Pirenoja, dz. 1
O 6 rano wylot z Wiednia, w Barcelonie byłem o 8:30. Już cieplutko ;-)
Znalazłem fajne miejsce na rozpak, w którym nikt mi nie przeszkadzał i był cień. Na lotnisku zawsze łażą tlumy, a tu, na ławce przy wyjeździe z parkingu tylko samochódy obok i to powoli :-)
Nie spieszyłem się i zeszło mi chyba do 11. Przy okazji okazało się, że mi potężnie wygięli tylną rurkę bagażnika. Szok, jak musieli przyjebać rowerem! To jest stal cro-mo i przecież był w 5 warstwach pianki!
Z lotniska pojechałem w upatrzone miejsce koło parku, gdzie miałem zostawić piankę na czas wyprawy. Ale zanim tam dotarłem, trafiłem lepsze miejsce. Bardziej odludne, ogrodzone jeżynami, a sama pianka gęstej kępie trzcin. Rewelacja. Jestem prawie pewien, że ją tam zastanę po powrocie do Barcelony :-)
Potem jeszcze lunch i drobne zakupy w Mercadonie i wreszcie ok 13 ruszam w trasę. To znaczy w miasto, a Barcelona to setki identycznych skrzyżowań z mnóstwem MNÓSTWEM świateł. A co trzecie czerwone. Okropnie się jechało, a musiałem przejechać całą na wskroś. Wreszcie w Badalonie wyleciałem na szosę przy plaży. Nawet przyjemnie, ochlapałem się w plażowym prysznicu, bo było już ze 40 stopni.
Potem dłuuugo i dość nudno wzdłuż morza. Wyjątkowo płasko i miałem też fart, bo początkowo przodoboczny wiatr wkrótce zrobił się tyłoboczny. Jeszcze po drodze nie bez trudu kupiłem benzynę (na kilku stacjach nie chcieli mi sprzedać, bo moja butelka od MSRa jest nie "homologado"! Ale wreszcie się udało, a potem dotarłem do Mataro, gdzie zakup kolacji w Mercadonie (skrzydełka pieczone i gruba fasolka szparagowa, mniam!) i gdzie odbiłem w górki.
Podjazd 300m trochę mnie zmęczył, ale złożyłem to na karb nieprzespanej nocy. Potem trochę falowania i zaraz kemping. Na koniec ostra ścianka po szutrze, a potem... Camping privado i nie przyjmuje obcych! Dziwne. Ale jakoś to zdzierżyłem nawet. Więc kilka kilometrów lekko w dół do Sant Celoni, a tam ma być area sosta camper. I nawet była, ale to asfaltowy plac, tylko z kranikiem. No nie dla mnie. Trudno, jadę do hotelu. Cena na booking 63, na miejscu 60. Drogo, ale nie dramat, biorę.
Pokój klitka i strasznie gorąco, ale jest klima. Dość wolno działa, ale jednak zdołała schłodzić pokój w ok 2 godziny. A w całym hotelu upał, na zewnątrz jeszcze większy, więc fajnie, że się udało. O 22 spać. O dziwo nie padam po zarwanej nocy i jeszcze z pół godziny mija zanim zasypiam. Ale potem już śpię jak zabity, nawet hałasująca tuż obok winda mi nie przeszkadza...
Znalazłem fajne miejsce na rozpak, w którym nikt mi nie przeszkadzał i był cień. Na lotnisku zawsze łażą tlumy, a tu, na ławce przy wyjeździe z parkingu tylko samochódy obok i to powoli :-)
Nie spieszyłem się i zeszło mi chyba do 11. Przy okazji okazało się, że mi potężnie wygięli tylną rurkę bagażnika. Szok, jak musieli przyjebać rowerem! To jest stal cro-mo i przecież był w 5 warstwach pianki!
Z lotniska pojechałem w upatrzone miejsce koło parku, gdzie miałem zostawić piankę na czas wyprawy. Ale zanim tam dotarłem, trafiłem lepsze miejsce. Bardziej odludne, ogrodzone jeżynami, a sama pianka gęstej kępie trzcin. Rewelacja. Jestem prawie pewien, że ją tam zastanę po powrocie do Barcelony :-)
Potem jeszcze lunch i drobne zakupy w Mercadonie i wreszcie ok 13 ruszam w trasę. To znaczy w miasto, a Barcelona to setki identycznych skrzyżowań z mnóstwem MNÓSTWEM świateł. A co trzecie czerwone. Okropnie się jechało, a musiałem przejechać całą na wskroś. Wreszcie w Badalonie wyleciałem na szosę przy plaży. Nawet przyjemnie, ochlapałem się w plażowym prysznicu, bo było już ze 40 stopni.
Potem dłuuugo i dość nudno wzdłuż morza. Wyjątkowo płasko i miałem też fart, bo początkowo przodoboczny wiatr wkrótce zrobił się tyłoboczny. Jeszcze po drodze nie bez trudu kupiłem benzynę (na kilku stacjach nie chcieli mi sprzedać, bo moja butelka od MSRa jest nie "homologado"! Ale wreszcie się udało, a potem dotarłem do Mataro, gdzie zakup kolacji w Mercadonie (skrzydełka pieczone i gruba fasolka szparagowa, mniam!) i gdzie odbiłem w górki.
Podjazd 300m trochę mnie zmęczył, ale złożyłem to na karb nieprzespanej nocy. Potem trochę falowania i zaraz kemping. Na koniec ostra ścianka po szutrze, a potem... Camping privado i nie przyjmuje obcych! Dziwne. Ale jakoś to zdzierżyłem nawet. Więc kilka kilometrów lekko w dół do Sant Celoni, a tam ma być area sosta camper. I nawet była, ale to asfaltowy plac, tylko z kranikiem. No nie dla mnie. Trudno, jadę do hotelu. Cena na booking 63, na miejscu 60. Drogo, ale nie dramat, biorę.
Pokój klitka i strasznie gorąco, ale jest klima. Dość wolno działa, ale jednak zdołała schłodzić pokój w ok 2 godziny. A w całym hotelu upał, na zewnątrz jeszcze większy, więc fajnie, że się udało. O 22 spać. O dziwo nie padam po zarwanej nocy i jeszcze z pół godziny mija zanim zasypiam. Ale potem już śpię jak zabity, nawet hałasująca tuż obok winda mi nie przeszkadza...
- DST 77.55km
- Teren 0.30km
- Czas 03:43
- VAVG 20.87km/h
- VMAX 49.80km/h
- Temperatura 36.0°C
- HRmax 139
- HRavg 116
- Kalorie 1533kcal
- Podjazdy 593m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!