Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 59140.48 km (w terenie 1020.62 km; 1.73%) |
Czas w ruchu: | 3251:41 |
Średnia prędkość: | 18.19 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 808761 m |
Liczba aktywności: | 695 |
Średnio na aktywność: | 85.09 km i 4h 40m |
Więcej statystyk |
Basking in the Sun, dz. 6
O 5:20 obudził mnie pies z sąsiedniego namiotu. Już nie zasnąłem. Wstałem o 6:30, o 9:15 wyjazd. Tak długo, bo jeszcze kupiłem w kempingowym sklepie bagietke i robiłem kanapki na biga.
Zjazd do Potes i krótki podjazd do upatrzonego wczoraj miejsca na sakwy. Zostawiam i lecę. A nie! Sluchawki nie chcą obsługiwać muzyki z drugiego telefonu! Dotychczas słuchałem audiobooków z jednego, ale muzyka jest na drugim. Więc jeszcze szybko instaluję apke od słuchawek i po tej operacji zaczynają działać. Na biga ruszam tuż przed 10.
Podjazd jest... długi. 26 km! Pierwsze 10 to raczej czechy i dopiero potem robi się równo pod górę. 6-7% cały czas. Podjeżdżam 1300m bez spiny, z dwoma postojami. Ale jedzie się dużo lepiej po rescie. Jeszcze nie szybko, ale już tak nie zamulam jak dotychczas.
Podczas podjazdu wychodzi słońce i z 22 stopni szybko robi się 33. Ale spoko, o 12:30 jesteśmy na górze. Konkretnie ja, dwa pedały i...
Kanapka i zjazd. Przy sakwach o 13:30. Potem do o dziwo czynnego dziś marketu Lupa po mleko i ser. Potem jeszcze kawa mrożona i bagietka z dżemem w ogródku nieczynnej pizzerii. Ludzie, widząc mnie jedzącego, próbowali się dostać do środka! :-D
Po zjedzeniu ruszam lekko w dół, ale pod ostry wiatr z powrotem do Panes przez gorge. W samym kanionie wieje dużo słabiej. Cykam mnóstwo fotek i kręcę kilka filmów. Chmurzy się.
Za Panes nawet trochę siąpi.
Potem jeszcze jeden gorge, trochę mniej spektakularny i docieram do Las Arenas. Na kempingu jestem o 17:30. Wreszcie będzie trochę spokojniejszy wieczór :-)
Do siedzenia co prawda tylko stoły i niewygodne krzesła w świetlicy, ale w sumie kemping jednak lepszy niż poprzedni. Mniej ludzi. Może wreszcie się wyśpię, bo do tej pory na tej wyprawie moja jedyna w miarę komfortowo przespana noc to ta na gospodarza...
Zjazd do Potes i krótki podjazd do upatrzonego wczoraj miejsca na sakwy. Zostawiam i lecę. A nie! Sluchawki nie chcą obsługiwać muzyki z drugiego telefonu! Dotychczas słuchałem audiobooków z jednego, ale muzyka jest na drugim. Więc jeszcze szybko instaluję apke od słuchawek i po tej operacji zaczynają działać. Na biga ruszam tuż przed 10.
Podjazd jest... długi. 26 km! Pierwsze 10 to raczej czechy i dopiero potem robi się równo pod górę. 6-7% cały czas. Podjeżdżam 1300m bez spiny, z dwoma postojami. Ale jedzie się dużo lepiej po rescie. Jeszcze nie szybko, ale już tak nie zamulam jak dotychczas.
Podczas podjazdu wychodzi słońce i z 22 stopni szybko robi się 33. Ale spoko, o 12:30 jesteśmy na górze. Konkretnie ja, dwa pedały i...
Kanapka i zjazd. Przy sakwach o 13:30. Potem do o dziwo czynnego dziś marketu Lupa po mleko i ser. Potem jeszcze kawa mrożona i bagietka z dżemem w ogródku nieczynnej pizzerii. Ludzie, widząc mnie jedzącego, próbowali się dostać do środka! :-D
Po zjedzeniu ruszam lekko w dół, ale pod ostry wiatr z powrotem do Panes przez gorge. W samym kanionie wieje dużo słabiej. Cykam mnóstwo fotek i kręcę kilka filmów. Chmurzy się.
Za Panes nawet trochę siąpi.
Potem jeszcze jeden gorge, trochę mniej spektakularny i docieram do Las Arenas. Na kempingu jestem o 17:30. Wreszcie będzie trochę spokojniejszy wieczór :-)
Do siedzenia co prawda tylko stoły i niewygodne krzesła w świetlicy, ale w sumie kemping jednak lepszy niż poprzedni. Mniej ludzi. Może wreszcie się wyśpię, bo do tej pory na tej wyprawie moja jedyna w miarę komfortowo przespana noc to ta na gospodarza...
- DST 106.46km
- Czas 05:12
- VAVG 20.47km/h
- VMAX 59.70km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 1568m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, z. 5, restowy
Tylko do sklepu w miasteczku na dole i przestawianie namiotu na zwolnione rano "oficjalne" miejsce. Blisko kibli, więc dość hałaśliwe i wcale nie jakoś drastycznie lepsze od poprzedniego. Tyle że prąd blisko.
- DST 5.95km
- Czas 00:23
- VAVG 15.52km/h
- VMAX 43.23km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 116m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 4
Dziś byłem gotowy do drogi o 9:10. Zakładając sakwy, poczułem dziwne stukanie. Sprawdzam, a to luz na tylnej piaście! Shit! Jazda z tym może serio uszkodzić koło, a ja nie mam narzędzi do takich napraw...
Poszukiwania w necie ujawniły sklep rowerowy w Reinosie, w którym chyba jest też serwis. A następny pewny serwis w Las Arenas, 220km dalej. Szybka konsultacja z Tatą oraz z Serweczem potwierdza moje obawy: lepiej nie jechać 220 z luzem na piaście... No to do Reinosy. Zonk, bo ten sklep otwierają dopiero o 10:30. A ja dziś mam do zrobienia 110km... No trudno, zrobiłem jeszcze kanapki na cały dzień i jadę.
Pod sklepem jestem o 10:20. Za kwadrans dalej nikogo nie ma. Zaczynam dzwonić na numer z map google, nikt nie odbiera! Po kilku podpowiedziach od N (market DIY, sklep ogólnosportowy) już mam się zbierać, ale gość w końcu odbiera telefon. Będzie za 10 minut. Czyli o 11 kurwa...
Wreszcie jest, a z nim stado klientów! Niby jestem pierwszy, ale przyjmuje mój rower, a potem gada z kolejnymi. Niby to rozumiem, ale i tak mnie strzela, bo przecież spóźnił się pół godziny!
Ale sama naprawa idzie mu błyskawicznie. Nie wiem, co konkretnie zrobił, ale luzu nie ma! :-) koszt 5 euro. Barszcz.
O 11:30 ruszam. Wieje z południa, coraz mocniej. Na pierwszym podjeździe to nawet pomaga, ale na bigu jest wręcz huragan!
Zjazd z podmuchami, ale im niżej tym spokojniej. A to długi zjazd, prawie 1000m. Robi się też gorąco. Po drodze szybka kanapka i kilka zdjęć i już podjeżdżam trzystumetrową hopę. Ciężko, bardzo ciężko. Forma denna, a do tego dochodzi zmęczenie tymi kilkoma dniami i dzisiejszy stres. No, ale podjeżdżam na raz. Na górze widoki na Picos de Europa. Potem będą jeszcze lepsze :-)
Potem znów w dół, i znów hopa, i znów zjazd... Takie czechy po 70-150 metrów. A ja już jestem wypluty. Plus upał. Dobrze, że przynajmniej z wodą nie ma problemu. Mam wszystkie źródełka w GPS i jest ich dużo, nie to co w Andaluzji! ;-)
Wreszcie ok 17 docieram na sam dół do Panes (20 npm!), gdzie piękne widoki i skąd już będzie dolina pod górę. Na profilu straszne czechy, ale coś mi się nie chce w to wierzyć. Z mapy wygląda na równy podjazd. Może to tunele...?
Nie, to po prostu gorge, i to piękny! I równo, łagodnie pod górę. Uff! Jest co prawda kilka remontów z wahadłami i trzeba stać, ale ja już wiem, że zdążę :-)
Po wyjechaniu z gorża mam 8 km na kemping i takie widoki :-)
Potem jeszcze w markecie kupuje paellę na kolację i ostatni podjazd resztką sił.
Jest kemping! ? Z tabliczką, że... Completo! :O. Mimo to wbijam i błagam o miejsce. Chyba ze 40 minut szukali, aż wreszcie poprosili kogoś, żeby łaskawie przestawił samochód na parking i na śmiesznym splachetku trawy dają mi miejsce. Słabe, krzywe i hipertwarde, ale jest. Pożyczam młotek i rozbijam namiot. Myje się, jem i śpię (o północy!). Masakra nie dzień...
Poszukiwania w necie ujawniły sklep rowerowy w Reinosie, w którym chyba jest też serwis. A następny pewny serwis w Las Arenas, 220km dalej. Szybka konsultacja z Tatą oraz z Serweczem potwierdza moje obawy: lepiej nie jechać 220 z luzem na piaście... No to do Reinosy. Zonk, bo ten sklep otwierają dopiero o 10:30. A ja dziś mam do zrobienia 110km... No trudno, zrobiłem jeszcze kanapki na cały dzień i jadę.
Pod sklepem jestem o 10:20. Za kwadrans dalej nikogo nie ma. Zaczynam dzwonić na numer z map google, nikt nie odbiera! Po kilku podpowiedziach od N (market DIY, sklep ogólnosportowy) już mam się zbierać, ale gość w końcu odbiera telefon. Będzie za 10 minut. Czyli o 11 kurwa...
Wreszcie jest, a z nim stado klientów! Niby jestem pierwszy, ale przyjmuje mój rower, a potem gada z kolejnymi. Niby to rozumiem, ale i tak mnie strzela, bo przecież spóźnił się pół godziny!
Ale sama naprawa idzie mu błyskawicznie. Nie wiem, co konkretnie zrobił, ale luzu nie ma! :-) koszt 5 euro. Barszcz.
O 11:30 ruszam. Wieje z południa, coraz mocniej. Na pierwszym podjeździe to nawet pomaga, ale na bigu jest wręcz huragan!
Zjazd z podmuchami, ale im niżej tym spokojniej. A to długi zjazd, prawie 1000m. Robi się też gorąco. Po drodze szybka kanapka i kilka zdjęć i już podjeżdżam trzystumetrową hopę. Ciężko, bardzo ciężko. Forma denna, a do tego dochodzi zmęczenie tymi kilkoma dniami i dzisiejszy stres. No, ale podjeżdżam na raz. Na górze widoki na Picos de Europa. Potem będą jeszcze lepsze :-)
Potem znów w dół, i znów hopa, i znów zjazd... Takie czechy po 70-150 metrów. A ja już jestem wypluty. Plus upał. Dobrze, że przynajmniej z wodą nie ma problemu. Mam wszystkie źródełka w GPS i jest ich dużo, nie to co w Andaluzji! ;-)
Wreszcie ok 17 docieram na sam dół do Panes (20 npm!), gdzie piękne widoki i skąd już będzie dolina pod górę. Na profilu straszne czechy, ale coś mi się nie chce w to wierzyć. Z mapy wygląda na równy podjazd. Może to tunele...?
Nie, to po prostu gorge, i to piękny! I równo, łagodnie pod górę. Uff! Jest co prawda kilka remontów z wahadłami i trzeba stać, ale ja już wiem, że zdążę :-)
Po wyjechaniu z gorża mam 8 km na kemping i takie widoki :-)
Potem jeszcze w markecie kupuje paellę na kolację i ostatni podjazd resztką sił.
Jest kemping! ? Z tabliczką, że... Completo! :O. Mimo to wbijam i błagam o miejsce. Chyba ze 40 minut szukali, aż wreszcie poprosili kogoś, żeby łaskawie przestawił samochód na parking i na śmiesznym splachetku trawy dają mi miejsce. Słabe, krzywe i hipertwarde, ale jest. Pożyczam młotek i rozbijam namiot. Myje się, jem i śpię (o północy!). Masakra nie dzień...
- DST 122.41km
- Teren 0.50km
- Czas 06:24
- VAVG 19.13km/h
- VMAX 60.84km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1539m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 3
Nocleg na gospodarza okazał się bez zarzutu. Nawet moglem rano skorzystać z kibelka :-)
Start o 9, słońce zza chmur. Od razu pod górę. Zrazu łagodnie, ale wkrótce zrobiła się piła 10-14% i zerwał się wiatr. Oczywiście w pysk.
Więc pierwszy big był mocno męczący. Ale za to na górze zrobiła się pogoda i nawet widoki na leżący dalej zalew na rzece Ebro. Plus taka oto Piramida degli Italiani tam jest :-)
Zresztą po krótkim zjeździe jechałem właśnie wzdłuż zalewu. Zaskakująco płasko! Jak nie w górach. Nad zalewem postój na area recreativa (taki leśny parking z ławkami i placem zabaw), na którą myślałem dotrzeć wczoraj na dzika, ale jednak za wysoko. Byłby niezły nocleg, gdyby nie brak wody pitnej. No, ale mój był lepszy :-)
Potem 17km wzdłuż zalewu po bardzo łagodnych pagórkach, a na jednym z nich wyprzedziłem pod górę dwóch (dość wiekowych) szosowców :-) aż mnie pytali, czy rower elektryczny. A figę!
Potem była Reinosa, a w niej już upał 35 i Lidl (pierwszy na trasie, a następny będzie za... 2 tygodnie! :O). Obkupiłem się więc srodze i dalej na kemping. To już tylko kilkanaście kilometrów, leciutko pod górę.
Tu bardzo miły pan, mówiący po włosku, powiedział, że mogę się rozbić, gdzie chcę. Idealnego miejsca nie było; albo blisko kibla, albo dżizasa. Tylko prąd wszędzie. Wybrałem dżizasa, rozbiłem się, uprałem wczorajsze ciuchy i hajda na biga Alto Campoo. A to już dwutysiecznik. A start na 1000.
Podjazd bardzo równy 5-7%, ale wciąż upał plus silny przodoboczny wiatr, więc słabo się jechało. W tempie emeryckim o 18:15 byłem na górze. Wciąż 26 stopni!
Zjazd długi, równy i szybki, tylko na początku wiatr rzucał rowerem. Potem już spoko.
Ale na kempingu niespodzianka. Zamiast miłego pana jest niemiła pani i mówi, że się rozbiłem w niedozwolonym miejscu. Że to jest strefa domków, a nie namiotów. Bez sensu bo pełno miejsca, nikomu nie przeszkadzam, a ta się czepia! Na nic zdały się tłumaczenia, prośby, a nawet próby dzwonienia do miłego pana (nie odebrał). W końcu rad nierad przeniosłem namiot o te 100m dalej. Na szczęście nie byłem jeszcze rozpakowany!
Nowe miejsce gorsze, bo nie ma gdzie usiąść, ale poza tym ok. W każdym razie kempingu Puente Romano w Riano nie polecam. Można się naciąć na niemiłą panią ;-)
Start o 9, słońce zza chmur. Od razu pod górę. Zrazu łagodnie, ale wkrótce zrobiła się piła 10-14% i zerwał się wiatr. Oczywiście w pysk.
Więc pierwszy big był mocno męczący. Ale za to na górze zrobiła się pogoda i nawet widoki na leżący dalej zalew na rzece Ebro. Plus taka oto Piramida degli Italiani tam jest :-)
Zresztą po krótkim zjeździe jechałem właśnie wzdłuż zalewu. Zaskakująco płasko! Jak nie w górach. Nad zalewem postój na area recreativa (taki leśny parking z ławkami i placem zabaw), na którą myślałem dotrzeć wczoraj na dzika, ale jednak za wysoko. Byłby niezły nocleg, gdyby nie brak wody pitnej. No, ale mój był lepszy :-)
Potem 17km wzdłuż zalewu po bardzo łagodnych pagórkach, a na jednym z nich wyprzedziłem pod górę dwóch (dość wiekowych) szosowców :-) aż mnie pytali, czy rower elektryczny. A figę!
Potem była Reinosa, a w niej już upał 35 i Lidl (pierwszy na trasie, a następny będzie za... 2 tygodnie! :O). Obkupiłem się więc srodze i dalej na kemping. To już tylko kilkanaście kilometrów, leciutko pod górę.
Tu bardzo miły pan, mówiący po włosku, powiedział, że mogę się rozbić, gdzie chcę. Idealnego miejsca nie było; albo blisko kibla, albo dżizasa. Tylko prąd wszędzie. Wybrałem dżizasa, rozbiłem się, uprałem wczorajsze ciuchy i hajda na biga Alto Campoo. A to już dwutysiecznik. A start na 1000.
Podjazd bardzo równy 5-7%, ale wciąż upał plus silny przodoboczny wiatr, więc słabo się jechało. W tempie emeryckim o 18:15 byłem na górze. Wciąż 26 stopni!
Zjazd długi, równy i szybki, tylko na początku wiatr rzucał rowerem. Potem już spoko.
Ale na kempingu niespodzianka. Zamiast miłego pana jest niemiła pani i mówi, że się rozbiłem w niedozwolonym miejscu. Że to jest strefa domków, a nie namiotów. Bez sensu bo pełno miejsca, nikomu nie przeszkadzam, a ta się czepia! Na nic zdały się tłumaczenia, prośby, a nawet próby dzwonienia do miłego pana (nie odebrał). W końcu rad nierad przeniosłem namiot o te 100m dalej. Na szczęście nie byłem jeszcze rozpakowany!
Nowe miejsce gorsze, bo nie ma gdzie usiąść, ale poza tym ok. W każdym razie kempingu Puente Romano w Riano nie polecam. Można się naciąć na niemiłą panią ;-)
- DST 86.73km
- Teren 1.00km
- Czas 05:26
- VAVG 15.96km/h
- VMAX 63.52km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 2035m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 2
Po wczorajszym długim dniu, nie chciało mi się rano jak pieron. Ostatecznie wyjechałem dopiero o 10.
Na dzień dobry podjazd na biga (pozostałe 2/3). Od ok 1000 npm chmura. Od ok 1200 siąpienie. Big na 1400, więc nie było źle i nawet dość ciepło, bo 17 na górze. Dotarlem jednak dopiero o 12:30. Forma zerowa, więc jadę wolno.
Zjazd na 850, tamże zrzucam sakwy w paprociach (są do tego najlepsze, bo dobrze zasłaniają!) i jadę na drugiego biga. Jeszcze 50m w dol, a potem na 1250. Na górze znów mgła i siąpi.
A na dole (800) piękna pogoda. Zbieram sakwy, jem, i trzeci big. Już zaledwie 1150, ale ciężko idzie. A na górze widoczność 15m i ostra mżawka.
Co gorsza, nie ustaje przez caly zjazd i do Vega de Pas docieram mokry i przemarznięty.
Początkowo planowałam tu spać na dziko, ale jest dopiero 17 i ćma narodu w okolicy, więc odpada. Dobrze! Jutro będzie mniej do przejechania! Ruszam dalej lekko w dół. Do krajówki, a potem już lekko pod górę. Po drodze pada mi licznik. Chyba od wody, bo poprzednio tak się stało po myjni. Coś z kablem, bo telewizorek ok.
Podjeżdżam, licząc w głowie metry, i rozglądając się za miejscówką na dzika. Nie ma! Albo wsie, albo strome zbocza i wody pitnej brak. Po jakimś czasie próbuję na gospodarza (podwórko wygląda prawie jak kemping, a przed domem stoi... ambulans).
I udaje się. Od strzału! Od lat tak nie robiłem :-)
Niezła trawa, woda w ogrodzie i stoliki z krzesłami pod daszkiem). Żyć nie umierać! B-)
Na dzień dobry podjazd na biga (pozostałe 2/3). Od ok 1000 npm chmura. Od ok 1200 siąpienie. Big na 1400, więc nie było źle i nawet dość ciepło, bo 17 na górze. Dotarlem jednak dopiero o 12:30. Forma zerowa, więc jadę wolno.
Zjazd na 850, tamże zrzucam sakwy w paprociach (są do tego najlepsze, bo dobrze zasłaniają!) i jadę na drugiego biga. Jeszcze 50m w dol, a potem na 1250. Na górze znów mgła i siąpi.
A na dole (800) piękna pogoda. Zbieram sakwy, jem, i trzeci big. Już zaledwie 1150, ale ciężko idzie. A na górze widoczność 15m i ostra mżawka.
Co gorsza, nie ustaje przez caly zjazd i do Vega de Pas docieram mokry i przemarznięty.
Początkowo planowałam tu spać na dziko, ale jest dopiero 17 i ćma narodu w okolicy, więc odpada. Dobrze! Jutro będzie mniej do przejechania! Ruszam dalej lekko w dół. Do krajówki, a potem już lekko pod górę. Po drodze pada mi licznik. Chyba od wody, bo poprzednio tak się stało po myjni. Coś z kablem, bo telewizorek ok.
Podjeżdżam, licząc w głowie metry, i rozglądając się za miejscówką na dzika. Nie ma! Albo wsie, albo strome zbocza i wody pitnej brak. Po jakimś czasie próbuję na gospodarza (podwórko wygląda prawie jak kemping, a przed domem stoi... ambulans).
I udaje się. Od strzału! Od lat tak nie robiłem :-)
Niezła trawa, woda w ogrodzie i stoliki z krzesłami pod daszkiem). Żyć nie umierać! B-)
- DST 85.88km
- Czas 05:50
- VAVG 14.72km/h
- VMAX 55.30km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 1945m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 1
Zauważyliście, że między dniem 0 a pierwszym minęły 3 dni? Tak, tyle czasu spędziłem w Bilbao... bez roweru. WizzAir bowiem zgubił mój rower i bagaż rejestrowy i o ile w sobotę przyleciałem ja, o tyle bagaż we wtorek! Więc się tułałem piechotą po hostelach i po mieście, którego topografię całkiem nieźle poznalem :-P
To już w trasie. Bilbać jebao* :-P
Dziś za to odebrałam bety o 10, posprzątałem co się rozwaliło w sakwie (m. in. mój ulubiony plastikowy talerz :-( ), złożyłem rower (na szczęście przetrwał!) i pojechałem na stację.
Żeby ciut nadgonić wsiadłem w pociąg do Santander. Wysiadłem w Heras i od razu na biga! B-)
Dość stromy, bo do 16%, ale na lekko. Potem zjazd po wlasnych śladach i dalej czesko pod górę do San Roque de Riomera tuż obok Las Vegas.
To już 1/3 następnego biga :-)
Tu wreszcie kemping. Bez szału, bo trudno o prąd i w kiblu błoto, ale i tak spoko. Po hostelu, gdzie był upał i 6 osób na max 10 metrach kwadratowych, i gdzie nie miałem prawie żadnych swoich rzeczy, taki kemping to max wypas! Taka impreza! Zostałbym do niedzieli, ale i tak już jestem w plecy z czasem :-P
*(c) Wujek z SB
To już w trasie. Bilbać jebao* :-P
Dziś za to odebrałam bety o 10, posprzątałem co się rozwaliło w sakwie (m. in. mój ulubiony plastikowy talerz :-( ), złożyłem rower (na szczęście przetrwał!) i pojechałem na stację.
Żeby ciut nadgonić wsiadłem w pociąg do Santander. Wysiadłem w Heras i od razu na biga! B-)
Dość stromy, bo do 16%, ale na lekko. Potem zjazd po wlasnych śladach i dalej czesko pod górę do San Roque de Riomera tuż obok Las Vegas.
To już 1/3 następnego biga :-)
Tu wreszcie kemping. Bez szału, bo trudno o prąd i w kiblu błoto, ale i tak spoko. Po hostelu, gdzie był upał i 6 osób na max 10 metrach kwadratowych, i gdzie nie miałem prawie żadnych swoich rzeczy, taki kemping to max wypas! Taka impreza! Zostałbym do niedzieli, ale i tak już jestem w plecy z czasem :-P
*(c) Wujek z SB
- DST 54.59km
- Czas 03:23
- VAVG 16.13km/h
- VMAX 55.34km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 1384m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Dzień 0
Na lotnisko nocą. Spoko pogoda do pakowania roweru. 14 stopni i prawie bezwietrznie.
- DST 23.59km
- Czas 01:08
- VAVG 20.81km/h
- VMAX 36.89km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 72m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 30 - dzień powrotu
Na lotnisko w Maladze, pakowanie roweru, rozpakowywanie roweru w Wiedniu i z lotniska do domu. Silny wiatr NW w Wiedniu, dał mi w kość.
Podsumowanie wyprawy Zwierz Alpuhary 2022:
Całkowity dystans wyprawy: 2 423 km, średnio dziennie 91,7 km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 41 642 m, czyli 1718 m / 100 km. Zgodnie z oczekiwaniami mniej górzyście niż w Alpach, ale nie jakoś dużo mniej (ok. 15%).
Zaliczonych bigów: 27, średnio dziennie 1. W porównaniu do 1,7 w Alpach - żenada. I tu wychodzi charakterystyka jazdy po południowo-wschodniej Hiszpanii: czechy. Non stop czechy. Dlatego relatywnie dużo podjazdów przy relatywnie niewielu bigach.
Forma: z początku bardzo słabo (ale na szczęście pamiętałem o isostarze - jeden bidon dziennie - i chyba dzięki temu ominęły mnie skurcze łydek), a potem niewiele lepiej, bo raptem bez dramatu. Ani przez moment nie czułem się mocny. Nawet w lajtowej końcówce i po zacnym (wymuszonym) reście w Granadzie nie miałem jakiegoś odpału. Zaledwie poprawnie było. Lipa.
Sprzęt: z grubsza bez problemów, nawet z tylną przerzutką. Tzn. do dnia powrotu, bo po zmontowaniu roweru w Wiedniu zaczęła skakać, nawet na środkowym blacie. Trzeba oddać rower do przeglądu, bo od śmierci Ryśka nie był serwisowany. No i od ponad roku coś cyka z przodu, prawdopodobnie stery, ale po doświadczeniach z pękniętą ramą miewam najczarniejsze wizje :p W każdym razie żadnych - nawet drobnych - awarii komplikujących jazdę. Ani gumy, ani wymiany klocków, nic.
Okoliczności: ciekawe. Wybrzeże to ruch, palmy i upał, interior to pustynia, bezludzie i upał. A w obu miejscach czechy :p Uwaga na dostępność wody! W miasteczkach zawsze się jakoś zdobędzie (często są kraniki, a jak nie to od kogoś z domu), ale w górach często po prostu nie ma nic. O strumieniach zapomnij, a kraniki się trafiają, ale warto mieć ich mapę, bo jednak występują rzadko. No i nie wszystkie mają wodę. Powiedziałbym, że ok 15-20% było suchych.
Druga połowa wyprawy zdecydowanie bardziej widokowa od pierwszej, czytaj: Andaluzja wygrywa z Aragonią i Katalonią. Ceny całkiem ok. Noclegi wyraźnie tańsze niż w Austrii (ok. 40%), towary nieco tańsze (ok. 15%). Za to jedzenie marne. Praktycznie nic mnie nie chwyciło za serce. Najlepsze co jadłem w knajpie to stek i frytki, a najlepszy posiłek ze sklepu to lasagne :p No i pieczywo słabiutkie. Nawet świeżutkie z piekarni, smakuje jak marketowy odgrzewaniec - świeże, ale gumowate. Natomiast owoce prosto z drzew - super.
Ogólnie okoliczności oceniam na 4 minus w szkolnej skali. I chętnie porównam z północną Hiszpanią następnym razem* :)
* No i porównałem: północna Hiszpnia wygrywa (chyba że się nie lubi deszczu :p)
Podsumowanie wyprawy Zwierz Alpuhary 2022:
Całkowity dystans wyprawy: 2 423 km, średnio dziennie 91,7 km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 41 642 m, czyli 1718 m / 100 km. Zgodnie z oczekiwaniami mniej górzyście niż w Alpach, ale nie jakoś dużo mniej (ok. 15%).
Zaliczonych bigów: 27, średnio dziennie 1. W porównaniu do 1,7 w Alpach - żenada. I tu wychodzi charakterystyka jazdy po południowo-wschodniej Hiszpanii: czechy. Non stop czechy. Dlatego relatywnie dużo podjazdów przy relatywnie niewielu bigach.
Forma: z początku bardzo słabo (ale na szczęście pamiętałem o isostarze - jeden bidon dziennie - i chyba dzięki temu ominęły mnie skurcze łydek), a potem niewiele lepiej, bo raptem bez dramatu. Ani przez moment nie czułem się mocny. Nawet w lajtowej końcówce i po zacnym (wymuszonym) reście w Granadzie nie miałem jakiegoś odpału. Zaledwie poprawnie było. Lipa.
Sprzęt: z grubsza bez problemów, nawet z tylną przerzutką. Tzn. do dnia powrotu, bo po zmontowaniu roweru w Wiedniu zaczęła skakać, nawet na środkowym blacie. Trzeba oddać rower do przeglądu, bo od śmierci Ryśka nie był serwisowany. No i od ponad roku coś cyka z przodu, prawdopodobnie stery, ale po doświadczeniach z pękniętą ramą miewam najczarniejsze wizje :p W każdym razie żadnych - nawet drobnych - awarii komplikujących jazdę. Ani gumy, ani wymiany klocków, nic.
Okoliczności: ciekawe. Wybrzeże to ruch, palmy i upał, interior to pustynia, bezludzie i upał. A w obu miejscach czechy :p Uwaga na dostępność wody! W miasteczkach zawsze się jakoś zdobędzie (często są kraniki, a jak nie to od kogoś z domu), ale w górach często po prostu nie ma nic. O strumieniach zapomnij, a kraniki się trafiają, ale warto mieć ich mapę, bo jednak występują rzadko. No i nie wszystkie mają wodę. Powiedziałbym, że ok 15-20% było suchych.
Druga połowa wyprawy zdecydowanie bardziej widokowa od pierwszej, czytaj: Andaluzja wygrywa z Aragonią i Katalonią. Ceny całkiem ok. Noclegi wyraźnie tańsze niż w Austrii (ok. 40%), towary nieco tańsze (ok. 15%). Za to jedzenie marne. Praktycznie nic mnie nie chwyciło za serce. Najlepsze co jadłem w knajpie to stek i frytki, a najlepszy posiłek ze sklepu to lasagne :p No i pieczywo słabiutkie. Nawet świeżutkie z piekarni, smakuje jak marketowy odgrzewaniec - świeże, ale gumowate. Natomiast owoce prosto z drzew - super.
Ogólnie okoliczności oceniam na 4 minus w szkolnej skali. I chętnie porównam z północną Hiszpanią następnym razem* :)
* No i porównałem: północna Hiszpnia wygrywa (chyba że się nie lubi deszczu :p)
- DST 30.79km
- Czas 01:49
- VAVG 16.95km/h
- VMAX 33.95km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 164m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 29 i ostatni
Dziś miałem mieć sporo czasu (i miałem), więc budzik na 7:20, ale i tak się obudziłem o 6:40. Siła przyzwyczajenia ;)
Punkt o 9 mam w aucie wszystko oprócz roweru i kilku podręcznych drobiazgów i ruszam na biga Las Palomas do Ronda. Przy okazji widzę, że auto jest kompletnie zablokowane przez kogoś, kto zaparkował na miejscu dla niepełnosprawnych. Nie wyjade, jak się nie ruszy :)
Wieje ostro SE. Najpierw zjazd 100 m do Grazelemy na start biga, o tej porze ulice opustoszałe, ale za to udaje mi się kupić świeży chleb :) Sam podjazd niezbyt długi i dość łatwy, wchodzi jak w masło i o 10 jestem z powrotem na kempingu.
Auto nadal zastawione, ale po interwencji u gospodarza dość szybko znajduje się właściciel i przeparkowuje. O 10:15 ruszam. Wieje jak diabli! Do Rondy większość czasu droga wąska i kręta, a mijanka z autobusem na zakręcie znów stresująca. W samej Rondzie duży ruch, ale udaje mi się znaleźć darmowy parking (konkretnie pierwszych 59 minut jest darmowych, ale przecież spoko zdążę, to tylko dwa kilometry spaceru w obie strony i kilkanaście zdjęć. I faktycznie zdążyłem, a Ronda przepiękna, prawie jak Pitigliano! ;)
Potem raptem 2,5 km autem i jestem pod ostatnim bigiem wyprawy - Alto de Cascajares. Zostawiam auto w bocznej dróżce i ruszam o 12:30. Wieje tak, że miejscu, gdzie droga wiedzie wąskim wąwozem, z najwyższym trudem jadę 9 kmh na nachyleniu raptem 3%. Łeb urywa i rowerem rzuca! Namordowałem się na tym bigu za trzech, zwłaszcza, że nachylenia małe, więc nic nie osłaniało od wiatru. Ma-sa-kra! Końcówka zamkniętą drogą prowadzącą przez teren kopalni i kamieniołom. Szczęście, że dziś niedziela, bo inaczej zapewne bym się tu w ogóle nie dostał! Na samej górze zwały żwiru i burze pyłowe od tego wiatru cholernego.
Zakładam okulary i zjeżdżam. Tu już dość przyjemnie, większość czasu z wiatrem, wiec mimo niskich nachyleń wykręcam maksymalna prędkość wyprawy :)
Moje większe! ;-)
Auto stoi nienaruszone, więc spakowawszy się wyruszam ok 15:20. Stąd już niecałe 100 km do Malagi. Jeszcze tankowanie pod koniec (tania benzyna w Hiszpanii - 1,60 EUR za litr) i dodatkowo odkurzam wnętrze, żeby się nie przyczepili. I tak się przyczepili, że nie wolno roweru we wnętrzu przewozić i w ogóle straszny raban gość zrobił, że się w złym miejscu rozładowuję (a wcześniej upewniłem się u innego gościa, że właśnie tutaj mam to robić, mimo że mnie się to miejsce wydawało bezsensowne), ale mu powiedziałem, że ma się odwalić, jak skończę się rozpakowywać, to pogadamy. A jak skończyłem, to go nie było :P A ten, co był, to obejrzał auto, stwierdził, że wszystko OK i bez problemów zwrócił mi depozyt (1200 EUR!). Uff.
Na koniec wpadłem do KFC po kolację (jakoś żadnej lokalnej restauracji w pobliżu nie znalazłem) i już przed 19 jestem w Hotel Royal Costa. Brzmi dumnie i faktycznie prawdziwy hotel, z eleganckimi recepcjonistami, śniadaniem, etc. No, spokojnie hotel biznesowy mógłby być, choć może taki trochę "przykurzony". Ale to pewnie od tego wiatru :p
A cena 37 EUR :)
Potem jeszcze gruby przepak przed lotem i już ok 20:30 mam wolny wieczór :)
Punkt o 9 mam w aucie wszystko oprócz roweru i kilku podręcznych drobiazgów i ruszam na biga Las Palomas do Ronda. Przy okazji widzę, że auto jest kompletnie zablokowane przez kogoś, kto zaparkował na miejscu dla niepełnosprawnych. Nie wyjade, jak się nie ruszy :)
Wieje ostro SE. Najpierw zjazd 100 m do Grazelemy na start biga, o tej porze ulice opustoszałe, ale za to udaje mi się kupić świeży chleb :) Sam podjazd niezbyt długi i dość łatwy, wchodzi jak w masło i o 10 jestem z powrotem na kempingu.
Auto nadal zastawione, ale po interwencji u gospodarza dość szybko znajduje się właściciel i przeparkowuje. O 10:15 ruszam. Wieje jak diabli! Do Rondy większość czasu droga wąska i kręta, a mijanka z autobusem na zakręcie znów stresująca. W samej Rondzie duży ruch, ale udaje mi się znaleźć darmowy parking (konkretnie pierwszych 59 minut jest darmowych, ale przecież spoko zdążę, to tylko dwa kilometry spaceru w obie strony i kilkanaście zdjęć. I faktycznie zdążyłem, a Ronda przepiękna, prawie jak Pitigliano! ;)
Potem raptem 2,5 km autem i jestem pod ostatnim bigiem wyprawy - Alto de Cascajares. Zostawiam auto w bocznej dróżce i ruszam o 12:30. Wieje tak, że miejscu, gdzie droga wiedzie wąskim wąwozem, z najwyższym trudem jadę 9 kmh na nachyleniu raptem 3%. Łeb urywa i rowerem rzuca! Namordowałem się na tym bigu za trzech, zwłaszcza, że nachylenia małe, więc nic nie osłaniało od wiatru. Ma-sa-kra! Końcówka zamkniętą drogą prowadzącą przez teren kopalni i kamieniołom. Szczęście, że dziś niedziela, bo inaczej zapewne bym się tu w ogóle nie dostał! Na samej górze zwały żwiru i burze pyłowe od tego wiatru cholernego.
Zakładam okulary i zjeżdżam. Tu już dość przyjemnie, większość czasu z wiatrem, wiec mimo niskich nachyleń wykręcam maksymalna prędkość wyprawy :)
Moje większe! ;-)
Auto stoi nienaruszone, więc spakowawszy się wyruszam ok 15:20. Stąd już niecałe 100 km do Malagi. Jeszcze tankowanie pod koniec (tania benzyna w Hiszpanii - 1,60 EUR za litr) i dodatkowo odkurzam wnętrze, żeby się nie przyczepili. I tak się przyczepili, że nie wolno roweru we wnętrzu przewozić i w ogóle straszny raban gość zrobił, że się w złym miejscu rozładowuję (a wcześniej upewniłem się u innego gościa, że właśnie tutaj mam to robić, mimo że mnie się to miejsce wydawało bezsensowne), ale mu powiedziałem, że ma się odwalić, jak skończę się rozpakowywać, to pogadamy. A jak skończyłem, to go nie było :P A ten, co był, to obejrzał auto, stwierdził, że wszystko OK i bez problemów zwrócił mi depozyt (1200 EUR!). Uff.
Na koniec wpadłem do KFC po kolację (jakoś żadnej lokalnej restauracji w pobliżu nie znalazłem) i już przed 19 jestem w Hotel Royal Costa. Brzmi dumnie i faktycznie prawdziwy hotel, z eleganckimi recepcjonistami, śniadaniem, etc. No, spokojnie hotel biznesowy mógłby być, choć może taki trochę "przykurzony". Ale to pewnie od tego wiatru :p
A cena 37 EUR :)
Potem jeszcze gruby przepak przed lotem i już ok 20:30 mam wolny wieczór :)
- DST 47.85km
- Czas 02:38
- VAVG 18.17km/h
- VMAX 73.80km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1057m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 28
Pobudka o 6, wyjazd 8:15. Dopiero co sie rozwidnilo :-P
Trasa na lotnisko skomplikowana. Znow oplotki, a nawet plot (! ), ale byla dziura i dalo sie przeprowadzic rower. O 8:40 jestem w wypozyczalni. Chwile czekam, a potem bardzo mily pan mnie obsluguje dosc sprawnie. Zamiast volkswagena t-roc dostaje mazde cx30, ponoc to nawet lepiej. Mozliwe, nie znam sie :-P
Pakowanie roweru i sakw, zdjecia uszkodzen auta (sporo ich!) i ok 9:30 ruszam. Pierwsze kroki do Leroy Merlin. Szukam pianki do pakowania roweru. Szukam dlugo, po angielsku i po hiszpansku. I po wlosku. W zadnym jezyku nie ma! Zrezygnowany kupuje 50m folii babelkowej za 40 eur (chociaz cena w porzadku) i ruszam do lidla. Jutro niedziela, a w poniedzialek rano lece, wiec zakupy musze zrobic juz do konca plus to, co zabieram ze soba. Lidl akurat niezbyt po drodze i Armageddon na parkingu, a ja jeszcze niezbyt czuje auto (wielkie i automat), wiec troche stresu jest. Ale finalnie bez problemow.
Po zakupach wreszcie ruszam na Gibraltar. Droga bardzo ruchliwa i bardzo kreta, choc dwupasmowa, wiec ciekawie. Ale tez momentami ladnie. Wreszcie ok. 12:30 widze pierwszy raz Skale Gibraltaru. No, niesamowita!
Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru
Ach na skałach, być na Skałach Gibraltaru!
O 13 parkuje w miejscu bezpańskim, wyciągam rower i w pedał. Po 4km granica (nie chciałem podjeżdżać bliżej, bo ciasne uliczki, duzy ruch i balem sie, ze nie bedzie miejsc parkingowych). Anglik tylko spoglada na paszport i mnie puszcza. Jestem w UK! Z prawostronnym ruchem! :-D
Poczatek w poprzek pasa startowego lotniska (!), potem przez miasto. Kojarzy sie troche z Monaco, choc nie az tak bogato wyglada. Potem zaczyna sie podjazd. A na 130 m wysokosci (start z poziomu morza) okazuje sie, ze ulica zamknieta na kłódkę i nie przejade. Jak niepyszny zjezdzam i probuje z drugiej strony. 15% i pod prąd! I tak wasko, ze musze stawac i przepuszczac auta z naprzeciwka. Meczace. A potem jest szlaban i okazuje sie, ze wjazd na gore jest biletowany. 16 funtow! Chodzi o to, ze cala Skala jest muzeum. Jest twierdza, baterie dzial, jaskinia, skywalk, inne cuda. Ale jazda dozwolona, wiec płacę, płaczę i jadę. Stromo, do 16%. Ale widoki niesamowite! Widać Afrykę!
Africa?
A potem sa i malpy. Duzo. Rewelka!
Wreszcie o 14:30 jestem na gorze. Fotki i zjazd. Weszla chmura, wiec zimno. Objechalem reszte skaly (wiec byly i podjazdy na zjezdzie), ale nie zwiedzilem nic, za malo czasu. Szkoda, chociaz skywalk bym sprobowal... Inna sprawa, ze pewnie byl osobno platny :-P
Z powrotem na granicy olbrzymia kolejka, ale omijam :-P
O 15:30 jestem przy aucie. Godzine pozniej niz planowalem! Jeszcze jedzenie, pakowanie i o 16 ruszam. Na kemping pod nastepnym bigiem 105 km i 2 godziny 15 minut. Ile? Jak to mozliwe?!
Ano mozliwe. Tak bardzo eksponowanymi i waskimi szosami nie jechalem samochodem chyba nigdy! Niesamowite! Rzadko przekraczalem 50 kmh. A stromo... ! No, bardzo ciekawa jazda. I widokowa. Niestety z auta zdjec nie porobisz. Slabo :-(
O 18:30 wpadam do miasteczka Grazelma, na koncu ktorógo jest kemping. Ładnie.
Białe miasteczko. Pokażmy to polskim pielęgniarkom! ;-)
Aż tu zonk! Fiesta i poblokowane ulice. Policja kaze czekac! Na szczescie tylko kilka minut, ale potem przejazd przez miasteczko wśród mrowia pieszych i wymijanie autobusów na zyletke tez dostarczaja emocji. Wreszcie o 18:50 jestem na kempingu. Okazuje sie, ze fiesta jest dwudniowa, a mnie jutro czeka kilka kilometrow powrotu ta sama droga. Bedzie ciekawie... Ale przynajmniej prac juz dzis nie musze :-)
Ps. Tym razem nie zalalem telefonu (choc byc moze troche zapociłem), ale znow nie chce sie ladowac. Mam nadzieje, ze jak podeschnie, to jednak zalapie. Ale szczescie, ze mam sluzbowy! :O
Trasa na lotnisko skomplikowana. Znow oplotki, a nawet plot (! ), ale byla dziura i dalo sie przeprowadzic rower. O 8:40 jestem w wypozyczalni. Chwile czekam, a potem bardzo mily pan mnie obsluguje dosc sprawnie. Zamiast volkswagena t-roc dostaje mazde cx30, ponoc to nawet lepiej. Mozliwe, nie znam sie :-P
Pakowanie roweru i sakw, zdjecia uszkodzen auta (sporo ich!) i ok 9:30 ruszam. Pierwsze kroki do Leroy Merlin. Szukam pianki do pakowania roweru. Szukam dlugo, po angielsku i po hiszpansku. I po wlosku. W zadnym jezyku nie ma! Zrezygnowany kupuje 50m folii babelkowej za 40 eur (chociaz cena w porzadku) i ruszam do lidla. Jutro niedziela, a w poniedzialek rano lece, wiec zakupy musze zrobic juz do konca plus to, co zabieram ze soba. Lidl akurat niezbyt po drodze i Armageddon na parkingu, a ja jeszcze niezbyt czuje auto (wielkie i automat), wiec troche stresu jest. Ale finalnie bez problemow.
Po zakupach wreszcie ruszam na Gibraltar. Droga bardzo ruchliwa i bardzo kreta, choc dwupasmowa, wiec ciekawie. Ale tez momentami ladnie. Wreszcie ok. 12:30 widze pierwszy raz Skale Gibraltaru. No, niesamowita!
Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru
Ach na skałach, być na Skałach Gibraltaru!
O 13 parkuje w miejscu bezpańskim, wyciągam rower i w pedał. Po 4km granica (nie chciałem podjeżdżać bliżej, bo ciasne uliczki, duzy ruch i balem sie, ze nie bedzie miejsc parkingowych). Anglik tylko spoglada na paszport i mnie puszcza. Jestem w UK! Z prawostronnym ruchem! :-D
Poczatek w poprzek pasa startowego lotniska (!), potem przez miasto. Kojarzy sie troche z Monaco, choc nie az tak bogato wyglada. Potem zaczyna sie podjazd. A na 130 m wysokosci (start z poziomu morza) okazuje sie, ze ulica zamknieta na kłódkę i nie przejade. Jak niepyszny zjezdzam i probuje z drugiej strony. 15% i pod prąd! I tak wasko, ze musze stawac i przepuszczac auta z naprzeciwka. Meczace. A potem jest szlaban i okazuje sie, ze wjazd na gore jest biletowany. 16 funtow! Chodzi o to, ze cala Skala jest muzeum. Jest twierdza, baterie dzial, jaskinia, skywalk, inne cuda. Ale jazda dozwolona, wiec płacę, płaczę i jadę. Stromo, do 16%. Ale widoki niesamowite! Widać Afrykę!
Africa?
A potem sa i malpy. Duzo. Rewelka!
Wreszcie o 14:30 jestem na gorze. Fotki i zjazd. Weszla chmura, wiec zimno. Objechalem reszte skaly (wiec byly i podjazdy na zjezdzie), ale nie zwiedzilem nic, za malo czasu. Szkoda, chociaz skywalk bym sprobowal... Inna sprawa, ze pewnie byl osobno platny :-P
Z powrotem na granicy olbrzymia kolejka, ale omijam :-P
O 15:30 jestem przy aucie. Godzine pozniej niz planowalem! Jeszcze jedzenie, pakowanie i o 16 ruszam. Na kemping pod nastepnym bigiem 105 km i 2 godziny 15 minut. Ile? Jak to mozliwe?!
Ano mozliwe. Tak bardzo eksponowanymi i waskimi szosami nie jechalem samochodem chyba nigdy! Niesamowite! Rzadko przekraczalem 50 kmh. A stromo... ! No, bardzo ciekawa jazda. I widokowa. Niestety z auta zdjec nie porobisz. Slabo :-(
O 18:30 wpadam do miasteczka Grazelma, na koncu ktorógo jest kemping. Ładnie.
Białe miasteczko. Pokażmy to polskim pielęgniarkom! ;-)
Aż tu zonk! Fiesta i poblokowane ulice. Policja kaze czekac! Na szczescie tylko kilka minut, ale potem przejazd przez miasteczko wśród mrowia pieszych i wymijanie autobusów na zyletke tez dostarczaja emocji. Wreszcie o 18:50 jestem na kempingu. Okazuje sie, ze fiesta jest dwudniowa, a mnie jutro czeka kilka kilometrow powrotu ta sama droga. Bedzie ciekawie... Ale przynajmniej prac juz dzis nie musze :-)
Ps. Tym razem nie zalalem telefonu (choc byc moze troche zapociłem), ale znow nie chce sie ladowac. Mam nadzieje, ze jak podeschnie, to jednak zalapie. Ale szczescie, ze mam sluzbowy! :O
- DST 29.42km
- Czas 02:07
- VAVG 13.90km/h
- VMAX 34.99km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 634m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze