Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 61874.99 km (w terenie 1090.17 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3444:56 |
Średnia prędkość: | 17.96 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 862546 m |
Liczba aktywności: | 727 |
Średnio na aktywność: | 85.11 km i 4h 44m |
Więcej statystyk |
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 1
Dzień miał być na lajcie, żeby się powoli wkręcić w wyprawę*. I udało się, był! Pochmurnie, 22-26 stopni aż do biga, a dopiero na dole za bigiem doszło do 36 :P
Solidne czechy cały dzień, a big trzymał 7-10% na 600m podjazdu. Bez dramatu na początek, chociaż wolno jechałem. Forma denna, póki co.
Stopy lekko pobolewają, ale na razie nie ma powodów do paniki. Zobaczymy, jak będzie dalej.
Okolica raczej industrialna lub nudna krajówka wśród wzgórz, nic ciekawego, a na bigu chmura, więc widoki widziałem, że były, ale nawet nie było sensu fotografować. No okej, parę zdjęć zrobiłem :p
Big nim zaczął się podjazd
Na bigu w chmurze (jak polskie śmieci ;-)
Big z drugiej strony. Najwyraźniej ta grań zatrzymuje chmury idące od oceanu. Zresztą to już Rioja!
A na kempingu Angosto małe Murzyniątka myją wszystkim rowery! ;-)
Kemping zbyt industrialny jak dla mnie (bar, restauracja, koncert polek i marszów! dwa baseny, kilka boisk), ale ma wszystko co trza, a do koncertu mam na szczęście wystarczająco daleko :-P Ale cena bardzo zacna, niestety, 25 eur! :O
*No dobra, tak wyszło, bo to był jedyny nocleg w szerokiej okolicy :P
Solidne czechy cały dzień, a big trzymał 7-10% na 600m podjazdu. Bez dramatu na początek, chociaż wolno jechałem. Forma denna, póki co.
Stopy lekko pobolewają, ale na razie nie ma powodów do paniki. Zobaczymy, jak będzie dalej.
Okolica raczej industrialna lub nudna krajówka wśród wzgórz, nic ciekawego, a na bigu chmura, więc widoki widziałem, że były, ale nawet nie było sensu fotografować. No okej, parę zdjęć zrobiłem :p
Big nim zaczął się podjazd
Na bigu w chmurze (jak polskie śmieci ;-)
Big z drugiej strony. Najwyraźniej ta grań zatrzymuje chmury idące od oceanu. Zresztą to już Rioja!
A na kempingu Angosto małe Murzyniątka myją wszystkim rowery! ;-)
Kemping zbyt industrialny jak dla mnie (bar, restauracja, koncert polek i marszów! dwa baseny, kilka boisk), ale ma wszystko co trza, a do koncertu mam na szczęście wystarczająco daleko :-P Ale cena bardzo zacna, niestety, 25 eur! :O
*No dobra, tak wyszło, bo to był jedyny nocleg w szerokiej okolicy :P
- DST 72.94km
- Czas 04:42
- VAVG 15.52km/h
- VMAX 70.20km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 1454m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 0
Na lotnisko w Wiedniu, z lotniska w Bilbao na kwaterę i potem małe zwiedzanko mostu, którego w zeszłym roku nie dałem rady odwiedzić, bo był poza zasięgiem przy braku roweru.
Most gondolowy fajny, ale najfajniesze to, że dziś wszystko poszło w miarę gładko. A byłem pełen obaw!
Ale okazuje się, że klatwa Bilbao chyba jednak nie istnieje, rok temu to tylko jakiś błąd w matrixie był. Oby!
Zwłaszcza, że w Bilbao bizikle tak!
Most gondolowy fajny, ale najfajniesze to, że dziś wszystko poszło w miarę gładko. A byłem pełen obaw!
Ale okazuje się, że klatwa Bilbao chyba jednak nie istnieje, rok temu to tylko jakiś błąd w matrixie był. Oby!
Zwłaszcza, że w Bilbao bizikle tak!
- DST 54.08km
- Czas 02:44
- VAVG 19.79km/h
- VMAX 52.75km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 303m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
No More Basking in the Sun, dz. 29, powrót
Z Bilbao na lotnisko i z lotniska do Wiednia.
Zaskakująco dobrze dziś poszło. Zwłaszcza odprawa bagażowa (rower) wyjątkowo szybka w Jebao. Nie bilbać? ;)
Nota dla potomności: pakowanie roweru (demontaż, owijanie folią i oklejanie) i sakw (do torby z Ikei i do worka plastikowego, oklejanie) zajmuje 1:15h (rozpakowywanie tak samo).
Podsumowanie wyprawy później, Ledwo żyję, wstawszy o 4:30 ;)
===
Podsumowanie wyprawy Basking in the Sun 2023:
Całkowity dystans wyprawy: 2 291 km, średnio dziennie 96,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 47 381 m, czyli 2 068 m / 100 km. Zdecydowanie bardziej górzyście niż na południu Hiszpanii (tam było 1 718)! Porównywalnie z Alpami! Szok!
Zaliczonych bigów: 33, średnio dziennie 1,37. Też więcej niż rok temu. I znów sporo czech, aczkolwiek tu raczej głownie na bezbigowych odcinkach. Czyli w sumie: albo podjazd na biga, zjazd i kolejny podjazd (jak w Alpach, tylko oczywiście nie aż tak wysoko) albo bez bigów, ale wtedy czechy.
Forma: od początku oczywiście beznadziejna i aż do końca bez szału. W tym kontekście widzę, że miałem trochę fart, że zamieszanie z bagażem (które sprawiło, że start z Bilbao nastąpił w ważne święto i nie było już biletów na pociąg do Leon) zmusiło mnie do przejechania trasy w przeciwnym kierunku. Wprawdzie z tego powodu miałem łącznie o 800m podjazdów więcej, ale za to początkowe dni były łatwiejsze, a robiło się coraz trudniej wraz ze stopniowym przyrostem formy (pierwsze półtora tygodnia to średnio 1650m podjazdów dziennie, a reszta już 2280). Więc w sumie nieźle wyszło. Co oczywiście nie znaczy, że dobrze, bo gdyby nie zamieszanie z bagażem, to miałbym do dyspozycji o 3 dni restowe więcej i prawdopodobnie spokojnie zbudowałbym w międzyczasie lepszą formę. A tak to forma przyjdzie teraz. Na dniach :p
Sprzęt: głownie ofiary zdarzeń losowych: uszkodzony talerz w samolocie i skradziony nóż. Poza tym luz w tylnym kole, który w nerwach, ale tanio udało się skasować i mój błąd z butami - nie powinienem był już zabierać żółtych ciżemek. Ale jakoś nie przybaniowałem przed wyjazdem, że są już miększe niż w dniach swojej młodości...
Klocki hamulcowe wytrzymały do końca (choć teraz już zdecydowanie pora je wymienić), pozostałe elementy też bez zarzutu, nawet gumy żadnej nie złapałem...
Pogoda: niesamowite kontrasty pogodowe. Od kilkudniowej mżawki przez pierońskie upały po silne wiatry. Jedno czego nie było, to naprawdę zimno - kurtkę puchową założyłem dwa razy rankiem, a gdybym jej nie miał, to też bym wytrzymał. Ale ilość czasu z deszczem olbrzymia. W zasadzie chyba tylko przez 3 dni nie padało wcale. Przez 5 siąpiło non stop, a pozostałe to pochmurne dni z przelotnymi opadami.
Okoliczności: Też różnorakie. Wspaniałe widoki w Picos de Europa i na północnozachodnim wybrzeżu. Cudowne, oszałamiające! Nic porównywalnego nie ma na południu, przynajmniej ja nie widziałem. Playa de las Catedrales i okolice między Foz a Valdovino to jest klasa światowa. Poza tym głównie góry typu szkockiego, trochę skał, dużo wrzosów. Ładnie, ale bez szału. Jedzenie też zwyczajne, nic mnie nie ujęło. W przeciwieństwie do południa kraju, tu nie ma problemów z wodą. Większość źródełek "działa", a jak nawet nie ma źródełka, to zawsze można poprosić od kogoś z domu. No chyba że total odludzie, ale takie odcinki rzadko trwają więcej niż 4 godziny, więc da się wziąć odpowiednią ilość wody na zapas.
Inne: Ogólnie trasa spełniła, a nawet przewyższyła moje oczekiwania, natomiast odbiór wyprawy był bardzo zakłócony przez wszechogarniającego pecha. Począwszy od zagubienia bagażu i roweru przez linię lotniczą, poprzez uszkodzenie niektórych elementów bagażu, kradzież noża, problemy z miejscem na kempingu, trafianiem w miejsca bezsklepowe w tygodniu, a w sklepowe w niedziele, dodatkowe święta nie wtedy, kiedy trzeba, odprawę na lot powrotny, i tak dalej, i tak dalej. Czasami już ciężko mi było to znieść. Oczywiście, mogło być znacznie gorzej, mogłem codziennie łapać po dwie gumy, a rower mógł mieć pękniętą ramę, etc... No, ale nagromadzenie niefartu było grubo powyżej przeciętnej i mam nadzieję, że wyrobiłem swoją normę na najbliższych kilka lat...
Zaskakująco dobrze dziś poszło. Zwłaszcza odprawa bagażowa (rower) wyjątkowo szybka w Jebao. Nie bilbać? ;)
Nota dla potomności: pakowanie roweru (demontaż, owijanie folią i oklejanie) i sakw (do torby z Ikei i do worka plastikowego, oklejanie) zajmuje 1:15h (rozpakowywanie tak samo).
Podsumowanie wyprawy później, Ledwo żyję, wstawszy o 4:30 ;)
===
Podsumowanie wyprawy Basking in the Sun 2023:
Całkowity dystans wyprawy: 2 291 km, średnio dziennie 96,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 47 381 m, czyli 2 068 m / 100 km. Zdecydowanie bardziej górzyście niż na południu Hiszpanii (tam było 1 718)! Porównywalnie z Alpami! Szok!
Zaliczonych bigów: 33, średnio dziennie 1,37. Też więcej niż rok temu. I znów sporo czech, aczkolwiek tu raczej głownie na bezbigowych odcinkach. Czyli w sumie: albo podjazd na biga, zjazd i kolejny podjazd (jak w Alpach, tylko oczywiście nie aż tak wysoko) albo bez bigów, ale wtedy czechy.
Forma: od początku oczywiście beznadziejna i aż do końca bez szału. W tym kontekście widzę, że miałem trochę fart, że zamieszanie z bagażem (które sprawiło, że start z Bilbao nastąpił w ważne święto i nie było już biletów na pociąg do Leon) zmusiło mnie do przejechania trasy w przeciwnym kierunku. Wprawdzie z tego powodu miałem łącznie o 800m podjazdów więcej, ale za to początkowe dni były łatwiejsze, a robiło się coraz trudniej wraz ze stopniowym przyrostem formy (pierwsze półtora tygodnia to średnio 1650m podjazdów dziennie, a reszta już 2280). Więc w sumie nieźle wyszło. Co oczywiście nie znaczy, że dobrze, bo gdyby nie zamieszanie z bagażem, to miałbym do dyspozycji o 3 dni restowe więcej i prawdopodobnie spokojnie zbudowałbym w międzyczasie lepszą formę. A tak to forma przyjdzie teraz. Na dniach :p
Sprzęt: głownie ofiary zdarzeń losowych: uszkodzony talerz w samolocie i skradziony nóż. Poza tym luz w tylnym kole, który w nerwach, ale tanio udało się skasować i mój błąd z butami - nie powinienem był już zabierać żółtych ciżemek. Ale jakoś nie przybaniowałem przed wyjazdem, że są już miększe niż w dniach swojej młodości...
Klocki hamulcowe wytrzymały do końca (choć teraz już zdecydowanie pora je wymienić), pozostałe elementy też bez zarzutu, nawet gumy żadnej nie złapałem...
Pogoda: niesamowite kontrasty pogodowe. Od kilkudniowej mżawki przez pierońskie upały po silne wiatry. Jedno czego nie było, to naprawdę zimno - kurtkę puchową założyłem dwa razy rankiem, a gdybym jej nie miał, to też bym wytrzymał. Ale ilość czasu z deszczem olbrzymia. W zasadzie chyba tylko przez 3 dni nie padało wcale. Przez 5 siąpiło non stop, a pozostałe to pochmurne dni z przelotnymi opadami.
Okoliczności: Też różnorakie. Wspaniałe widoki w Picos de Europa i na północnozachodnim wybrzeżu. Cudowne, oszałamiające! Nic porównywalnego nie ma na południu, przynajmniej ja nie widziałem. Playa de las Catedrales i okolice między Foz a Valdovino to jest klasa światowa. Poza tym głównie góry typu szkockiego, trochę skał, dużo wrzosów. Ładnie, ale bez szału. Jedzenie też zwyczajne, nic mnie nie ujęło. W przeciwieństwie do południa kraju, tu nie ma problemów z wodą. Większość źródełek "działa", a jak nawet nie ma źródełka, to zawsze można poprosić od kogoś z domu. No chyba że total odludzie, ale takie odcinki rzadko trwają więcej niż 4 godziny, więc da się wziąć odpowiednią ilość wody na zapas.
Inne: Ogólnie trasa spełniła, a nawet przewyższyła moje oczekiwania, natomiast odbiór wyprawy był bardzo zakłócony przez wszechogarniającego pecha. Począwszy od zagubienia bagażu i roweru przez linię lotniczą, poprzez uszkodzenie niektórych elementów bagażu, kradzież noża, problemy z miejscem na kempingu, trafianiem w miejsca bezsklepowe w tygodniu, a w sklepowe w niedziele, dodatkowe święta nie wtedy, kiedy trzeba, odprawę na lot powrotny, i tak dalej, i tak dalej. Czasami już ciężko mi było to znieść. Oczywiście, mogło być znacznie gorzej, mogłem codziennie łapać po dwie gumy, a rower mógł mieć pękniętą ramę, etc... No, ale nagromadzenie niefartu było grubo powyżej przeciętnej i mam nadzieję, że wyrobiłem swoją normę na najbliższych kilka lat...
- DST 36.80km
- Czas 02:00
- VAVG 18.40km/h
- VMAX 46.98km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 270m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbać jebao, dz. 28
Poranek leniwie, bo pociąg dopiero o 11:54. Ale już były pierwsze oznaki, bo przyszedł mail od WizzAir, że wirtualna karta pokładowa w Bilbao nie działa i że muszę mieć wydrukowaną. Hmmm, to sprawdzam print shopy w Bilbao. Jest kilka w centrum. Ale przecież jest święto! Jeśli nieczynne, to będę żebrał w jakimś hotelu. Dobra. Ale może to jest święto lokalne w Kastylii. Oby.
Po drodze na dworzec w Ponferradzie widzę hotel, a że jest już po godz. 10 (mniej niż 24h przed odlotem, więc darmowa odprawa jest dostępna), to staję, żeby się odprawić i mieć z głowy ten wydruk. Niestety, odprawa pokazuje error. Nie wiadomo jaki, just error! Próbuję z różnych sieci, nic! Trudno, spróbuję z pociągu z kompa.
Na dworcu spoko, na tablicy odjazdów na dziś całe 4 pociągi (!), w tym mój, okej. Idę do kasy, a pani mówi, że nie jest pewna, czy potrzebuję bilet na bagaż (rower). Raczej nie, ale najwyżej u konduktora dopłacę. No nieźle...
Waham się, czy demontować rower, ale uznaję, że nie, bo nie wiadomo, w którym miejscu stanie mój wagon. A ze zdemontowanym rowerem i czterema sakwami ciężko się biega :-P Ale podchodzi do mnie zawiadowca i mówi, że muszę zdemontować i pokazuje, gdzie powinien być mój wagon. Okej, odkręcam pedały i kierownicę. Chyba wystarczy.
Pociąg wjeżdża o kilka minut spóźniony. Wagon jednak kawałek dalej. Biegnę, wsiadam, okej. Próbuję upchnąć rower do worka (udaje się) i do przestrzeni bagażowej (nie udaje się). Ale stawiam równolegle do korytarza przy stojaku pelnym toreb. Stoi, nic nie wystaje, gitara. Jedziemy.
Ale oczywiście po kilku minutach przychodzi konduktor i robi aferę, że koło blokuje drzwi między wagonami i mam zdemontować. No to zdejmuje koło i lowrider, a on dalej drze japę, że tak nie może być. Każe wziąć rower i iść za sobą przez pół pociagu (6 wagonów). Roztrącam ludzi, klnę na niego po angielsku i przepraszam wszystkich za tego idiote. A na końcu pociągu jest przestrzeń. Wąska, ale donikąd nie prowadzi i rower się mieści akurat! Mógłby być w całości, bez demontażu! Okej, trudno.
Miejsca dla mnie w pobliżu nie ma, więc muszę zostać w środku składu z sakwami i przejść dopiero pod koniec trasy. Okej. To teraz odprawa WizzAir. Nadal nie działa. Na dodatek net rwie, bo jedziemy przez góry. Ale tutaj N. pokazała pazur, bo znalazła działający numer na infolinię WizzAir i to bezpłatny! I dowiedziała się, że ponieważ godzina odlotu zmieniła się o bodaj 10 minut (!!), to ja muszę najpierw te zmianę zatwierdzić i dopiero będę się mógł odprawić. Sęk w tym, że ja o tej zmianie wiem, ale nigdzie w systemie nie widziałem opcji zatwierdzenia. Po bezskutecznych poszukiwaniach w końcu dzwonię na infolinię od N. i tam bardzo miła Ukrainka zatwierdza moją zmianę. Teraz odprawa powinna być możliwa. To znaczy, jak będzie kurwa net!
Wreszcie, na stacji Astorga udaje mi się przeklikac przez to gówno w kompie (w aplikacji nadal nie działa). Ale i tak nie mam karty pokładowej! Kolejna próba z przeglądarki w telefonie. WRESZCIE poszło! I w ten sposób, po zaledwie trzech godzinach prób mam kartę pokładową. Uff...
Potem wreszcie coś jem, trochę drzemię i wkrótce jest pora przenosić sakwy na tył składu. Chociaż w sumie nie wiadomo, bo pociąg jest już opóźniony o 25 minut, a ja mam pół godziny na przesiadkę. Zdążę? Zależy, czy nie zwiększy opóźnienia. Idę na tył, a tam oprócz mojego jeszcze dwa rowery. Kompletnie mnie blokują!
Muszę każdy po kolei przenieść przez wagon, a potem, dokonawszy mijanki przy kiblu, odnieść tamte dwa z powrotem. Gotowe. Teraz montuję w swoim koło i lowrider, żeby móc biec z sakwami (a nie na raty). Już wiem od konduktora, że na peron 8, tylko nie wiem, z którego i czy po schodach. Nic to, jestem gotów :O
Na stacje wjeżdżamy o 16:23, mój odjeżdża 16:25. Pędzę. "Roztrącam" ludzi ("Desculpe! Desculpe!") i pędzę. Nie ma schodów! Zdążyłem! JEST! Na dodatek okazuje się, że to jest skład typu regio (miał być "larga distancia" czyli dalekobieżny) i że rower może normalnie stać! Hurra! Mogę go nawet teraz złożyć! Składam. Niestety łamię jedną śrubę od mostka. Ale są jeszcze trzy, wystarczą.
Potem już tylko czekam aż się doczłapiemy do Bilbao i obserwuję coraz gorszą pogodę. W Bilbao jesteśmy o czasie. Leje. Ruszam za gpsem do copy shopu. Musiałem się dziś rano pomylić tworząc punkt, bo wyprowadza mnie gdzieś w pizdu na górę, a to powinno być niedaleko stacji i nad rzeką! Sprawdzam w telefonie i wracam. Jest drukarnia. I kolejka na 6 osób, każda chyba właśnie wydała książkę, bo kseruje, binduje, drukuje bez końca! Wreszcie trochę się wpycham po moją jedną stronę. Jest! 10 centów. Chociaż tyle.
Potem jeszcze po kolację do Lidla (okazuje się, że tu nie ma święta, za to jest ze 20 osób w kolejce do dwóch kas!) i o 19:45 jestem na kwaterze. O dziwo, moja folia bąbelkowa, zostawiona miesiąc temu na innej kwaterze tego zamego właściciela (wraz z kilkoma innymi drobiazgami), też jest. Wow! Są pozytywy! :)
Myć, jeść, przepak, spać. To był KOSZMARNY dzień! Bilbać jebao! :-/
Po drodze na dworzec w Ponferradzie widzę hotel, a że jest już po godz. 10 (mniej niż 24h przed odlotem, więc darmowa odprawa jest dostępna), to staję, żeby się odprawić i mieć z głowy ten wydruk. Niestety, odprawa pokazuje error. Nie wiadomo jaki, just error! Próbuję z różnych sieci, nic! Trudno, spróbuję z pociągu z kompa.
Na dworcu spoko, na tablicy odjazdów na dziś całe 4 pociągi (!), w tym mój, okej. Idę do kasy, a pani mówi, że nie jest pewna, czy potrzebuję bilet na bagaż (rower). Raczej nie, ale najwyżej u konduktora dopłacę. No nieźle...
Waham się, czy demontować rower, ale uznaję, że nie, bo nie wiadomo, w którym miejscu stanie mój wagon. A ze zdemontowanym rowerem i czterema sakwami ciężko się biega :-P Ale podchodzi do mnie zawiadowca i mówi, że muszę zdemontować i pokazuje, gdzie powinien być mój wagon. Okej, odkręcam pedały i kierownicę. Chyba wystarczy.
Pociąg wjeżdża o kilka minut spóźniony. Wagon jednak kawałek dalej. Biegnę, wsiadam, okej. Próbuję upchnąć rower do worka (udaje się) i do przestrzeni bagażowej (nie udaje się). Ale stawiam równolegle do korytarza przy stojaku pelnym toreb. Stoi, nic nie wystaje, gitara. Jedziemy.
Ale oczywiście po kilku minutach przychodzi konduktor i robi aferę, że koło blokuje drzwi między wagonami i mam zdemontować. No to zdejmuje koło i lowrider, a on dalej drze japę, że tak nie może być. Każe wziąć rower i iść za sobą przez pół pociagu (6 wagonów). Roztrącam ludzi, klnę na niego po angielsku i przepraszam wszystkich za tego idiote. A na końcu pociągu jest przestrzeń. Wąska, ale donikąd nie prowadzi i rower się mieści akurat! Mógłby być w całości, bez demontażu! Okej, trudno.
Miejsca dla mnie w pobliżu nie ma, więc muszę zostać w środku składu z sakwami i przejść dopiero pod koniec trasy. Okej. To teraz odprawa WizzAir. Nadal nie działa. Na dodatek net rwie, bo jedziemy przez góry. Ale tutaj N. pokazała pazur, bo znalazła działający numer na infolinię WizzAir i to bezpłatny! I dowiedziała się, że ponieważ godzina odlotu zmieniła się o bodaj 10 minut (!!), to ja muszę najpierw te zmianę zatwierdzić i dopiero będę się mógł odprawić. Sęk w tym, że ja o tej zmianie wiem, ale nigdzie w systemie nie widziałem opcji zatwierdzenia. Po bezskutecznych poszukiwaniach w końcu dzwonię na infolinię od N. i tam bardzo miła Ukrainka zatwierdza moją zmianę. Teraz odprawa powinna być możliwa. To znaczy, jak będzie kurwa net!
Wreszcie, na stacji Astorga udaje mi się przeklikac przez to gówno w kompie (w aplikacji nadal nie działa). Ale i tak nie mam karty pokładowej! Kolejna próba z przeglądarki w telefonie. WRESZCIE poszło! I w ten sposób, po zaledwie trzech godzinach prób mam kartę pokładową. Uff...
Potem wreszcie coś jem, trochę drzemię i wkrótce jest pora przenosić sakwy na tył składu. Chociaż w sumie nie wiadomo, bo pociąg jest już opóźniony o 25 minut, a ja mam pół godziny na przesiadkę. Zdążę? Zależy, czy nie zwiększy opóźnienia. Idę na tył, a tam oprócz mojego jeszcze dwa rowery. Kompletnie mnie blokują!
Muszę każdy po kolei przenieść przez wagon, a potem, dokonawszy mijanki przy kiblu, odnieść tamte dwa z powrotem. Gotowe. Teraz montuję w swoim koło i lowrider, żeby móc biec z sakwami (a nie na raty). Już wiem od konduktora, że na peron 8, tylko nie wiem, z którego i czy po schodach. Nic to, jestem gotów :O
Na stacje wjeżdżamy o 16:23, mój odjeżdża 16:25. Pędzę. "Roztrącam" ludzi ("Desculpe! Desculpe!") i pędzę. Nie ma schodów! Zdążyłem! JEST! Na dodatek okazuje się, że to jest skład typu regio (miał być "larga distancia" czyli dalekobieżny) i że rower może normalnie stać! Hurra! Mogę go nawet teraz złożyć! Składam. Niestety łamię jedną śrubę od mostka. Ale są jeszcze trzy, wystarczą.
Potem już tylko czekam aż się doczłapiemy do Bilbao i obserwuję coraz gorszą pogodę. W Bilbao jesteśmy o czasie. Leje. Ruszam za gpsem do copy shopu. Musiałem się dziś rano pomylić tworząc punkt, bo wyprowadza mnie gdzieś w pizdu na górę, a to powinno być niedaleko stacji i nad rzeką! Sprawdzam w telefonie i wracam. Jest drukarnia. I kolejka na 6 osób, każda chyba właśnie wydała książkę, bo kseruje, binduje, drukuje bez końca! Wreszcie trochę się wpycham po moją jedną stronę. Jest! 10 centów. Chociaż tyle.
Potem jeszcze po kolację do Lidla (okazuje się, że tu nie ma święta, za to jest ze 20 osób w kolejce do dwóch kas!) i o 19:45 jestem na kwaterze. O dziwo, moja folia bąbelkowa, zostawiona miesiąc temu na innej kwaterze tego zamego właściciela (wraz z kilkoma innymi drobiazgami), też jest. Wow! Są pozytywy! :)
Myć, jeść, przepak, spać. To był KOSZMARNY dzień! Bilbać jebao! :-/
- DST 12.13km
- Czas 00:47
- VAVG 15.49km/h
- VMAX 30.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 101m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Ponferriding in the Sun, dz. 27 i ostatni
Wstałem o 6, o dziwo nie padało. Wyjazd krótko po 8, bo jak zwykle leń. Mgła i chłodno, 12 stopni. Przez kompletnie puste miasto jadę w bluzie, ale zaraz na początku podjazdu zmieniam na koszulkę z długim rękawem. Dziś mogę zaszaleć i zapocić dwie! :p
Na pierwszy ogień big Paso del Morredero (1750). Start z 550, więc przewyższenie zacne. A podjazd bardzo nierówny, raz niemal płasko, a raz 12% i tak w zasadzie przez cały czas (jeszcze z krótkim zjazdem blisko szczytu). Pogoda się klaruje na wysokości ok 800 i widać wyraźnie, że Ponferrada nadal tonie w chmurach. A ja nie :)
Na szczycie jestem o 11:30, wyraźnie zmęczony (dwa postoje), ale bez dramatu. Na popołudnie zapowiadają deszcz, więc bez zwłoki w pedał, żeby mnie przynajmniej na zjeździe nie złapał.
Udaje się. Ba, na dole wręcz zbyt ciepło, bo 27 stopni. Po drodze zrywam jeszcze 3 pyszne brzoskwinie, z których niestety tylko jedna przetrwała na jutro ;)
Drugi big (Puerto de Foncebadón, 1500) już ciężko wchodzi. A jak się okazuje na początku, że 50 metrów, które właśnie podjechałem z Ponferrady to zaraz znowu zjeżdżam, to się troszkę wkurzam i robię postój na kanapkę. Po jedzeniu jedzie się trochę lepiej. Cała trasa przeplata się z Camino del Santiago i walą tłumy piechurów! Naprawdę, ten ich bóg, to powinien ich na rękach nosić za te ofiary. Podziw za te setki przedreptanych kilometrów!
Ten big tez nierówny, ale płaskich odcinków nie ma, po prostu raz jest 6%, a raz 12% :p Postój wypada przy źródełku na 1170, więc jest woda na końcówkę. Taką wydłużoną, bo po wyjechaniu na wysokość 1500 (musiałem jeszcze stanąć na szybki szturm, bo mnie chciało odciąć!) jest jeszcze 5,5 km do biga! Na szczęście tylko ok 80 metrów zjazdu i podjazdu. I w drodze powrotnej oczywiście to samo. Ale za to deszcz mnie tym razem na szczęście ominął :)
A na górze wygląda jak... w Szwecji :)
No to cóż, że jak w Szwecji? ;-)
Zjazd bez przygód, może poza tym, że tym razem znajduję winogrona i zbieram ok kilograma, żeby mieć jutro przekąskę do pociągu :p Chciałem też w ramach uczczenia ukończenia wyprawy w skróconym czasie zjeść sobie karkówkę z frytkami na ulicznym straganie, ale tak długo mnie "kelner" ignorował, że się rozmyśliłem. Zamiast tego lody w Macu. W hoteliku Jasna Góra (!) jestem po godz. 17.
Teraz chill aż do jutra do godz. 10 :)
Na pierwszy ogień big Paso del Morredero (1750). Start z 550, więc przewyższenie zacne. A podjazd bardzo nierówny, raz niemal płasko, a raz 12% i tak w zasadzie przez cały czas (jeszcze z krótkim zjazdem blisko szczytu). Pogoda się klaruje na wysokości ok 800 i widać wyraźnie, że Ponferrada nadal tonie w chmurach. A ja nie :)
Na szczycie jestem o 11:30, wyraźnie zmęczony (dwa postoje), ale bez dramatu. Na popołudnie zapowiadają deszcz, więc bez zwłoki w pedał, żeby mnie przynajmniej na zjeździe nie złapał.
Udaje się. Ba, na dole wręcz zbyt ciepło, bo 27 stopni. Po drodze zrywam jeszcze 3 pyszne brzoskwinie, z których niestety tylko jedna przetrwała na jutro ;)
Drugi big (Puerto de Foncebadón, 1500) już ciężko wchodzi. A jak się okazuje na początku, że 50 metrów, które właśnie podjechałem z Ponferrady to zaraz znowu zjeżdżam, to się troszkę wkurzam i robię postój na kanapkę. Po jedzeniu jedzie się trochę lepiej. Cała trasa przeplata się z Camino del Santiago i walą tłumy piechurów! Naprawdę, ten ich bóg, to powinien ich na rękach nosić za te ofiary. Podziw za te setki przedreptanych kilometrów!
Ten big tez nierówny, ale płaskich odcinków nie ma, po prostu raz jest 6%, a raz 12% :p Postój wypada przy źródełku na 1170, więc jest woda na końcówkę. Taką wydłużoną, bo po wyjechaniu na wysokość 1500 (musiałem jeszcze stanąć na szybki szturm, bo mnie chciało odciąć!) jest jeszcze 5,5 km do biga! Na szczęście tylko ok 80 metrów zjazdu i podjazdu. I w drodze powrotnej oczywiście to samo. Ale za to deszcz mnie tym razem na szczęście ominął :)
A na górze wygląda jak... w Szwecji :)
No to cóż, że jak w Szwecji? ;-)
Zjazd bez przygód, może poza tym, że tym razem znajduję winogrona i zbieram ok kilograma, żeby mieć jutro przekąskę do pociągu :p Chciałem też w ramach uczczenia ukończenia wyprawy w skróconym czasie zjeść sobie karkówkę z frytkami na ulicznym straganie, ale tak długo mnie "kelner" ignorował, że się rozmyśliłem. Zamiast tego lody w Macu. W hoteliku Jasna Góra (!) jestem po godz. 17.
Teraz chill aż do jutra do godz. 10 :)
- DST 108.73km
- Czas 06:30
- VAVG 16.73km/h
- VMAX 63.76km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 2697m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Skipping from the Top, dz. 26
Wstaję o 6, a tu burza i leje jak z cebra! Nic to, szykuję się, może przejdzie. Szykuję się bardzo leniwie, bo nie chce przejść, ale jednak przed 8 się uspokaja, a ja ruszam o 8:20.
Szosa mokra, ale wygląda też słońce i świeci prosto w oczy. Jest okej! Pierwszych kilka kilometrów główną do startu biga. Jest tu piekarnia, ale chyba jeszcze nieczynna! Natomiast chleb jest i udaje mi się kupić, niestety duży bochen. Za to tak gorący, że aż parzy! Czemuż nie mam już masła?! :-(
Po krótkim namyśle (pod daszkiem, bo kropi) decyduję się pojechać jeszcze kilka kilometrów główną. Dystans ten sam, dalej będzie stromiej, ale całość na lekko, zamiast targać bagaże na 700 (a jestem na 350). Okazuje się to dobrą decyzją, bo na górze raczej nie byłoby gdzie zostawić sakw! Tam jest jedna wielka kopalnia odkrywkowa! A tymczasem przy głównej znajduję ustronne miejsce, gdzie dostępu bronią zasieki z jeżyn i nawis skalny osłania od deszczu. Zostawiam sakwy i o 9:30 ruszam na jeden z najwyższych bigów wyprawy. 1500 podjazdu.
Idzie ładnie. Pierwszy postój na 1000, skąd kilka ujęć wszechobecnych wyrobisk. No i kanapka. Pogoda okej, 20 stopni i słońce zza chmur.
Drugi postój na 1500, bo jest jedyne źródełko na trasie. Nadal 20 stopni, ale zrywa się zimny wiatr. Trzecie zatrzymanie już na górze (1850) o 12:30. Tu bez postoju, bo pogoda się ewidentnie chrzani. Ubieram się, strzelam marne foty i w pedał!
Ale deszcz mnie i tak łapie na zjeździe, na szczęście niezbyt mocny. Dojeżdżam podmoczony, ale nie mokry. Na dole 20 stopni (ki diabeł?) i ledwo kropi. Zbieram sakwy i po kilku kilometrach znajduję wiatę przystankową, gdzie robię postój na lancz. A w międzyczasie przestaje padać :-)
Dalej wręcz trochę za ciepło i wiatr tyłoboczny, więc jedzie się elegancko. Ale znów wchodzą chmury, więc waham się, czy odbijać na Medulas. To moja "czerwona" atrakcja, więc żal odpuszczać. Jak przywali, to najwyżej zawrócę, nie? Biorę wodę z baru i zaczynam podjazd.
Medulas (rzymskie kopalnie!) nieco rozczarowują, widziałem już takie miejsca we Francji i Bułgarii. Ale uczciwie muszę przyznać, że z powodu źle zaplanowanej trasy nie dotarłem do kluczowego punktu widokowego, bo droga wyglądała tak:
Nie wiem, czy nawet na fullu by poszła!
Wracam więc jak niepyszny tą samą drogą na dół i przekwalifikuję Medulas na atrakcję niebieską :-P
Dalej główną na przełączkę, skąd lekko czeski zjazd do samej Ponferrady. W Mercadonie jestem po 17. Miały być zakupy tylko na kolację i na jutro (niedziela), ale coś mnie tknęło i pytam, czy w poniedziałek czynne. Nie! Święto! Czy oni świętują 11 września?! :O
Więc robię większe zakupy, również te, które zabiorę już do Wiednia. Słabo bo ledwo się mieszczę, ale w Bilbao mogę nie mieć czasu jechać do Mercadony :-/
W Hostal Monteclaro jestem o 18:30, a wkrótce potem zaczyna padać :-P Natomiast ja o dziwo nie padam, całkiem dobrze się dzisiaj jechało! A jutro ostatni dzień wyprawy, na lekko.
Szosa mokra, ale wygląda też słońce i świeci prosto w oczy. Jest okej! Pierwszych kilka kilometrów główną do startu biga. Jest tu piekarnia, ale chyba jeszcze nieczynna! Natomiast chleb jest i udaje mi się kupić, niestety duży bochen. Za to tak gorący, że aż parzy! Czemuż nie mam już masła?! :-(
Po krótkim namyśle (pod daszkiem, bo kropi) decyduję się pojechać jeszcze kilka kilometrów główną. Dystans ten sam, dalej będzie stromiej, ale całość na lekko, zamiast targać bagaże na 700 (a jestem na 350). Okazuje się to dobrą decyzją, bo na górze raczej nie byłoby gdzie zostawić sakw! Tam jest jedna wielka kopalnia odkrywkowa! A tymczasem przy głównej znajduję ustronne miejsce, gdzie dostępu bronią zasieki z jeżyn i nawis skalny osłania od deszczu. Zostawiam sakwy i o 9:30 ruszam na jeden z najwyższych bigów wyprawy. 1500 podjazdu.
Idzie ładnie. Pierwszy postój na 1000, skąd kilka ujęć wszechobecnych wyrobisk. No i kanapka. Pogoda okej, 20 stopni i słońce zza chmur.
Drugi postój na 1500, bo jest jedyne źródełko na trasie. Nadal 20 stopni, ale zrywa się zimny wiatr. Trzecie zatrzymanie już na górze (1850) o 12:30. Tu bez postoju, bo pogoda się ewidentnie chrzani. Ubieram się, strzelam marne foty i w pedał!
Ale deszcz mnie i tak łapie na zjeździe, na szczęście niezbyt mocny. Dojeżdżam podmoczony, ale nie mokry. Na dole 20 stopni (ki diabeł?) i ledwo kropi. Zbieram sakwy i po kilku kilometrach znajduję wiatę przystankową, gdzie robię postój na lancz. A w międzyczasie przestaje padać :-)
Dalej wręcz trochę za ciepło i wiatr tyłoboczny, więc jedzie się elegancko. Ale znów wchodzą chmury, więc waham się, czy odbijać na Medulas. To moja "czerwona" atrakcja, więc żal odpuszczać. Jak przywali, to najwyżej zawrócę, nie? Biorę wodę z baru i zaczynam podjazd.
Medulas (rzymskie kopalnie!) nieco rozczarowują, widziałem już takie miejsca we Francji i Bułgarii. Ale uczciwie muszę przyznać, że z powodu źle zaplanowanej trasy nie dotarłem do kluczowego punktu widokowego, bo droga wyglądała tak:
Nie wiem, czy nawet na fullu by poszła!
Wracam więc jak niepyszny tą samą drogą na dół i przekwalifikuję Medulas na atrakcję niebieską :-P
Dalej główną na przełączkę, skąd lekko czeski zjazd do samej Ponferrady. W Mercadonie jestem po 17. Miały być zakupy tylko na kolację i na jutro (niedziela), ale coś mnie tknęło i pytam, czy w poniedziałek czynne. Nie! Święto! Czy oni świętują 11 września?! :O
Więc robię większe zakupy, również te, które zabiorę już do Wiednia. Słabo bo ledwo się mieszczę, ale w Bilbao mogę nie mieć czasu jechać do Mercadony :-/
W Hostal Monteclaro jestem o 18:30, a wkrótce potem zaczyna padać :-P Natomiast ja o dziwo nie padam, całkiem dobrze się dzisiaj jechało! A jutro ostatni dzień wyprawy, na lekko.
- DST 110.86km
- Teren 1.60km
- Czas 06:29
- VAVG 17.10km/h
- VMAX 64.87km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 2489m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Marvelling at the vistas, dz. 25
Dziś miał być łatwy dzień. I nawet był :-)
Wstałem więc o 7, nikt z obsługi się nie pojawił, wyjechałem o 9. Oczywiście tym razem markety czynne dopiero od 9:30. Oni chyba specjalnie tak celują, żeby mnie zmusić do czekania :-P Ale tym razem wygrałem, bo była czynna piekarnia, a ja potrzebowałem tylko chleb :-P
Zostawiam sakwy w knajpie i o 9:30 już startuję na biga. Daleko, 22 km. I znów ta telepiąca nawierzchnia! Trudno, jadę.
Postój o 10:40 w połowie drogi na 1300, zaczyna serio wiać. Wyżej wieje coraz mocniej, więc na szczycie (11:40) nawet się nie zatrzymuje, tylko od razu zjeżdżam ok kilometra w bardziej osłonięte miejsce. Ubiórka i na dół.
Pod koniec zjazdu zrywam kilka jabłek z upatrzonej na podjeździe jabłoni (wyglądają niestety lepiej niż smakują) i o 12:40 zabieram sakwy, jem loda z knajpy i o 13 ruszam z zamiarem zrobienia wkrótce postoju na lancz i suszenie namiotu. Wymarzyłem sobie dżizasa w cieniu i trawkę w słońcu. Niestety nie ma ani jednego, ani drugiego. Są za to WIDOKI!
Droga nadal fatalna, ale przy czymś takim to jakby mniej przeszkadza :-P
Wreszcie ląduję na samym dole przy elektrowni i dalej już lekkie czechy wzdłuż jeziora. Pod koniec krótki podjazd i wylatuje na główną. Nadal wieje solidnie, w zasadzie z boku, więc raz pomaga, raz przeszkadza. Mam trochę dość, bo jestem już bardzo głodny, a miejsca na suszenie wciąż nie ma!
Wreszcie w A Rua jest kamienisty parking dla TIRów i dżizas pod dachem przy samoobsługowej stacji benzynowej. Rozbijam, jem, składam. O 15:30 ruszam na ostatni odcinek. Zostało 15 km :-)
Potem jeszcze Mercadona i o 16:45 jestem pod pensjonatem A Barca. Nikogo nie ma, ale dzwonię na podany numer i po chwili zjawia się facet. Pokój czysty i spory, nie ma czajnika, lodówki ani stolika, ale trudno, przecież tu nie robię dnia restowego :-P
Chociaż jest na tyle wcześnie, że jeszcze dziś solidnie odpocznę. Super! :-)
Wstałem więc o 7, nikt z obsługi się nie pojawił, wyjechałem o 9. Oczywiście tym razem markety czynne dopiero od 9:30. Oni chyba specjalnie tak celują, żeby mnie zmusić do czekania :-P Ale tym razem wygrałem, bo była czynna piekarnia, a ja potrzebowałem tylko chleb :-P
Zostawiam sakwy w knajpie i o 9:30 już startuję na biga. Daleko, 22 km. I znów ta telepiąca nawierzchnia! Trudno, jadę.
Postój o 10:40 w połowie drogi na 1300, zaczyna serio wiać. Wyżej wieje coraz mocniej, więc na szczycie (11:40) nawet się nie zatrzymuje, tylko od razu zjeżdżam ok kilometra w bardziej osłonięte miejsce. Ubiórka i na dół.
Pod koniec zjazdu zrywam kilka jabłek z upatrzonej na podjeździe jabłoni (wyglądają niestety lepiej niż smakują) i o 12:40 zabieram sakwy, jem loda z knajpy i o 13 ruszam z zamiarem zrobienia wkrótce postoju na lancz i suszenie namiotu. Wymarzyłem sobie dżizasa w cieniu i trawkę w słońcu. Niestety nie ma ani jednego, ani drugiego. Są za to WIDOKI!
Droga nadal fatalna, ale przy czymś takim to jakby mniej przeszkadza :-P
Wreszcie ląduję na samym dole przy elektrowni i dalej już lekkie czechy wzdłuż jeziora. Pod koniec krótki podjazd i wylatuje na główną. Nadal wieje solidnie, w zasadzie z boku, więc raz pomaga, raz przeszkadza. Mam trochę dość, bo jestem już bardzo głodny, a miejsca na suszenie wciąż nie ma!
Wreszcie w A Rua jest kamienisty parking dla TIRów i dżizas pod dachem przy samoobsługowej stacji benzynowej. Rozbijam, jem, składam. O 15:30 ruszam na ostatni odcinek. Zostało 15 km :-)
Potem jeszcze Mercadona i o 16:45 jestem pod pensjonatem A Barca. Nikogo nie ma, ale dzwonię na podany numer i po chwili zjawia się facet. Pokój czysty i spory, nie ma czajnika, lodówki ani stolika, ale trudno, przecież tu nie robię dnia restowego :-P
Chociaż jest na tyle wcześnie, że jeszcze dziś solidnie odpocznę. Super! :-)
- DST 81.57km
- Czas 04:32
- VAVG 17.99km/h
- VMAX 68.82km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 1376m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 24
Wstaję krótko po 6, startuję o 8:30. Gdy w miasteczku próbuję kupić chleb, niestety, wszystko czynne od 9. Ruszam więc z resztką wczorajszego. Trochę pod górę, potem dłuższy czeski zjazd, a potem powtórka i tak przelatuje pierwsze 50 km.
W południe jestem w Quiroga, gdzie wreszcie kupuję bagietkę. Jem, robie kanapkę, zostawiam sakwy w knajpie (mało co bym zostawił w biurze infirmacji turystycznej, gość się zgodził i tylko mimochodem chlapnął, że za godzinę zamyka na sjestę i ponownie otwiera o... 17! :O) i lecę na biga. Są już 32 stopnie.
Big Alto de Boa bardzo spokojny, 4-7% cały czas. Trawers zboczem doliny na przełęcz, widoki bez szału.
Na górze 30 stopni i silny wiatr. Zjeżdżam, zabieram sakwy i robię nieco większe zakupy w markecie.
Teraz gwóźdź programu, big średnio 9% z bagażem. Ale wcale nie jest źle. Jadę dość wolno, ale bez dramatu. Widać, że mega formy już tu nie zrobię, ale jakoś idzie.
Na górze zaczynają się czechy i drastycznie psuje się nawierzchnia. Na oko dobry asfalt, ale chyba wylany na bruk, bo niemiłosiernie telepie. Klnąc na czym Galicja stoi (na bruku!), pokonuję kolejne pagórki, potem dłuższy zjazd, krótszy podjazd i wreszcie wylatuję na główną z dobrym asfaltem. Uff! Jeszcze tylko 6 km na kemping (z czego połowa pod górę).
Wreszcie o 18:40 jestem na miejscu. Jest kemping, ale... nieczynny! Dzwonię dzwonkiem (obok jest normalny dom właścicieli), dobijam się i nic. Wreszcie wchodzę boczną furtką z zamiarem obczajenia czy jest woda, żeby zasquattować, a tu... jakaś para w przyczepie kempingowej! Tłumaczę im łamanym hiszpańskim, co i jak, a oni mówią, że są tylko gośćmi i nic nie wiedzą. Znajdują numer do właściciela, ale chyba stacjonarny do tego domu obok bo nikt nie odbiera. W końcu ustalamy, że zostaję na własną odpowiedzialność, oni mnie nie widzieli :-P
A kemping ma dziś dzień wolny, ale normalnie jest ciepła woda, prąd, więc luz, nawet fajnie, że tak pusto :-)
Jak tylko się rozbijam, to przywala burza i pada aż do po 21. Na szczęście obszar łazienek ładnie zadaszony, więc tu sobie siedzę, piorę, gotuję, jem i piszę tę relację :-)
W południe jestem w Quiroga, gdzie wreszcie kupuję bagietkę. Jem, robie kanapkę, zostawiam sakwy w knajpie (mało co bym zostawił w biurze infirmacji turystycznej, gość się zgodził i tylko mimochodem chlapnął, że za godzinę zamyka na sjestę i ponownie otwiera o... 17! :O) i lecę na biga. Są już 32 stopnie.
Big Alto de Boa bardzo spokojny, 4-7% cały czas. Trawers zboczem doliny na przełęcz, widoki bez szału.
Na górze 30 stopni i silny wiatr. Zjeżdżam, zabieram sakwy i robię nieco większe zakupy w markecie.
Teraz gwóźdź programu, big średnio 9% z bagażem. Ale wcale nie jest źle. Jadę dość wolno, ale bez dramatu. Widać, że mega formy już tu nie zrobię, ale jakoś idzie.
Na górze zaczynają się czechy i drastycznie psuje się nawierzchnia. Na oko dobry asfalt, ale chyba wylany na bruk, bo niemiłosiernie telepie. Klnąc na czym Galicja stoi (na bruku!), pokonuję kolejne pagórki, potem dłuższy zjazd, krótszy podjazd i wreszcie wylatuję na główną z dobrym asfaltem. Uff! Jeszcze tylko 6 km na kemping (z czego połowa pod górę).
Wreszcie o 18:40 jestem na miejscu. Jest kemping, ale... nieczynny! Dzwonię dzwonkiem (obok jest normalny dom właścicieli), dobijam się i nic. Wreszcie wchodzę boczną furtką z zamiarem obczajenia czy jest woda, żeby zasquattować, a tu... jakaś para w przyczepie kempingowej! Tłumaczę im łamanym hiszpańskim, co i jak, a oni mówią, że są tylko gośćmi i nic nie wiedzą. Znajdują numer do właściciela, ale chyba stacjonarny do tego domu obok bo nikt nie odbiera. W końcu ustalamy, że zostaję na własną odpowiedzialność, oni mnie nie widzieli :-P
A kemping ma dziś dzień wolny, ale normalnie jest ciepła woda, prąd, więc luz, nawet fajnie, że tak pusto :-)
Jak tylko się rozbijam, to przywala burza i pada aż do po 21. Na szczęście obszar łazienek ładnie zadaszony, więc tu sobie siedzę, piorę, gotuję, jem i piszę tę relację :-)
- DST 110.99km
- Teren 0.60km
- Czas 06:49
- VAVG 16.28km/h
- VMAX 60.73km/h
- Podjazdy 2273m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Plowing against the wind, dz. 23
Dziś wstałem o 5:45 i dobrze zrobiłem! Mimo że jechałem jak na mnie raczej sprawnie, to na kempingu byłem o 19. Powody: długa trasa (relatywnie płaska, ale i tak 2000 podjazdów wyszło) i przeciwny wiatr (na szczęście znacznie słabszy niż wczoraj).
Ogólnie dzień typowo przelotowy (pierwszy na tej wyprawie z zerem bigów!), dość gorący, ale na szczęście nie upalny i pieruńsko nudny (chwała audiobookom!). Dość powiedzieć, że zrobiłem dziś cztery zdjęcia, z czego trzy na kempingach :-P
Tak kończą surferzy, ale z drugiej strony, co ma wisieć...
Uuu!
Dobranoc.
Ogólnie dzień typowo przelotowy (pierwszy na tej wyprawie z zerem bigów!), dość gorący, ale na szczęście nie upalny i pieruńsko nudny (chwała audiobookom!). Dość powiedzieć, że zrobiłem dziś cztery zdjęcia, z czego trzy na kempingach :-P
Tak kończą surferzy, ale z drugiej strony, co ma wisieć...
Uuu!
Dobranoc.
- DST 140.87km
- Czas 07:21
- VAVG 19.17km/h
- VMAX 57.34km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1988m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Czeching in the Elements, dz. 21
Ależ mnie dzisiejszy dzień wykończył! Czemu tak?! :-/
Start lekko po 9 (wszystko mokre/ubłocone oraz leń). Najpierw kilometr wstecz po zakupy (wreszcie!). Market Gadis bardzo duży, więc nim wszystko znalazłem, zeszło sporo czasu. Ruszam dopiero o 10:20. I jadę bardzo niesporo. Kupiłem pyszne żarcie, więc już po 7 km postój na drugie śniadanie. Chleb, majonez, ser manchego, fuet, papryka... Mniam!
A potem kontynuuję czechy. Cały dzień wygląda tak samo: 100m w górę, 100m w dół. Powtórz. Powtórz. Powtórz. Chyba z 15 razy. Jedynym wyjątkiem jest big, na którym 600m w górę (w tym nagła ulewa, która mnie tak zaskoczyła, że przemoczyłem buty), 300m w dół, 100m w górę i 400 w dół. A potem znowu czechy. Od początku do końca, niemal bez przerwy (czytaj: płaskiego odcinka). Masakra, jak to męczy. Dużo bardziej niż solidny podjazd chyba. Do tego raczej gorąco, choć głównie słońce zza chmur. No i ta ulewa ;-)
Gdyby nie widoki, to byłby straszny dzień. A dzięki nim był piękny i straszny. Padam. A oto widoki:
Rajska plaża
Rajskie drzewo
Rajska zatoka
Rajskie klify
Nie podziwiać tego wszystkiego byłoby walką
Start lekko po 9 (wszystko mokre/ubłocone oraz leń). Najpierw kilometr wstecz po zakupy (wreszcie!). Market Gadis bardzo duży, więc nim wszystko znalazłem, zeszło sporo czasu. Ruszam dopiero o 10:20. I jadę bardzo niesporo. Kupiłem pyszne żarcie, więc już po 7 km postój na drugie śniadanie. Chleb, majonez, ser manchego, fuet, papryka... Mniam!
A potem kontynuuję czechy. Cały dzień wygląda tak samo: 100m w górę, 100m w dół. Powtórz. Powtórz. Powtórz. Chyba z 15 razy. Jedynym wyjątkiem jest big, na którym 600m w górę (w tym nagła ulewa, która mnie tak zaskoczyła, że przemoczyłem buty), 300m w dół, 100m w górę i 400 w dół. A potem znowu czechy. Od początku do końca, niemal bez przerwy (czytaj: płaskiego odcinka). Masakra, jak to męczy. Dużo bardziej niż solidny podjazd chyba. Do tego raczej gorąco, choć głównie słońce zza chmur. No i ta ulewa ;-)
Gdyby nie widoki, to byłby straszny dzień. A dzięki nim był piękny i straszny. Padam. A oto widoki:
Rajska plaża
Rajskie drzewo
Rajska zatoka
Rajskie klify
Nie podziwiać tego wszystkiego byłoby walką
- DST 96.30km
- Czas 06:00
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 57.96km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1938m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze