Basking in the Sun, dz. 9, przerąbany
Upał, upał, upał, szok termiczny, dramatyczne zmęczenie, zrobiona zaplanowana trasa (absolutnie ostatkiem sił), nocleg na dziko.
Więcej kiedy indziej. Być może.
To może teraz. Sąsiedzi nawet w miarę dali pospać (mimo co najmniej sześciu butelek wina, których otwieranie słyszałem). Zerwałem się o 6:20, 40 minut przed brzaskiem. Przed 9 wyjechałem. Nóż "się nie znalazł", niestety.
Ale miałem plan. N. wynalazła dobrych 6 sklepów, gdzie powinien się znaleźć scyzoryk. Pierwszy teoretycznie otwierał się o 9, ale ja już wiem, czego się spodziewać...
Więc najpierw stacja benzynowa (kończyło się paliwo w kuchence), potem supermarket (te otwierają raczej punktualnie) i zakupy na dwa dni, a potem sklep wędkarski. Już w witrynie widać, że mają proste victorinoxy! Będzie dopsz!
I rzeczywiście, o 9:40 za jedyne 36 eur odrobiłem, co złodziej zabrał. Co prawda bez korkociągu (nie było wersji li tylko nóż i korkociąg, jak już to milion zbędnych funkcji i cena blisko 100!), ale chyba go ani razu nie użyłem (jak wino, to tylko z kartonu! :-P).
Lekko po 10 ruszam. Na początku mam Centrum Dobra. Potem będzie już tylko gorzej...
Najpierw lekko pod górę doliną, potem już gorżem. Ładnie. I coraz goręcej. Na 350m zostawiam sakwy w barze (barman mówił po włosku, hurra!) i jadę biga na lekko. Dużo słońca, mało cienia. Licznik pokazuje 38 stopni. Jadę nawet nieźle. W połowie dłuższy postój przy kraniku. A pod koniec już kiepsko, bo robi się błotnisto-kamienista droga. 1,5km bez sensu, bo na końcu nie ma nic, nawet przełęczy. Ot, lokalne maksimum grani i maszt komórkowy.
Zjazd z widokami na Picos de Europa (podjeżdżając ich nie zauważyłem!), chociaż tyle.
W okolicy baru z sakwami są już 42 stopnie! Dalej droga raz wiedzie lewą stroną rzeki (cień, 38 stopni) a raz prawą (słońce, 43 stopnie).
W kolejnym barze staje na loda i biorę wodę. Jest masakra. Już po 15:30, a przede mną jeszcze 1000m podjazdu. Jak się wkrótce okazało, droga zaczęła się wspinać na prawe zbocze, więc mam już słońce non stop!
Kolejny postój w wiosce na 800, gdzie biorę 2 litry wody i niemal cały włażę do cembrowiny. I zdycham na ławce w cieniu. Jest już po 17, ale nic się nie ochładza! Przy życiu trzyma mnie perspektywa wieczornej kąpieli w jeziorze zaporowym na górze...
Wreszcie docieram do skrzyżowania pod drugim bigiem, zrzucam sakwy i jadę ostatnie 200m. Nawet na lekko jest bardzo ciężko. W końcu jest big! Nareszcie! A na bigu... idealne miejsce do spania. Dzizasy, woda, trawa... No, ale ja nie mam sakw :-P Trudno, jadę zgodnie z planem.
Zjeżdżam, zbieram sakwy i zjeżdżam dalej. Za chwilę kolejne dzizasy, ale te są bezwodne, a ja mam tylko litr ze źródełka na górze. Trudno, jadę dalej. Za kilka kilometrów zjazdu jest wieś i źródełko. Na wszelki biorę wody na full. I dobrze zrobiłem, bo wkrótce okazuje się że jezioro zaporowe jest... puste. Ledwo strumyk się sączy!
Nic to, mam wodę, więc jadę dalej. Jeszcze 4 km do zaplanowanej miejscówki. Robi się czesko i zaczyna się ściemniać. Jest prawie 21.
W końcu docieram na miejsce i wszystko gra. Są dżizasy ok 200m od szosy, ogrodzone (krowy wokoło!) i jest nawet woda! Ledwo ciurka, więc dobrze, że mam, ale na dolewki jednak jest! :-)
Padam z nóg, a tu jeszcze namiot, materacyk, mycie (akurat przyjechali jacyś kamperowcy, trudno, mieli widowisko :-P), jedzenie... Jem parówki i groszek z majonezem, to chyba najszybsza opcja. Ledwo daję radę to w siebie wepchnąć. Jeszcze zmywanie i o 22:40 jestem gotowy do snu. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam...
Koszmarny dzień. I będzie mnie kosztował. Prawdopodobnie nie wygrzebię się z tego zmęczenia do kolejnego restu...
Więcej kiedy indziej. Być może.
To może teraz. Sąsiedzi nawet w miarę dali pospać (mimo co najmniej sześciu butelek wina, których otwieranie słyszałem). Zerwałem się o 6:20, 40 minut przed brzaskiem. Przed 9 wyjechałem. Nóż "się nie znalazł", niestety.
Ale miałem plan. N. wynalazła dobrych 6 sklepów, gdzie powinien się znaleźć scyzoryk. Pierwszy teoretycznie otwierał się o 9, ale ja już wiem, czego się spodziewać...
Więc najpierw stacja benzynowa (kończyło się paliwo w kuchence), potem supermarket (te otwierają raczej punktualnie) i zakupy na dwa dni, a potem sklep wędkarski. Już w witrynie widać, że mają proste victorinoxy! Będzie dopsz!
I rzeczywiście, o 9:40 za jedyne 36 eur odrobiłem, co złodziej zabrał. Co prawda bez korkociągu (nie było wersji li tylko nóż i korkociąg, jak już to milion zbędnych funkcji i cena blisko 100!), ale chyba go ani razu nie użyłem (jak wino, to tylko z kartonu! :-P).
Lekko po 10 ruszam. Na początku mam Centrum Dobra. Potem będzie już tylko gorzej...
Najpierw lekko pod górę doliną, potem już gorżem. Ładnie. I coraz goręcej. Na 350m zostawiam sakwy w barze (barman mówił po włosku, hurra!) i jadę biga na lekko. Dużo słońca, mało cienia. Licznik pokazuje 38 stopni. Jadę nawet nieźle. W połowie dłuższy postój przy kraniku. A pod koniec już kiepsko, bo robi się błotnisto-kamienista droga. 1,5km bez sensu, bo na końcu nie ma nic, nawet przełęczy. Ot, lokalne maksimum grani i maszt komórkowy.
Zjazd z widokami na Picos de Europa (podjeżdżając ich nie zauważyłem!), chociaż tyle.
W okolicy baru z sakwami są już 42 stopnie! Dalej droga raz wiedzie lewą stroną rzeki (cień, 38 stopni) a raz prawą (słońce, 43 stopnie).
W kolejnym barze staje na loda i biorę wodę. Jest masakra. Już po 15:30, a przede mną jeszcze 1000m podjazdu. Jak się wkrótce okazało, droga zaczęła się wspinać na prawe zbocze, więc mam już słońce non stop!
Kolejny postój w wiosce na 800, gdzie biorę 2 litry wody i niemal cały włażę do cembrowiny. I zdycham na ławce w cieniu. Jest już po 17, ale nic się nie ochładza! Przy życiu trzyma mnie perspektywa wieczornej kąpieli w jeziorze zaporowym na górze...
Wreszcie docieram do skrzyżowania pod drugim bigiem, zrzucam sakwy i jadę ostatnie 200m. Nawet na lekko jest bardzo ciężko. W końcu jest big! Nareszcie! A na bigu... idealne miejsce do spania. Dzizasy, woda, trawa... No, ale ja nie mam sakw :-P Trudno, jadę zgodnie z planem.
Zjeżdżam, zbieram sakwy i zjeżdżam dalej. Za chwilę kolejne dzizasy, ale te są bezwodne, a ja mam tylko litr ze źródełka na górze. Trudno, jadę dalej. Za kilka kilometrów zjazdu jest wieś i źródełko. Na wszelki biorę wody na full. I dobrze zrobiłem, bo wkrótce okazuje się że jezioro zaporowe jest... puste. Ledwo strumyk się sączy!
Nic to, mam wodę, więc jadę dalej. Jeszcze 4 km do zaplanowanej miejscówki. Robi się czesko i zaczyna się ściemniać. Jest prawie 21.
W końcu docieram na miejsce i wszystko gra. Są dżizasy ok 200m od szosy, ogrodzone (krowy wokoło!) i jest nawet woda! Ledwo ciurka, więc dobrze, że mam, ale na dolewki jednak jest! :-)
Padam z nóg, a tu jeszcze namiot, materacyk, mycie (akurat przyjechali jacyś kamperowcy, trudno, mieli widowisko :-P), jedzenie... Jem parówki i groszek z majonezem, to chyba najszybsza opcja. Ledwo daję radę to w siebie wepchnąć. Jeszcze zmywanie i o 22:40 jestem gotowy do snu. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam...
Koszmarny dzień. I będzie mnie kosztował. Prawdopodobnie nie wygrzebię się z tego zmęczenia do kolejnego restu...
- DST 94.15km
- Teren 3.20km
- Czas 06:54
- VAVG 13.64km/h
- VMAX 58.60km/h
- Temperatura 41.0°C
- Podjazdy 2210m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!