Basking in a drizzle, dz. 14
Start o 8:30. Z hotelu to łatwe. Myślałem, że wręcz trochę późno, ale okazało się, że Mercadona w Poli czynna od 9, więc i tak kilka minut czekałem. Spore zakupy (bo znów 1,5 dnia bez sklepu) i jak wychodzę o 9:25 to siąpi. Oczywiście :-/ Nic to, ruszam! Dziś zbyt ambitny dzień, żeby się przejmować pierdołami.
Zaraz z Poli startuje solidny podjazd na biga Alto de Gamoniteiro. Na dzień dobry 9%, potem i do 14 momentami. Większość czasu siąpi. Robię jeden postój pod drzewem, które jeszcze nie przeciekło i dość wilgotny docieram na 1160, gdzie na biga odbija boczna droga. Zrzucam sakwy w krzakach (i w deszczu) i bez postoju dalej. Pada coraz mocniej (choć to wciąż mżawka), więc zatrzymuję się dopiero na szczycie.
Ekspresowa przebiórka w (chwilowo) suche i ciepłe ciuchy, w biegu pożeram garść migdałów i zjeżdżam. Pada i pada, a tu nachylenia zacne, nie to co wczoraj! Drżę o klocki, ale dają radę!
Przy sakwach stoję kilka minut pod niby daszkiem jakiegoś budynku typu podstacja elektryczna. Kapie za kołnierz, ale bezpośrednio nie pada, bo jestem od zawietrznej :-P
Potem kilometr leciutko pod górę na przełęcz (dawny big) i zaczyna się długi zjazd. Powoli słabnie deszcz, ale i moje dłonie na klamkach hamulcowych. Które pierwsze odpuści... ? Jednak deszcz. Na wysokości ok 800 ustaje, na 600 nieśmiało wygląda słońce. Na 500 robię postój na ławce, żeby wreszcie coś konkretnego ZJEŚĆ. A potem dalej. Sukcesywnie się rozbieram i kolejne sztuki odzieży suszę na rogach, lemondce, na sakwach i na sobie. Jakoś idzie.
Jeszcze z 10 km leciutko w dół i jestem na 350, gdzie full lampa, 28 stopni i zaczyna się lekki podjazd. Wkrótce docieram do Entrago, gdzie jest hotelik. Wg booking za 64, to bezpośrednio powinno być ok 50. Nie napalam się, bo w planach jest dzik, ale jak na drugim bigu znów popada, to nie wiem, czy zdołam się na obozie umyć w zimnej wodzie ;-) Ale dylemat się sam rozwiązuje, bo ostatnie wolne miejsce ktoś zaklepał nie przez booking, więc mnie nie przyjmą. Trudno i może dobrze, bo pogoda coraz lepsza :-)
Teraz jadę obejrzeć miejsce na dzika. Specyficzne, bo w miasteczku. Ale stoją kamperowcy, są dżizasy, więc raczej nie powinno być problemu. Tylko wody nie ma. Ale znajduję kranik 150m dalej. I jest rzeczka do mycia. Okej, biorę! :-)
Kanapka i ruszam na biga. Jest tuż po 16, a przede mną 1100 metrów pod górę...
Rozglądam się za miejscem na sakwy, ale wieś za wsią. Jedna z nich taka :-D
W końcu wstawiam na jakieś pastwisko, ale przyfilował mnie jakiś wioskowy dziadek i poszedł tam zajrzeć. Fuck. On wychodzi, ja wracam i zabieram sakwy wyżej. Na szczęście podjazd bardzo łagodny. W końcu znajduję odpowiednie krzaki. Uff. Ale jest już po 16:30! No to w pedał!
Jestem zaskoczony, jak zacnie jadę. Jest 5-8% większość czasu, a prędkość mam 9-12 kmh. Wow! Do postoju na 1100 gnam jak na happy minutes B-) A po drodze piękny gorż, jak zwykle gdy jest mało czasu :-P
Potem już nieco słabiej, ale wciąż bez wstydu przed Ryśkiem. Na bigu Puerto de Ventana (1590) jestem o 18:20. Zakładałem że o 19. Nieźle!
W międzyczasie z 28 stopni zrobiło się 12, ale po raz pierwszy od trzech dni nie pada! Wow again :-P
Ubieram, zjeżdżam. Chmury się zbierają, ale nie pada aż do miejscówki. Hurra!
Biorę wodę, ustawiam majdan przy dżizasie i idę się myć do rzeki. Zimna, ale nie lodowata. Tylko płytko, nie idzie się całkiem zanurzyć, nawet na leżąco. Ale umyć się udało, jak świeżo! :-D
Potem herbata, lazania i po jedzeniu, o wczesnym zmroku, rozbijam namiot. W samą porę, bo w trakcie zaczyna padać. Oczywiście :-P Szybko zgarniam klamoty do namiotu i kończę ten szalony dzień :-)
Zaraz z Poli startuje solidny podjazd na biga Alto de Gamoniteiro. Na dzień dobry 9%, potem i do 14 momentami. Większość czasu siąpi. Robię jeden postój pod drzewem, które jeszcze nie przeciekło i dość wilgotny docieram na 1160, gdzie na biga odbija boczna droga. Zrzucam sakwy w krzakach (i w deszczu) i bez postoju dalej. Pada coraz mocniej (choć to wciąż mżawka), więc zatrzymuję się dopiero na szczycie.
Ekspresowa przebiórka w (chwilowo) suche i ciepłe ciuchy, w biegu pożeram garść migdałów i zjeżdżam. Pada i pada, a tu nachylenia zacne, nie to co wczoraj! Drżę o klocki, ale dają radę!
Przy sakwach stoję kilka minut pod niby daszkiem jakiegoś budynku typu podstacja elektryczna. Kapie za kołnierz, ale bezpośrednio nie pada, bo jestem od zawietrznej :-P
Potem kilometr leciutko pod górę na przełęcz (dawny big) i zaczyna się długi zjazd. Powoli słabnie deszcz, ale i moje dłonie na klamkach hamulcowych. Które pierwsze odpuści... ? Jednak deszcz. Na wysokości ok 800 ustaje, na 600 nieśmiało wygląda słońce. Na 500 robię postój na ławce, żeby wreszcie coś konkretnego ZJEŚĆ. A potem dalej. Sukcesywnie się rozbieram i kolejne sztuki odzieży suszę na rogach, lemondce, na sakwach i na sobie. Jakoś idzie.
Jeszcze z 10 km leciutko w dół i jestem na 350, gdzie full lampa, 28 stopni i zaczyna się lekki podjazd. Wkrótce docieram do Entrago, gdzie jest hotelik. Wg booking za 64, to bezpośrednio powinno być ok 50. Nie napalam się, bo w planach jest dzik, ale jak na drugim bigu znów popada, to nie wiem, czy zdołam się na obozie umyć w zimnej wodzie ;-) Ale dylemat się sam rozwiązuje, bo ostatnie wolne miejsce ktoś zaklepał nie przez booking, więc mnie nie przyjmą. Trudno i może dobrze, bo pogoda coraz lepsza :-)
Teraz jadę obejrzeć miejsce na dzika. Specyficzne, bo w miasteczku. Ale stoją kamperowcy, są dżizasy, więc raczej nie powinno być problemu. Tylko wody nie ma. Ale znajduję kranik 150m dalej. I jest rzeczka do mycia. Okej, biorę! :-)
Kanapka i ruszam na biga. Jest tuż po 16, a przede mną 1100 metrów pod górę...
Rozglądam się za miejscem na sakwy, ale wieś za wsią. Jedna z nich taka :-D
W końcu wstawiam na jakieś pastwisko, ale przyfilował mnie jakiś wioskowy dziadek i poszedł tam zajrzeć. Fuck. On wychodzi, ja wracam i zabieram sakwy wyżej. Na szczęście podjazd bardzo łagodny. W końcu znajduję odpowiednie krzaki. Uff. Ale jest już po 16:30! No to w pedał!
Jestem zaskoczony, jak zacnie jadę. Jest 5-8% większość czasu, a prędkość mam 9-12 kmh. Wow! Do postoju na 1100 gnam jak na happy minutes B-) A po drodze piękny gorż, jak zwykle gdy jest mało czasu :-P
Potem już nieco słabiej, ale wciąż bez wstydu przed Ryśkiem. Na bigu Puerto de Ventana (1590) jestem o 18:20. Zakładałem że o 19. Nieźle!
W międzyczasie z 28 stopni zrobiło się 12, ale po raz pierwszy od trzech dni nie pada! Wow again :-P
Ubieram, zjeżdżam. Chmury się zbierają, ale nie pada aż do miejscówki. Hurra!
Biorę wodę, ustawiam majdan przy dżizasie i idę się myć do rzeki. Zimna, ale nie lodowata. Tylko płytko, nie idzie się całkiem zanurzyć, nawet na leżąco. Ale umyć się udało, jak świeżo! :-D
Potem herbata, lazania i po jedzeniu, o wczesnym zmroku, rozbijam namiot. W samą porę, bo w trakcie zaczyna padać. Oczywiście :-P Szybko zgarniam klamoty do namiotu i kończę ten szalony dzień :-)
- DST 101.78km
- Teren 0.15km
- Czas 06:55
- VAVG 14.72km/h
- VMAX 51.91km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2964m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!