopa bolała! A przy chodzeniu nic (na szczęście)! Kupuję nołnejmy z najtwardszą podeszwą, jaką znajduję. Mam nadzieję, że będą dobre, bo nie dam rady zabrać dwóch par i jutro będę musiał wyrzucić stare...
Jeszcze kolacja, regulacja hamulców i rezerwacja hostelu na jutro (w sobotę wreszcie rest, bo ma lać). I o 22 już mam wolne. Spaaać...
- DST 90.59km
- Czas 05:30
- VAVG 16.47km/h
- VMAX 54.68km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 2130m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Asturias Zadupias, dz. 16
Dzisiaj długi dzień, więc chciałem wyjechać możliwie wcześnie, powiedzmy przed 9:00, ale nikogo nie było na recepcji. Zastanawiałem się, w jaki sposób zapłacić - wiedziałem nawet ile, mianowicie 9 euro, ale nie było jak tych pieniędzy zostawić! W końcu dwie piątki przytrzasnąłem kamieniem przy wejściu do restauracji i wysłałem WhatsAppa właścicielom na numer, który znalazłem w sieci, z informacją i zdjęciem, że pieniądze tam leżą. Po czym właśnie jak wyjeżdżałem, to się zjawiła jakaś kobita, więc w te pędy zabrałem te pieniądze stamtąd i wręczyłem jej i pojechałem. Ale była już 9:30! :/
Początek to zjazd - dość chłodny, chociaż momentami już w słońcu. Kilkanaście kilometrów w dół doliny łagodnie, po czym zaczyna się dość ostra piła na dwa niewielkie szczyty 1000 z małym haczykiem. Potem zjazd do Fabero, w którym miałem wczoraj nocować, ale jakoś nie wyszło ;-) A na zjeździe bardzo piękny widok na odkrywkową kopalnię... antracytu! Rewelacja!
W Fabero małe zakupy, głównie kolacja na dziś. Jest już całkiem ciepło, 26-28 stopni, więc totalnie lekko ubrany zjeżdżam jeszcze kawałek i zaczyna się podjazd w stronę biga. Najpierw dość łagodnie na wysokość 1000 małym hakiem, potem niestety 200 m w dół. Ale za to robią się ładne tereny - mocno odludnie, zielono, faliście. Podjeżdżam doliną bardzo opustoszałą, gdzie na kilkunastu kilometrach są tylko dwie wsie i w drugiej z nich o dziwo jest kemping! Na nim robię sobie krótki postój, przygotowuję kanapki i o 14:30 ruszam na biga.
Początek podjazdu łagodnie doliną, po czym droga gwałtownie skręca w stronę ściany i robi się od razu 10 do 14%. I tak trzyma praktycznie aż do samego szczytu na wysokości 1675 m (Puerto de Ancares). Jeden z bardziej stromych średnio bigów, jakie podjeżdżałem! Jadę z dużym wysiłkiem, ale jednak jadę w sumie w miarę sprawnie i na górze jestem krótko przed godziną 16:00.
Ubieram się i zjeżdżam aż na niskość 500. Po drodze robi się fatalna nawierzchnia i totalne zadupie w którym jest jedna wieś, w której prawie nikogo nie ma, a poza tym nic. Na samym dole jest już naprawdę ciepło, 27 stopni znowu, no i oczywiście zaczyna się podjazd i znowu ostry. Jadę powoli, spokojnie, aż osiągam ostatnią wieś na końcu asturiańskiego zadupia (nazywa się Rao), w której nawet droga się kończy i zaczyna się szuter. Droga szutrowa ma nachylenie 12 do 14% i trzeba mocno trzymać kierownicę na kamieniach, ale równocześnie oblatują mnie roje much! Walczę z nimi, ale jest to oczywiście walka skazana na porażkę, a one bardzo, ale to bardzo chcą mi wejść do oczu! Straszny jest ten podjazd! Nawet jak się szuter kończy i robi się asfalt, to nadal jest 12 do 15% i trzyma tak aż do wysokości 1000 gdzie dopiero jak biorę wodę na nocleg, to się robi bardziej płasko, a w końcu w dół. Stromo.
Droga nadal ma fatalną nawierzchnię, więc zjeżdżam bardzo ostrożnie, długo i powoli. Na wysokości 500 z hakiem jest jeszcze jeden ostatni pięćdziesięciometrowy podjazd i oczywiście znowu 10 do 12%, i znowu roje much mnie oblatują. W końcu lekko po 20:00 dojeżdżam na upatrzoną miejscówkę w postaci miejsca odpoczynkowego (Area Recreativa z dżizasami), gdzie będę dziś spał na dziko. Z muchami. Myślałem, że dlatego mnie tak oblatują, że byłem bardzo spocony, ale nawet po umyciu się w rzece nie odpuszczają ani na jotę!
Po prostu strasznie, ale to strasznie pokochały moje oczy i poszły sobie dopiero jak się zrobiło ciemno! A oprócz tego cały czas trwa w okolicy jakaś strzelanina. Nie wiem czy kamieniołom czy polowanie, ale gdzieś co minutę słychać strzał/ wybuch. Ja cię kręcę, co za dzień! I co za noc! ;-)
Początek to zjazd - dość chłodny, chociaż momentami już w słońcu. Kilkanaście kilometrów w dół doliny łagodnie, po czym zaczyna się dość ostra piła na dwa niewielkie szczyty 1000 z małym haczykiem. Potem zjazd do Fabero, w którym miałem wczoraj nocować, ale jakoś nie wyszło ;-) A na zjeździe bardzo piękny widok na odkrywkową kopalnię... antracytu! Rewelacja!
W Fabero małe zakupy, głównie kolacja na dziś. Jest już całkiem ciepło, 26-28 stopni, więc totalnie lekko ubrany zjeżdżam jeszcze kawałek i zaczyna się podjazd w stronę biga. Najpierw dość łagodnie na wysokość 1000 małym hakiem, potem niestety 200 m w dół. Ale za to robią się ładne tereny - mocno odludnie, zielono, faliście. Podjeżdżam doliną bardzo opustoszałą, gdzie na kilkunastu kilometrach są tylko dwie wsie i w drugiej z nich o dziwo jest kemping! Na nim robię sobie krótki postój, przygotowuję kanapki i o 14:30 ruszam na biga.
Początek podjazdu łagodnie doliną, po czym droga gwałtownie skręca w stronę ściany i robi się od razu 10 do 14%. I tak trzyma praktycznie aż do samego szczytu na wysokości 1675 m (Puerto de Ancares). Jeden z bardziej stromych średnio bigów, jakie podjeżdżałem! Jadę z dużym wysiłkiem, ale jednak jadę w sumie w miarę sprawnie i na górze jestem krótko przed godziną 16:00.
Ubieram się i zjeżdżam aż na niskość 500. Po drodze robi się fatalna nawierzchnia i totalne zadupie w którym jest jedna wieś, w której prawie nikogo nie ma, a poza tym nic. Na samym dole jest już naprawdę ciepło, 27 stopni znowu, no i oczywiście zaczyna się podjazd i znowu ostry. Jadę powoli, spokojnie, aż osiągam ostatnią wieś na końcu asturiańskiego zadupia (nazywa się Rao), w której nawet droga się kończy i zaczyna się szuter. Droga szutrowa ma nachylenie 12 do 14% i trzeba mocno trzymać kierownicę na kamieniach, ale równocześnie oblatują mnie roje much! Walczę z nimi, ale jest to oczywiście walka skazana na porażkę, a one bardzo, ale to bardzo chcą mi wejść do oczu! Straszny jest ten podjazd! Nawet jak się szuter kończy i robi się asfalt, to nadal jest 12 do 15% i trzyma tak aż do wysokości 1000 gdzie dopiero jak biorę wodę na nocleg, to się robi bardziej płasko, a w końcu w dół. Stromo.
Droga nadal ma fatalną nawierzchnię, więc zjeżdżam bardzo ostrożnie, długo i powoli. Na wysokości 500 z hakiem jest jeszcze jeden ostatni pięćdziesięciometrowy podjazd i oczywiście znowu 10 do 12%, i znowu roje much mnie oblatują. W końcu lekko po 20:00 dojeżdżam na upatrzoną miejscówkę w postaci miejsca odpoczynkowego (Area Recreativa z dżizasami), gdzie będę dziś spał na dziko. Z muchami. Myślałem, że dlatego mnie tak oblatują, że byłem bardzo spocony, ale nawet po umyciu się w rzece nie odpuszczają ani na jotę!
Po prostu strasznie, ale to strasznie pokochały moje oczy i poszły sobie dopiero jak się zrobiło ciemno! A oprócz tego cały czas trwa w okolicy jakaś strzelanina. Nie wiem czy kamieniołom czy polowanie, ale gdzieś co minutę słychać strzał/ wybuch. Ja cię kręcę, co za dzień! I co za noc! ;-)
- DST 99.07km
- Teren 3.00km
- Czas 06:58
- VAVG 14.22km/h
- VMAX 57.86km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 2604m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Splashing in a drizzle, dz. 15
Inwokacja:
Już rzygam tym deszczem!
Długo jeszcze?
Apostrofa:
Deszczu, spierdalaj!
A poza tym wstałem tuż przed 7, ciemno, niezbyt zimno, wszystko fchuj mokre, ale nie pada. W krzakach epicko wdepnąłem w gówno. Obydwoma sandałami! Na szczęście nie dostało się do środka, ale było blisko!
Wyjeżdżam o 9 (nadal nie pada) i jadę do sklepu po chleb. Oraz do kraniku uprać rękawiczki, bandanę i skarpetki (wszystkie trzy rzeczy można założyć mokre). Z La Plaza ruszam o 9:40. Po chwili nadchodzi mżawka.
Raz pada mocniej, raz słabiej, a niekiedy wcale. W jednej z takich przerw robię postój i drugie śniadanie na sakwach na wysokości 900. Gdy ruszam, to już znowu mży. Na bigu 1350 jestem o godz. 12. Siąpi. Podjazd był bardzo zacny, niemal 10% średnio, zjazd będzie taki sam. No, ale dzisiaj mam zapasowe klocki na podeszwach sandałów! :-P
W połowie zjazdu przestaje padać. Na dole (500 m npm) znów zaczyna. Robię postój z żarciem pod daszkiem we wsi i ruszam dalej lekko pod górę w stronę biga Samiedo. Pada. A potem słońce. Ładny gorż!
A potem znów pada. Tak chyba z 10 razy podczas podjazdu na niemal 1600 raz się lekko przeciera, a potem znów pada. Raz 19 stopni, a raz 12. I tak do zajebania. A na bigu mżawka i mgła, że człowiek zaczyna wątpić, czy Tam Dalej w ogóle jeszcze jest świat...
A potem łagodny i lekko czeski zjazd doliną Sil. Początkowo w deszczu, ale z wiatrem w plecy! Potem już tylko w mokrym od dołu. A potem się wreszcie przeciera na dobre. To znaczy, chmury są, nawet sporo, ale wreszcie przestaje padać do końca dnia. I robi się PIĘKNIE!
W połowie zjazdu zakupy w Villablino, w zaskakująco dużym markecie Gadis. Na kolację kupuję empanadę z kurczakiem i pieczarkami (okazuje się porażką). A potem reszta "zjazdu" do Palacios del Sil. Kemping jest zaś dzisiaj... nieczynny. Bo jest wtorek i mają dzień wolny. Ale na szczęście gospodyni jest i udaje mi się ją ubłagać. A kemping fajny! Prąd, stoliki, wreszcie wygodne krzesła, daszek w razie czego...
Rozbijam kompletnie mokry namiot w resztkach słońca i idę prać ciuchy z dwóch dni. Masakra co za dzień znowu!
Inwokacja, apostrofa...
Już rzygam tym deszczem!
Długo jeszcze?
Apostrofa:
Deszczu, spierdalaj!
A poza tym wstałem tuż przed 7, ciemno, niezbyt zimno, wszystko fchuj mokre, ale nie pada. W krzakach epicko wdepnąłem w gówno. Obydwoma sandałami! Na szczęście nie dostało się do środka, ale było blisko!
Wyjeżdżam o 9 (nadal nie pada) i jadę do sklepu po chleb. Oraz do kraniku uprać rękawiczki, bandanę i skarpetki (wszystkie trzy rzeczy można założyć mokre). Z La Plaza ruszam o 9:40. Po chwili nadchodzi mżawka.
Raz pada mocniej, raz słabiej, a niekiedy wcale. W jednej z takich przerw robię postój i drugie śniadanie na sakwach na wysokości 900. Gdy ruszam, to już znowu mży. Na bigu 1350 jestem o godz. 12. Siąpi. Podjazd był bardzo zacny, niemal 10% średnio, zjazd będzie taki sam. No, ale dzisiaj mam zapasowe klocki na podeszwach sandałów! :-P
W połowie zjazdu przestaje padać. Na dole (500 m npm) znów zaczyna. Robię postój z żarciem pod daszkiem we wsi i ruszam dalej lekko pod górę w stronę biga Samiedo. Pada. A potem słońce. Ładny gorż!
A potem znów pada. Tak chyba z 10 razy podczas podjazdu na niemal 1600 raz się lekko przeciera, a potem znów pada. Raz 19 stopni, a raz 12. I tak do zajebania. A na bigu mżawka i mgła, że człowiek zaczyna wątpić, czy Tam Dalej w ogóle jeszcze jest świat...
A potem łagodny i lekko czeski zjazd doliną Sil. Początkowo w deszczu, ale z wiatrem w plecy! Potem już tylko w mokrym od dołu. A potem się wreszcie przeciera na dobre. To znaczy, chmury są, nawet sporo, ale wreszcie przestaje padać do końca dnia. I robi się PIĘKNIE!
W połowie zjazdu zakupy w Villablino, w zaskakująco dużym markecie Gadis. Na kolację kupuję empanadę z kurczakiem i pieczarkami (okazuje się porażką). A potem reszta "zjazdu" do Palacios del Sil. Kemping jest zaś dzisiaj... nieczynny. Bo jest wtorek i mają dzień wolny. Ale na szczęście gospodyni jest i udaje mi się ją ubłagać. A kemping fajny! Prąd, stoliki, wreszcie wygodne krzesła, daszek w razie czego...
Rozbijam kompletnie mokry namiot w resztkach słońca i idę prać ciuchy z dwóch dni. Masakra co za dzień znowu!
Inwokacja, apostrofa...
- DST 77.92km
- Czas 05:32
- VAVG 14.08km/h
- VMAX 62.19km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 2106m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in a drizzle, dz. 14
Start o 8:30. Z hotelu to łatwe. Myślałem, że wręcz trochę późno, ale okazało się, że Mercadona w Poli czynna od 9, więc i tak kilka minut czekałem. Spore zakupy (bo znów 1,5 dnia bez sklepu) i jak wychodzę o 9:25 to siąpi. Oczywiście :-/ Nic to, ruszam! Dziś zbyt ambitny dzień, żeby się przejmować pierdołami.
Zaraz z Poli startuje solidny podjazd na biga Alto de Gamoniteiro. Na dzień dobry 9%, potem i do 14 momentami. Większość czasu siąpi. Robię jeden postój pod drzewem, które jeszcze nie przeciekło i dość wilgotny docieram na 1160, gdzie na biga odbija boczna droga. Zrzucam sakwy w krzakach (i w deszczu) i bez postoju dalej. Pada coraz mocniej (choć to wciąż mżawka), więc zatrzymuję się dopiero na szczycie.
Ekspresowa przebiórka w (chwilowo) suche i ciepłe ciuchy, w biegu pożeram garść migdałów i zjeżdżam. Pada i pada, a tu nachylenia zacne, nie to co wczoraj! Drżę o klocki, ale dają radę!
Przy sakwach stoję kilka minut pod niby daszkiem jakiegoś budynku typu podstacja elektryczna. Kapie za kołnierz, ale bezpośrednio nie pada, bo jestem od zawietrznej :-P
Potem kilometr leciutko pod górę na przełęcz (dawny big) i zaczyna się długi zjazd. Powoli słabnie deszcz, ale i moje dłonie na klamkach hamulcowych. Które pierwsze odpuści... ? Jednak deszcz. Na wysokości ok 800 ustaje, na 600 nieśmiało wygląda słońce. Na 500 robię postój na ławce, żeby wreszcie coś konkretnego ZJEŚĆ. A potem dalej. Sukcesywnie się rozbieram i kolejne sztuki odzieży suszę na rogach, lemondce, na sakwach i na sobie. Jakoś idzie.
Jeszcze z 10 km leciutko w dół i jestem na 350, gdzie full lampa, 28 stopni i zaczyna się lekki podjazd. Wkrótce docieram do Entrago, gdzie jest hotelik. Wg booking za 64, to bezpośrednio powinno być ok 50. Nie napalam się, bo w planach jest dzik, ale jak na drugim bigu znów popada, to nie wiem, czy zdołam się na obozie umyć w zimnej wodzie ;-) Ale dylemat się sam rozwiązuje, bo ostatnie wolne miejsce ktoś zaklepał nie przez booking, więc mnie nie przyjmą. Trudno i może dobrze, bo pogoda coraz lepsza :-)
Teraz jadę obejrzeć miejsce na dzika. Specyficzne, bo w miasteczku. Ale stoją kamperowcy, są dżizasy, więc raczej nie powinno być problemu. Tylko wody nie ma. Ale znajduję kranik 150m dalej. I jest rzeczka do mycia. Okej, biorę! :-)
Kanapka i ruszam na biga. Jest tuż po 16, a przede mną 1100 metrów pod górę...
Rozglądam się za miejscem na sakwy, ale wieś za wsią. Jedna z nich taka :-D
W końcu wstawiam na jakieś pastwisko, ale przyfilował mnie jakiś wioskowy dziadek i poszedł tam zajrzeć. Fuck. On wychodzi, ja wracam i zabieram sakwy wyżej. Na szczęście podjazd bardzo łagodny. W końcu znajduję odpowiednie krzaki. Uff. Ale jest już po 16:30! No to w pedał!
Jestem zaskoczony, jak zacnie jadę. Jest 5-8% większość czasu, a prędkość mam 9-12 kmh. Wow! Do postoju na 1100 gnam jak na happy minutes B-) A po drodze piękny gorż, jak zwykle gdy jest mało czasu :-P
Potem już nieco słabiej, ale wciąż bez wstydu przed Ryśkiem. Na bigu Puerto de Ventana (1590) jestem o 18:20. Zakładałem że o 19. Nieźle!
W międzyczasie z 28 stopni zrobiło się 12, ale po raz pierwszy od trzech dni nie pada! Wow again :-P
Ubieram, zjeżdżam. Chmury się zbierają, ale nie pada aż do miejscówki. Hurra!
Biorę wodę, ustawiam majdan przy dżizasie i idę się myć do rzeki. Zimna, ale nie lodowata. Tylko płytko, nie idzie się całkiem zanurzyć, nawet na leżąco. Ale umyć się udało, jak świeżo! :-D
Potem herbata, lazania i po jedzeniu, o wczesnym zmroku, rozbijam namiot. W samą porę, bo w trakcie zaczyna padać. Oczywiście :-P Szybko zgarniam klamoty do namiotu i kończę ten szalony dzień :-)
Zaraz z Poli startuje solidny podjazd na biga Alto de Gamoniteiro. Na dzień dobry 9%, potem i do 14 momentami. Większość czasu siąpi. Robię jeden postój pod drzewem, które jeszcze nie przeciekło i dość wilgotny docieram na 1160, gdzie na biga odbija boczna droga. Zrzucam sakwy w krzakach (i w deszczu) i bez postoju dalej. Pada coraz mocniej (choć to wciąż mżawka), więc zatrzymuję się dopiero na szczycie.
Ekspresowa przebiórka w (chwilowo) suche i ciepłe ciuchy, w biegu pożeram garść migdałów i zjeżdżam. Pada i pada, a tu nachylenia zacne, nie to co wczoraj! Drżę o klocki, ale dają radę!
Przy sakwach stoję kilka minut pod niby daszkiem jakiegoś budynku typu podstacja elektryczna. Kapie za kołnierz, ale bezpośrednio nie pada, bo jestem od zawietrznej :-P
Potem kilometr leciutko pod górę na przełęcz (dawny big) i zaczyna się długi zjazd. Powoli słabnie deszcz, ale i moje dłonie na klamkach hamulcowych. Które pierwsze odpuści... ? Jednak deszcz. Na wysokości ok 800 ustaje, na 600 nieśmiało wygląda słońce. Na 500 robię postój na ławce, żeby wreszcie coś konkretnego ZJEŚĆ. A potem dalej. Sukcesywnie się rozbieram i kolejne sztuki odzieży suszę na rogach, lemondce, na sakwach i na sobie. Jakoś idzie.
Jeszcze z 10 km leciutko w dół i jestem na 350, gdzie full lampa, 28 stopni i zaczyna się lekki podjazd. Wkrótce docieram do Entrago, gdzie jest hotelik. Wg booking za 64, to bezpośrednio powinno być ok 50. Nie napalam się, bo w planach jest dzik, ale jak na drugim bigu znów popada, to nie wiem, czy zdołam się na obozie umyć w zimnej wodzie ;-) Ale dylemat się sam rozwiązuje, bo ostatnie wolne miejsce ktoś zaklepał nie przez booking, więc mnie nie przyjmą. Trudno i może dobrze, bo pogoda coraz lepsza :-)
Teraz jadę obejrzeć miejsce na dzika. Specyficzne, bo w miasteczku. Ale stoją kamperowcy, są dżizasy, więc raczej nie powinno być problemu. Tylko wody nie ma. Ale znajduję kranik 150m dalej. I jest rzeczka do mycia. Okej, biorę! :-)
Kanapka i ruszam na biga. Jest tuż po 16, a przede mną 1100 metrów pod górę...
Rozglądam się za miejscem na sakwy, ale wieś za wsią. Jedna z nich taka :-D
W końcu wstawiam na jakieś pastwisko, ale przyfilował mnie jakiś wioskowy dziadek i poszedł tam zajrzeć. Fuck. On wychodzi, ja wracam i zabieram sakwy wyżej. Na szczęście podjazd bardzo łagodny. W końcu znajduję odpowiednie krzaki. Uff. Ale jest już po 16:30! No to w pedał!
Jestem zaskoczony, jak zacnie jadę. Jest 5-8% większość czasu, a prędkość mam 9-12 kmh. Wow! Do postoju na 1100 gnam jak na happy minutes B-) A po drodze piękny gorż, jak zwykle gdy jest mało czasu :-P
Potem już nieco słabiej, ale wciąż bez wstydu przed Ryśkiem. Na bigu Puerto de Ventana (1590) jestem o 18:20. Zakładałem że o 19. Nieźle!
W międzyczasie z 28 stopni zrobiło się 12, ale po raz pierwszy od trzech dni nie pada! Wow again :-P
Ubieram, zjeżdżam. Chmury się zbierają, ale nie pada aż do miejscówki. Hurra!
Biorę wodę, ustawiam majdan przy dżizasie i idę się myć do rzeki. Zimna, ale nie lodowata. Tylko płytko, nie idzie się całkiem zanurzyć, nawet na leżąco. Ale umyć się udało, jak świeżo! :-D
Potem herbata, lazania i po jedzeniu, o wczesnym zmroku, rozbijam namiot. W samą porę, bo w trakcie zaczyna padać. Oczywiście :-P Szybko zgarniam klamoty do namiotu i kończę ten szalony dzień :-)
- DST 101.78km
- Teren 0.15km
- Czas 06:55
- VAVG 14.72km/h
- VMAX 51.91km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2964m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Soaking in the Rain, dz. 13
Dziś ostatni dzień everestowy, więc że bigi do zrobienia, to mimo że prognoza marna (w sumie taka jak na wczoraj), to trza jechać.
Obudziłem się o 6:20, a że dzień zacny, i o dziwo nawet nie pada, to nie marudzę i ruszam tuż po 8. Pierwsze 10 km na biga Puerto de la Cubilla to leciutko pod górę doliną. Jest 15 stopni, więc nawet nieźle się jedzie na rozgrzewkę. Potem, na wysokości ok 600 zaczyna się właściwy podjazd i chwilę potem zaczyna się tradycyjna mżawka. W zasadzie zaczęło padać na wysokości ok 1000, więc nici wyszły z planowanego postoju na 1200 i pojechałem w ciągu na szczyt. O dziwo kondycyjnie bez problemu. Na szczycie (1680 m npm) jestem o 11. Akurat nie pada, ale chmura, widoczność 20m, wieje jak pieron i 7 stopni.
Zakładam wszystko, co mam i zaczynam mokry zjazd. Na szczęście nachylenia spokojne, do 9% max, ale głownie ok 6. Wkrótce zaczyna mżyć, potem siąpić, a potem wręcz padać. Temperatura też niespecjalnie chce rosnąć. Na dole jest raptem 11 stopni. Dojeżdżam kompletnie przemarznięty i nieźle podmoczony, z tak zdrętwiałymi dłońmi i stopami, że nie jestem się w stanie rozebrać a chodząc mam wrażenie, że mam drewniane kloce zamiast stóp :)
Posiedziałem na kwaterze ok 45 minut, rozgrzałem się, zjadłem, zrobiłem herbaty w termos i hajda na drugiego biga. Banillin to najpierw długi podjazd krajówką na przełęcz Pajares (z odcinkami do 14%, ale głownie ok 8), a potem bezsensowna, dodana ostatnio końcówka bocznym asfaltem do rzeczonej stacji meteo. Na sam koniec lekko w dół. A tymczasem od wys. 900 m npm znów pada. A potem wręcz pada mocno. Na podjeździe nie mogę jechać w kurtce, bo za gorąco, więc jestem kompletnie i dokumentnie przemoczony.
Na górze nawet nie robię żadnego artystycznego zdjęcia mgły, tylko przebieram się w co mam (po poprzednim zjeździe nic z tego nie jest całkiem suche) i zaczynam zjazd. Spodziewam się, ze będzie nawet gorzej niż na wcześniejszym bigu, ale o dziwo jest lepiej i to znacznie. Niby tylko 1-2 stopnie więcej, ale na ok 1200 przestaje padać i zaczyna nieśmiało przebijać się słońce. I robi się aż 13 stopni! Na dół więc idzie tym razem sporo przyjemniej i choć nadal drętwieję (bo mam mokre rękawiczki), ale jednak dużo mniej.
Na kwaterze jestem lekko po 16. Jeszcze duże pranie (bo zapociłem dziś dwie koszulki, bluzę, spodenki i tradycyjnie dodatki) i już lekko po 17 mam fajrant na dziś! :)
Obudziłem się o 6:20, a że dzień zacny, i o dziwo nawet nie pada, to nie marudzę i ruszam tuż po 8. Pierwsze 10 km na biga Puerto de la Cubilla to leciutko pod górę doliną. Jest 15 stopni, więc nawet nieźle się jedzie na rozgrzewkę. Potem, na wysokości ok 600 zaczyna się właściwy podjazd i chwilę potem zaczyna się tradycyjna mżawka. W zasadzie zaczęło padać na wysokości ok 1000, więc nici wyszły z planowanego postoju na 1200 i pojechałem w ciągu na szczyt. O dziwo kondycyjnie bez problemu. Na szczycie (1680 m npm) jestem o 11. Akurat nie pada, ale chmura, widoczność 20m, wieje jak pieron i 7 stopni.
Zakładam wszystko, co mam i zaczynam mokry zjazd. Na szczęście nachylenia spokojne, do 9% max, ale głownie ok 6. Wkrótce zaczyna mżyć, potem siąpić, a potem wręcz padać. Temperatura też niespecjalnie chce rosnąć. Na dole jest raptem 11 stopni. Dojeżdżam kompletnie przemarznięty i nieźle podmoczony, z tak zdrętwiałymi dłońmi i stopami, że nie jestem się w stanie rozebrać a chodząc mam wrażenie, że mam drewniane kloce zamiast stóp :)
Posiedziałem na kwaterze ok 45 minut, rozgrzałem się, zjadłem, zrobiłem herbaty w termos i hajda na drugiego biga. Banillin to najpierw długi podjazd krajówką na przełęcz Pajares (z odcinkami do 14%, ale głownie ok 8), a potem bezsensowna, dodana ostatnio końcówka bocznym asfaltem do rzeczonej stacji meteo. Na sam koniec lekko w dół. A tymczasem od wys. 900 m npm znów pada. A potem wręcz pada mocno. Na podjeździe nie mogę jechać w kurtce, bo za gorąco, więc jestem kompletnie i dokumentnie przemoczony.
Na górze nawet nie robię żadnego artystycznego zdjęcia mgły, tylko przebieram się w co mam (po poprzednim zjeździe nic z tego nie jest całkiem suche) i zaczynam zjazd. Spodziewam się, ze będzie nawet gorzej niż na wcześniejszym bigu, ale o dziwo jest lepiej i to znacznie. Niby tylko 1-2 stopnie więcej, ale na ok 1200 przestaje padać i zaczyna nieśmiało przebijać się słońce. I robi się aż 13 stopni! Na dół więc idzie tym razem sporo przyjemniej i choć nadal drętwieję (bo mam mokre rękawiczki), ale jednak dużo mniej.
Na kwaterze jestem lekko po 16. Jeszcze duże pranie (bo zapociłem dziś dwie koszulki, bluzę, spodenki i tradycyjnie dodatki) i już lekko po 17 mam fajrant na dziś! :)
- DST 100.08km
- Teren 0.20km
- Czas 05:48
- VAVG 17.26km/h
- VMAX 48.72km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 2565m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Rain, dz. 12
Wczoraj kompletny rest. Dziś dzień na lekko, jutro też. Sporo bigów w okolicy :)
Wstałem przed 7, a tu deszcz. Gęsta, intensywna mżawka. Ciemno i mokro. Ale nie jakoś zimno chociaż, bo 14 stopni. Wg prognozy od godz. 9 miało się trochę poprawić, więc szykowałem się bardzo spokojnie i jak wychodziłem o 9:20, to faktycznie było lepiej. Siąpiło, ale minimalnie.
Pierwsze kilometry z powrotem do Poli, a stamtąd podjazd 480 metrów na przełączkę, która jest po drodze na biga i której nie da się ominąć. No cóż, jadę. Nawet dobrze mi się jedzie po reście. W międzyczasie przestaje padać, ale chmury wiszą nisko i mgła się gęsto ściele na niekoniecznie niskich łąkach ;)
Na zjazd się ubieram i nawet prawie nie marznę, jednak 15 stopni to nie jest zła temperatura. Chociaż na podjeździe spociłem się chyba tak samo jak w upale, a koszulkę mam nawet bardziej mokrą, bo w upale chyba trochę na mnie schnie, a teraz nic :p Ale i tak wolę podjazd w takiej temperaturze; dziesięć razy wolę!
W La Vega (czy jakoś tak, tu co trzecia wieś jest Gwiazdą) zaczynam właściwego biga. 1260 metrów na 10 km. Hmmm, będzie ciekawie... A początek niegroźny, ot 7-9% bez spiny. A potem jest wioska, w której mnie woła jakiś gość, że źle jadę! I faktycznie był znak w prawo na L'Angliru, ale go zignorowałem, bo jadę śladem. No, ale tu jest znak "bez wylotu". Czemu nie było go na tamtym skrzyżowaniu...? Po namyśle i sprawdzeniu oryginalnego śladu biga, zawracam. Na szczęście to niedaleko, tylko 40 metrów zjazdu. Tam wyżej zresztą te drogi się łączą, ale może faktycznie na tej było coś, co sprawia, że nie nie da nią przejechać? Jakaś bariera...? Rowerem pewnie by poszło, ale dziś nie miąłem ochoty na przygody ;)
Potem jeszcze z 1,5 km nachylenia bez szału, a na koniec trochę odsłania się widok na grań szczytową. No wysoko. I stromo. Jak cholera. Biorę ostatnią na trasie wodę i w pedał. Nachylenia skaczą do 13-16% i tak sobie jadę. A potem skaczą do 20%, a ja dalej jadę. Na 1150m wysokości postój na jedzenie, a i widać, że to nie przelewki.
Gdzieś w międzyczasie padł mi licznik od deszczu (ale dziś po powrocie wreszcie pamiętałem i załozyłem zapasową podstawkę, bo to kabelek gdzieś ma zwarcie od wody) więc nie wiem, jakie były nachylenia na górze, ale były jeszcze większe. Wg znaków opisujących trasę rowerową (stały co kilometr) max 26%. Myślę, że tyle nie było, ale 22 lub 23 raczej tak. Na szczęście krótkie odcinki, bo taką piłę się już naprawdę kiepsko jedzie. Zwłaszcza w dół :p
Krótko przed godz. 14 jestem na szczycie. Widoków zero, bo chmura. Ubieram się i zjeżdżam. Powoli. Ostrożnie. Ale mimo to zjazd leci szybko, bo dystans jest mały. Gdy się rozbieram na dole przed ostatnim podjazdem, zaczyna padać. Prognoza mówiła, że popsuje się ok. godz. 17, jest 15, więc nie ma co czekać. W pedał! Na górze jestem w 45 minut (chwilowo nie pada), trochę się ubieram i zjeżdżam. Znów stromo, ale nie aż tak, więc jadę trochę szybciej. Ale widać po dzisiejszym maxie, że warunków do rekordów dziś nie było :P
Prawie jak Roraima ;-)
Potem już ciupasem do Mercadony w Poli, gdzie zakupy na dziś i jutro (niedziela), a jak z niej wychodzę, to znów lekko pada. Więc ostatnie 5 km przebywam sprawnie, a jak już jestem w hoteliku, to zaczyna padać na serio :P
Wstałem przed 7, a tu deszcz. Gęsta, intensywna mżawka. Ciemno i mokro. Ale nie jakoś zimno chociaż, bo 14 stopni. Wg prognozy od godz. 9 miało się trochę poprawić, więc szykowałem się bardzo spokojnie i jak wychodziłem o 9:20, to faktycznie było lepiej. Siąpiło, ale minimalnie.
Pierwsze kilometry z powrotem do Poli, a stamtąd podjazd 480 metrów na przełączkę, która jest po drodze na biga i której nie da się ominąć. No cóż, jadę. Nawet dobrze mi się jedzie po reście. W międzyczasie przestaje padać, ale chmury wiszą nisko i mgła się gęsto ściele na niekoniecznie niskich łąkach ;)
Na zjazd się ubieram i nawet prawie nie marznę, jednak 15 stopni to nie jest zła temperatura. Chociaż na podjeździe spociłem się chyba tak samo jak w upale, a koszulkę mam nawet bardziej mokrą, bo w upale chyba trochę na mnie schnie, a teraz nic :p Ale i tak wolę podjazd w takiej temperaturze; dziesięć razy wolę!
W La Vega (czy jakoś tak, tu co trzecia wieś jest Gwiazdą) zaczynam właściwego biga. 1260 metrów na 10 km. Hmmm, będzie ciekawie... A początek niegroźny, ot 7-9% bez spiny. A potem jest wioska, w której mnie woła jakiś gość, że źle jadę! I faktycznie był znak w prawo na L'Angliru, ale go zignorowałem, bo jadę śladem. No, ale tu jest znak "bez wylotu". Czemu nie było go na tamtym skrzyżowaniu...? Po namyśle i sprawdzeniu oryginalnego śladu biga, zawracam. Na szczęście to niedaleko, tylko 40 metrów zjazdu. Tam wyżej zresztą te drogi się łączą, ale może faktycznie na tej było coś, co sprawia, że nie nie da nią przejechać? Jakaś bariera...? Rowerem pewnie by poszło, ale dziś nie miąłem ochoty na przygody ;)
Potem jeszcze z 1,5 km nachylenia bez szału, a na koniec trochę odsłania się widok na grań szczytową. No wysoko. I stromo. Jak cholera. Biorę ostatnią na trasie wodę i w pedał. Nachylenia skaczą do 13-16% i tak sobie jadę. A potem skaczą do 20%, a ja dalej jadę. Na 1150m wysokości postój na jedzenie, a i widać, że to nie przelewki.
Gdzieś w międzyczasie padł mi licznik od deszczu (ale dziś po powrocie wreszcie pamiętałem i załozyłem zapasową podstawkę, bo to kabelek gdzieś ma zwarcie od wody) więc nie wiem, jakie były nachylenia na górze, ale były jeszcze większe. Wg znaków opisujących trasę rowerową (stały co kilometr) max 26%. Myślę, że tyle nie było, ale 22 lub 23 raczej tak. Na szczęście krótkie odcinki, bo taką piłę się już naprawdę kiepsko jedzie. Zwłaszcza w dół :p
Krótko przed godz. 14 jestem na szczycie. Widoków zero, bo chmura. Ubieram się i zjeżdżam. Powoli. Ostrożnie. Ale mimo to zjazd leci szybko, bo dystans jest mały. Gdy się rozbieram na dole przed ostatnim podjazdem, zaczyna padać. Prognoza mówiła, że popsuje się ok. godz. 17, jest 15, więc nie ma co czekać. W pedał! Na górze jestem w 45 minut (chwilowo nie pada), trochę się ubieram i zjeżdżam. Znów stromo, ale nie aż tak, więc jadę trochę szybciej. Ale widać po dzisiejszym maxie, że warunków do rekordów dziś nie było :P
Prawie jak Roraima ;-)
Potem już ciupasem do Mercadony w Poli, gdzie zakupy na dziś i jutro (niedziela), a jak z niej wychodzę, to znów lekko pada. Więc ostatnie 5 km przebywam sprawnie, a jak już jestem w hoteliku, to zaczyna padać na serio :P
- DST 69.39km
- Czas 04:42
- VAVG 14.76km/h
- VMAX 43.30km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 2362m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Fucking Sun, dz. 10
Wstaję tym razem o świcie. Zimno! 8 stopni! No, ale jestem na 1050m. Zresztą lepsze to niż upał :-P Namiot zwijam kompletnie mokry od rosy.
Po wczorajszej hiszpańskiej masakrze nie czuje się źle, ale werwy też specjalnie nie mam. Wyjazd dopiero o 9:30. I prawie natychmiast się rozbieram, bo jest już 17 stopni i pod górę. I w słońcu. A zaraz potem mijam hiszpańskie abecadło.
Na początek sporo czech z lekką inklinacją ku górze. Nawet nieźle jadę. Potem solidniejszy podjazd na 1450, 60m zjazdu i dalej na 1620. Psuje się nawierzchnia i jest już full lampa i ponad 30. Zaczynam się wlec jak wczoraj...
Zjazd z 1620 beznadziejny, bo nawierzchnia wciąż fatalna. Dojeżdżam do miasteczka, biorę wodę z nieczynnej stacji benzynowej, a pod kranikiem rośnie mięta. I jak pachnie, gdy się ją zmoczy... :-)
Potem lekko w górę doliną, a potem już 4-7% na biga. Wciąż pełne słońce i termometr pokazuje 44...!! Wlokę się jak potępieniec!
Wreszcie jest big o godz. 15 i zaczyna się chmurzyć. I z oddali słychać grzmoty. Oho! Może zleje i na dole nie będzie 50 stopni...? :-)
Zjeżdżając wjeżdżam w strefę mokrej szosy. I od razu robi się 24. Zimno! :-P tak jest na wysokości 800. A na 600 już nie padało i znowu jest 38 jak panbuk przykazał. A potem i 40 z hakiem też! Aha, i solidnie wieje w ryj. Czasem ciężko jechać z górki szybciej niż 20 kmh...
Na 500 zaczyna się droga z zakazem dla rowerów. Zwykła krajówka, a jednak. Oglądam moje opcje i alternatywą jest równoległa droga, która ewidentnie robi czechy. No nie! Wiatr w ryj mi wystarczy! Tu przynajmniej jest równo pół procent w dół. Ryzykuje i jadę po zakazie.
W połowie postój na suszenie namiotu. Akurat w tych 40 stopniach to wyschnie w kwadrans. A wysuszyć muszę, bo teraz kilka noclegów z rzędu pod dachem, więc by mi zgnił. Suszenie to wszelakoż pikuś. ZŁOŻENIE namiotu w tym wietrze, to jest wyzwanie! Przy użyciu dwóch bidonów i kamienia jakoś się udaje, ale znów jestem wykończony. Po postoju! :-P
Dalej znów z zakazem, ale po 6 km walki z wiatrem szosa normalnieje i ostatnie 6 już na legalu. I wtedy zmieniam dolinę (i ruszam pod górę, ale leciutko). I tu, proszę, wiatr w plecy! Hurra!
Do Pola de la Lena docieram już w miarę sprawnie. Tu większe zakupy i o 18:30 ruszam ku kwaterze. Jeszcze 5 km. Nadal z wiatrem, ale zrobiły się solidne czechy. Ledwo, ale jakoś jadę.
Wreszcie jest. Compomanes i mój hotelik na kilka nocy. Nawet niezły. Bez klimy ofc, ale piętro pierwsze z trzech, wschodnia orientacja, balkon. Plus lodówka, mikrofala, wifi i pralka. Brakuje tylko czajnika i wygodnego krzesła. Ale jest okej, idzie żyć! Uff. Myć, żryć (patatas bravas, skrzydełka pieczone i fasolka szparagowa ze słoika, mniam!), odpoczywać! :-)
- DST 104.29km
- Teren 0.30km
- Czas 05:25
- VAVG 19.25km/h
- VMAX 60.96km/h
- Temperatura 44.0°C
- Podjazdy 1245m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 9, przerąbany
Upał, upał, upał, szok termiczny, dramatyczne zmęczenie, zrobiona zaplanowana trasa (absolutnie ostatkiem sił), nocleg na dziko.
Więcej kiedy indziej. Być może.
To może teraz. Sąsiedzi nawet w miarę dali pospać (mimo co najmniej sześciu butelek wina, których otwieranie słyszałem). Zerwałem się o 6:20, 40 minut przed brzaskiem. Przed 9 wyjechałem. Nóż "się nie znalazł", niestety.
Ale miałem plan. N. wynalazła dobrych 6 sklepów, gdzie powinien się znaleźć scyzoryk. Pierwszy teoretycznie otwierał się o 9, ale ja już wiem, czego się spodziewać...
Więc najpierw stacja benzynowa (kończyło się paliwo w kuchence), potem supermarket (te otwierają raczej punktualnie) i zakupy na dwa dni, a potem sklep wędkarski. Już w witrynie widać, że mają proste victorinoxy! Będzie dopsz!
I rzeczywiście, o 9:40 za jedyne 36 eur odrobiłem, co złodziej zabrał. Co prawda bez korkociągu (nie było wersji li tylko nóż i korkociąg, jak już to milion zbędnych funkcji i cena blisko 100!), ale chyba go ani razu nie użyłem (jak wino, to tylko z kartonu! :-P).
Lekko po 10 ruszam. Na początku mam Centrum Dobra. Potem będzie już tylko gorzej...
Najpierw lekko pod górę doliną, potem już gorżem. Ładnie. I coraz goręcej. Na 350m zostawiam sakwy w barze (barman mówił po włosku, hurra!) i jadę biga na lekko. Dużo słońca, mało cienia. Licznik pokazuje 38 stopni. Jadę nawet nieźle. W połowie dłuższy postój przy kraniku. A pod koniec już kiepsko, bo robi się błotnisto-kamienista droga. 1,5km bez sensu, bo na końcu nie ma nic, nawet przełęczy. Ot, lokalne maksimum grani i maszt komórkowy.
Zjazd z widokami na Picos de Europa (podjeżdżając ich nie zauważyłem!), chociaż tyle.
W okolicy baru z sakwami są już 42 stopnie! Dalej droga raz wiedzie lewą stroną rzeki (cień, 38 stopni) a raz prawą (słońce, 43 stopnie).
W kolejnym barze staje na loda i biorę wodę. Jest masakra. Już po 15:30, a przede mną jeszcze 1000m podjazdu. Jak się wkrótce okazało, droga zaczęła się wspinać na prawe zbocze, więc mam już słońce non stop!
Kolejny postój w wiosce na 800, gdzie biorę 2 litry wody i niemal cały włażę do cembrowiny. I zdycham na ławce w cieniu. Jest już po 17, ale nic się nie ochładza! Przy życiu trzyma mnie perspektywa wieczornej kąpieli w jeziorze zaporowym na górze...
Wreszcie docieram do skrzyżowania pod drugim bigiem, zrzucam sakwy i jadę ostatnie 200m. Nawet na lekko jest bardzo ciężko. W końcu jest big! Nareszcie! A na bigu... idealne miejsce do spania. Dzizasy, woda, trawa... No, ale ja nie mam sakw :-P Trudno, jadę zgodnie z planem.
Zjeżdżam, zbieram sakwy i zjeżdżam dalej. Za chwilę kolejne dzizasy, ale te są bezwodne, a ja mam tylko litr ze źródełka na górze. Trudno, jadę dalej. Za kilka kilometrów zjazdu jest wieś i źródełko. Na wszelki biorę wody na full. I dobrze zrobiłem, bo wkrótce okazuje się że jezioro zaporowe jest... puste. Ledwo strumyk się sączy!
Nic to, mam wodę, więc jadę dalej. Jeszcze 4 km do zaplanowanej miejscówki. Robi się czesko i zaczyna się ściemniać. Jest prawie 21.
W końcu docieram na miejsce i wszystko gra. Są dżizasy ok 200m od szosy, ogrodzone (krowy wokoło!) i jest nawet woda! Ledwo ciurka, więc dobrze, że mam, ale na dolewki jednak jest! :-)
Padam z nóg, a tu jeszcze namiot, materacyk, mycie (akurat przyjechali jacyś kamperowcy, trudno, mieli widowisko :-P), jedzenie... Jem parówki i groszek z majonezem, to chyba najszybsza opcja. Ledwo daję radę to w siebie wepchnąć. Jeszcze zmywanie i o 22:40 jestem gotowy do snu. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam...
Koszmarny dzień. I będzie mnie kosztował. Prawdopodobnie nie wygrzebię się z tego zmęczenia do kolejnego restu...
Więcej kiedy indziej. Być może.
To może teraz. Sąsiedzi nawet w miarę dali pospać (mimo co najmniej sześciu butelek wina, których otwieranie słyszałem). Zerwałem się o 6:20, 40 minut przed brzaskiem. Przed 9 wyjechałem. Nóż "się nie znalazł", niestety.
Ale miałem plan. N. wynalazła dobrych 6 sklepów, gdzie powinien się znaleźć scyzoryk. Pierwszy teoretycznie otwierał się o 9, ale ja już wiem, czego się spodziewać...
Więc najpierw stacja benzynowa (kończyło się paliwo w kuchence), potem supermarket (te otwierają raczej punktualnie) i zakupy na dwa dni, a potem sklep wędkarski. Już w witrynie widać, że mają proste victorinoxy! Będzie dopsz!
I rzeczywiście, o 9:40 za jedyne 36 eur odrobiłem, co złodziej zabrał. Co prawda bez korkociągu (nie było wersji li tylko nóż i korkociąg, jak już to milion zbędnych funkcji i cena blisko 100!), ale chyba go ani razu nie użyłem (jak wino, to tylko z kartonu! :-P).
Lekko po 10 ruszam. Na początku mam Centrum Dobra. Potem będzie już tylko gorzej...
Najpierw lekko pod górę doliną, potem już gorżem. Ładnie. I coraz goręcej. Na 350m zostawiam sakwy w barze (barman mówił po włosku, hurra!) i jadę biga na lekko. Dużo słońca, mało cienia. Licznik pokazuje 38 stopni. Jadę nawet nieźle. W połowie dłuższy postój przy kraniku. A pod koniec już kiepsko, bo robi się błotnisto-kamienista droga. 1,5km bez sensu, bo na końcu nie ma nic, nawet przełęczy. Ot, lokalne maksimum grani i maszt komórkowy.
Zjazd z widokami na Picos de Europa (podjeżdżając ich nie zauważyłem!), chociaż tyle.
W okolicy baru z sakwami są już 42 stopnie! Dalej droga raz wiedzie lewą stroną rzeki (cień, 38 stopni) a raz prawą (słońce, 43 stopnie).
W kolejnym barze staje na loda i biorę wodę. Jest masakra. Już po 15:30, a przede mną jeszcze 1000m podjazdu. Jak się wkrótce okazało, droga zaczęła się wspinać na prawe zbocze, więc mam już słońce non stop!
Kolejny postój w wiosce na 800, gdzie biorę 2 litry wody i niemal cały włażę do cembrowiny. I zdycham na ławce w cieniu. Jest już po 17, ale nic się nie ochładza! Przy życiu trzyma mnie perspektywa wieczornej kąpieli w jeziorze zaporowym na górze...
Wreszcie docieram do skrzyżowania pod drugim bigiem, zrzucam sakwy i jadę ostatnie 200m. Nawet na lekko jest bardzo ciężko. W końcu jest big! Nareszcie! A na bigu... idealne miejsce do spania. Dzizasy, woda, trawa... No, ale ja nie mam sakw :-P Trudno, jadę zgodnie z planem.
Zjeżdżam, zbieram sakwy i zjeżdżam dalej. Za chwilę kolejne dzizasy, ale te są bezwodne, a ja mam tylko litr ze źródełka na górze. Trudno, jadę dalej. Za kilka kilometrów zjazdu jest wieś i źródełko. Na wszelki biorę wody na full. I dobrze zrobiłem, bo wkrótce okazuje się że jezioro zaporowe jest... puste. Ledwo strumyk się sączy!
Nic to, mam wodę, więc jadę dalej. Jeszcze 4 km do zaplanowanej miejscówki. Robi się czesko i zaczyna się ściemniać. Jest prawie 21.
W końcu docieram na miejsce i wszystko gra. Są dżizasy ok 200m od szosy, ogrodzone (krowy wokoło!) i jest nawet woda! Ledwo ciurka, więc dobrze, że mam, ale na dolewki jednak jest! :-)
Padam z nóg, a tu jeszcze namiot, materacyk, mycie (akurat przyjechali jacyś kamperowcy, trudno, mieli widowisko :-P), jedzenie... Jem parówki i groszek z majonezem, to chyba najszybsza opcja. Ledwo daję radę to w siebie wepchnąć. Jeszcze zmywanie i o 22:40 jestem gotowy do snu. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam...
Koszmarny dzień. I będzie mnie kosztował. Prawdopodobnie nie wygrzebię się z tego zmęczenia do kolejnego restu...
- DST 94.15km
- Teren 3.20km
- Czas 06:54
- VAVG 13.64km/h
- VMAX 58.60km/h
- Temperatura 41.0°C
- Podjazdy 2210m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 8, pechowy
Miał być lekki, łatwy i przyjemny dzień. Miał. Dwa z tych przymiotników nawet w sumie można uznać.
Wyjechałem dość późno (leń), wjechałem na przełączkę 460, a potem w dół i lekko czesko na kemping Cavadonga. Raptem 29 km. Kemping kiepski i drogi (22 eur!).
Rozbiłem się, zjadłem kanapki, pozmywałem i pojechałem na biga Lagos Cavadonga.
Podjazd zacny, długie odcinki 12%. Ale wszedł dobrze, a na górze wspaniałe widoki :-)
i dzikie tłumy.
I multum autobusów po drodze. Mijanki były... emocjonujące.
Zjazd dość szybki i lekko po 17 jestem na kempingu. Idąc się myć, zauważyłem, że zapomniałem zabrać pozmywanych przed bigiem naczyń. I że nadal leżą w umywalni: talerz, kubek, spork i scyzoryk. Scyzoryk nawet zamknąłem dla bezpieczeństwa. I poszedłem się umyć z zamiarem zabrania naczyń wracając. Mycie i pranie zajęło mi ze 25 minut. A jak wychodziłem, to naczynia były, ale nóż znikł. Ktoś go kurwa ukradł!
Następne dwie godziny spędziłem łażąc po kempingu z translatorem. Zapytałem chyba z 50 osób. Jedna Portugalka rzekomo widziała, jak jakiś siedemnastoletni świński blondyn/ rudy obczajal mój nóż. Ale nie widziała na pewno, czy go wziął. Obszedłem więc kemping w poszukiwaniu takiej osoby (w otoczeniu raczej ciemnej karnacji Hiszpanow powinna się rzucać w oczy!), ale nikogo takiego nie widziałem.
Zostawiłem kartkę z dwujezyczną prośbą o anonimowy zwrot i odtąd żyję nadzieją... Pal licho kasę, ale wątpię, żebym jutro zdołał kupić podobnej jakości victorinoxa, a bez noża NIE DA SIĘ jechać wyprawy z własnym wyżywieniem. No, ale pewnie jakiś nóż zdołam kupić. N. obczaiła kilka sklepów w najbliższym miasteczku...
A potem próbowałem kupić bilet na pociąg powrotny (w sobotę nijak nie chciała przejść transakcja) i w trakcie zdechł mi komp. Po prostu zgasł i już więcej się nie włączył! Przypuszczam, że się wewnątrz poluzowało gniazdo akumulatora. Już kiedyś się to zdarzyło. Ale tutaj nie mam narzędzi do naprawy! Może i nożem bym odkręcił... :-P
Bilet udało mi się w końcu kupić przez telefon, ale od tego pecha chce się płakać... :-(
Kolację zrobiłem pożyczonym nożem, na śniadanie będą płatki z mlekiem, chyba że mleko się popsuje, bo najpierw był upał, a potem burza :-P
No więc nie był to przyjemny dzień. Nichu ja!
Wyjechałem dość późno (leń), wjechałem na przełączkę 460, a potem w dół i lekko czesko na kemping Cavadonga. Raptem 29 km. Kemping kiepski i drogi (22 eur!).
Rozbiłem się, zjadłem kanapki, pozmywałem i pojechałem na biga Lagos Cavadonga.
Podjazd zacny, długie odcinki 12%. Ale wszedł dobrze, a na górze wspaniałe widoki :-)
i dzikie tłumy.
I multum autobusów po drodze. Mijanki były... emocjonujące.
Zjazd dość szybki i lekko po 17 jestem na kempingu. Idąc się myć, zauważyłem, że zapomniałem zabrać pozmywanych przed bigiem naczyń. I że nadal leżą w umywalni: talerz, kubek, spork i scyzoryk. Scyzoryk nawet zamknąłem dla bezpieczeństwa. I poszedłem się umyć z zamiarem zabrania naczyń wracając. Mycie i pranie zajęło mi ze 25 minut. A jak wychodziłem, to naczynia były, ale nóż znikł. Ktoś go kurwa ukradł!
Następne dwie godziny spędziłem łażąc po kempingu z translatorem. Zapytałem chyba z 50 osób. Jedna Portugalka rzekomo widziała, jak jakiś siedemnastoletni świński blondyn/ rudy obczajal mój nóż. Ale nie widziała na pewno, czy go wziął. Obszedłem więc kemping w poszukiwaniu takiej osoby (w otoczeniu raczej ciemnej karnacji Hiszpanow powinna się rzucać w oczy!), ale nikogo takiego nie widziałem.
Zostawiłem kartkę z dwujezyczną prośbą o anonimowy zwrot i odtąd żyję nadzieją... Pal licho kasę, ale wątpię, żebym jutro zdołał kupić podobnej jakości victorinoxa, a bez noża NIE DA SIĘ jechać wyprawy z własnym wyżywieniem. No, ale pewnie jakiś nóż zdołam kupić. N. obczaiła kilka sklepów w najbliższym miasteczku...
A potem próbowałem kupić bilet na pociąg powrotny (w sobotę nijak nie chciała przejść transakcja) i w trakcie zdechł mi komp. Po prostu zgasł i już więcej się nie włączył! Przypuszczam, że się wewnątrz poluzowało gniazdo akumulatora. Już kiedyś się to zdarzyło. Ale tutaj nie mam narzędzi do naprawy! Może i nożem bym odkręcił... :-P
Bilet udało mi się w końcu kupić przez telefon, ale od tego pecha chce się płakać... :-(
Kolację zrobiłem pożyczonym nożem, na śniadanie będą płatki z mlekiem, chyba że mleko się popsuje, bo najpierw był upał, a potem burza :-P
No więc nie był to przyjemny dzień. Nichu ja!
- DST 69.11km
- Czas 04:02
- VAVG 17.13km/h
- VMAX 58.60km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 1574m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 7, everestowy
Dziś dzień na lekko. Tylko na biga i z powrotem. Pewnie bym dorzucił kawałek trasy, gdybym wiedział, że mapa drastycznie zawyżyla podjazdy. Miało być niemal 1800.
Ale też fajnie, bo jeszcze zajrzałem do Cares Gorge. I choć nie dotarłem do głównych atrakcji (tylko pieszo, 6 godzin!), to i tak było fajnie :-)
A na szczyt Naranjo de Bulnes prowadzi kolej linowa... podziemna! :O
Ale też fajnie, bo jeszcze zajrzałem do Cares Gorge. I choć nie dotarłem do głównych atrakcji (tylko pieszo, 6 godzin!), to i tak było fajnie :-)
A na szczyt Naranjo de Bulnes prowadzi kolej linowa... podziemna! :O
- DST 50.05km
- Teren 1.70km
- Czas 03:23
- VAVG 14.79km/h
- VMAX 49.95km/h
- Temperatura 29.0°C
- Podjazdy 1364m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze