Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 32
Obudziłem sie przed godz. 6, więc nie było sensu się wylegiwać i wstałem. W efekcie start o 8, prosto we wschodzące słońce. Ale niedługo, bo wkrótce się skryło za chmurami. Chłodno, 14 stopni, bezwietrznie, niskie chmury nad wczorajszym bigiem. Niedopsz.
Po 9 km w Etxarri kupuję bagietkę (okazuje się pyszna) i jadę na przełączkę 630. Długi, łagodny podjazd, pod koniec którego zaczyna kropić. Na przełączce już regularny deszcz, na szczęście jest daszek w jakimś opuszczonym budynku, więc staję. Zmieniam buty na sandały (w butach mi nieco wygodniej, ale mimo ochraniaczy łatwo je przemoczyć (wchlapuje się od góry), więc w deszczu jeżdżę w keenach. Ubieram się i trochę czekam, ale bez efektu. Podczas wypadu spod daszku na siku widzę, że kawałek dalej jest wiata, pod którą jest dżizas, wow! Podjeżdżam tam z zamiarem wykorzystania czasu na zrobienie kanapek, jest stromo pod górę, kawałek muszę nawet podprowadzić, bo tylne koło się ślizga po mokrej trawie. Siadam, żeby odsapnąć i w tym czasie przestaje padać. No to w pedał! Lepiej zjeżdżać głodnym i suchym niż vice versa.
Baliarain to po baskijsku "leje jak z cebra" ;-)
Zjazd bardzo długi bardzo łagodny - lubię takie, nie marnują mojej energii potencjalnej :) Kilka wiosek i skrzyżowań po drodze, więc niekiedy staję, żeby sprawdzić GPS (ze względu na możliwy deszcz i bardzo mokrą szosę jest w sakwie). Finalnie rozbieram się w Ordizia, gdzie również wyciągam GPS i dalej jadę już w miareęnormlanie i niemal po płaskim. Wciąż na głodnego, bo z obawy deszczu nie chcę robić dłuższego postoju. No, ale w końcu nie wytrzymuję i robię popas na przystanku autobusowym. Kanapka w siebie, kanapka do sakwy i w drogę. Nadal nie pada.
Kawałek dalej, z miejscowością Alegia (A Legia, Legia kurczak!) stroma przełączka (doliną idzie autostrada, nawet bez serwisówki, więc trzeba objechać po 13-procentówce), a na podjeździe znów zaczyna siąpić. Na górze szybka ubiórka tylko w kurtkę i krótki zjazd. Po chwili deszcz ustaje. Potem znów kawałek przez miasteczka, aż wreszcie w Tolosie coś w manetce robi trzask i nie ma tylnej przerzutki. Linka poszła! Teraz zrozumiem, co się działo i czemu nie mogłem jej doregulować - wystrzępiona linka! Wymiana zajmuje mi pół godziny (trudno było wyciągnąć starą beczkę, musiałem wypychać nową linką), potem jeszcze mycie rąk w barze i o godz. 13 jestem znowu w trasie. A Tolosa nawet niebrzydka.
Dolina, szosa, wioski... aż wreszcie szosa wylatuje na... autostradę! Bez alternatywy. Ale widzę na GPS, że to tylko na moment, bo za chwilę odbija w bok w jakąś dróżkę bezpośrednio z autostrady :o "Dróżka" okazuje się najbardziej stromym odcinkiem, jaki w życiu podjeżdżałem z sakwami. 20% non stop przez około 150 metrów. Myślałem, że płuca wypluję! Do tego jeszcze droga omszała, więc mi się tylne koło trochę ślizgało. Byłem bliski zsiąścia, ale z doświadczenia wiem, że obciążony rower pchać jest jeszcze trudniej niż nim jechać, więc się zaparłem i podjechałem. Po chwili niemal równie ostry zjazd i wylatuję w miasteczku. Uch!
Jeszcze kilka mniejszych hopek i docieram do Hernani, gdzie mam nadzieję znaleźć nocleg. Na booking nic nie ma (albo strasznie drogo), ale jest kilka obiektów na google, których nie ma na booking. Sprawdzam jeden - nie mają miejsc. Drugi nie do końca po drodze, więc odpuszczam i jadę do następnego miasteczka Astigarraga, gdzie są dwa po drodze. W pierwszym jest jeden pokój, za 60 EUR. Hmmm, drogo, ale taniej niż cokolwiek na booking. A nocleg tutaj oszczędzi mi jutro kilkanaście kilometrów z sakwami pod wiatr (wg planu miałem nocować dalej na kempingu, a jutro wracać do Hernani tą samą drogą. Niby luzik, ale jutro ma być deszcz i wiatr w ryj, więc wolę dziś skoczyć tam na lekko i wrócić. Trudno, biorę.
Pensjonacik mega wypasiony, pokój elegancki, czajnik, ekspres do kawy, kawa, herbata... Ja natomiast tylko zrzucam sakwy i lecą na biga Jaizkibel (sic!) :) 12 km do startu i potem drugie tyle na górę. No to w pedał, a jest godz. 15.
Ja i z kibla fotę cyknę ;-)
W Lezo macha do mnie policja, że nie wolno jechać w słuchawkach i że za to jest mandat 200 EUR. Nosz kurwa! Czego jeszcze nie wolno rowerzystom w tym kraju?! Kask obowiązkowy, w słuchawkach nie wolno... A rowerem kurwa wolno?! No, ale grzecznie przepraszam i ściągam (bez mandatu) i jakiś czas jadę bez. Dopiero na podjeździe na biga znów zakładam.
Podjazd spoko, 4-9%, ale dziś nie mam takiego pałera jak wczoraj, więc jadę spokojnie. Ale też bez większego wysiłku. Na górze jestem o godz. 17. Piękne widoki na zatokę San Sebastian :)
Oraz francuski zasięg przez moment, mimo że do granicy jeszcze spory kawałek. Zjazd i powrót przez miasteczka zajmuje mi godzinę. O godz. 18 jestem w moim (na dziś) wypasionym pensjonacie i zaczynam się delektować niedzielnym wieczorem :)
Po 9 km w Etxarri kupuję bagietkę (okazuje się pyszna) i jadę na przełączkę 630. Długi, łagodny podjazd, pod koniec którego zaczyna kropić. Na przełączce już regularny deszcz, na szczęście jest daszek w jakimś opuszczonym budynku, więc staję. Zmieniam buty na sandały (w butach mi nieco wygodniej, ale mimo ochraniaczy łatwo je przemoczyć (wchlapuje się od góry), więc w deszczu jeżdżę w keenach. Ubieram się i trochę czekam, ale bez efektu. Podczas wypadu spod daszku na siku widzę, że kawałek dalej jest wiata, pod którą jest dżizas, wow! Podjeżdżam tam z zamiarem wykorzystania czasu na zrobienie kanapek, jest stromo pod górę, kawałek muszę nawet podprowadzić, bo tylne koło się ślizga po mokrej trawie. Siadam, żeby odsapnąć i w tym czasie przestaje padać. No to w pedał! Lepiej zjeżdżać głodnym i suchym niż vice versa.
Baliarain to po baskijsku "leje jak z cebra" ;-)
Zjazd bardzo długi bardzo łagodny - lubię takie, nie marnują mojej energii potencjalnej :) Kilka wiosek i skrzyżowań po drodze, więc niekiedy staję, żeby sprawdzić GPS (ze względu na możliwy deszcz i bardzo mokrą szosę jest w sakwie). Finalnie rozbieram się w Ordizia, gdzie również wyciągam GPS i dalej jadę już w miareęnormlanie i niemal po płaskim. Wciąż na głodnego, bo z obawy deszczu nie chcę robić dłuższego postoju. No, ale w końcu nie wytrzymuję i robię popas na przystanku autobusowym. Kanapka w siebie, kanapka do sakwy i w drogę. Nadal nie pada.
Kawałek dalej, z miejscowością Alegia (A Legia, Legia kurczak!) stroma przełączka (doliną idzie autostrada, nawet bez serwisówki, więc trzeba objechać po 13-procentówce), a na podjeździe znów zaczyna siąpić. Na górze szybka ubiórka tylko w kurtkę i krótki zjazd. Po chwili deszcz ustaje. Potem znów kawałek przez miasteczka, aż wreszcie w Tolosie coś w manetce robi trzask i nie ma tylnej przerzutki. Linka poszła! Teraz zrozumiem, co się działo i czemu nie mogłem jej doregulować - wystrzępiona linka! Wymiana zajmuje mi pół godziny (trudno było wyciągnąć starą beczkę, musiałem wypychać nową linką), potem jeszcze mycie rąk w barze i o godz. 13 jestem znowu w trasie. A Tolosa nawet niebrzydka.
Dolina, szosa, wioski... aż wreszcie szosa wylatuje na... autostradę! Bez alternatywy. Ale widzę na GPS, że to tylko na moment, bo za chwilę odbija w bok w jakąś dróżkę bezpośrednio z autostrady :o "Dróżka" okazuje się najbardziej stromym odcinkiem, jaki w życiu podjeżdżałem z sakwami. 20% non stop przez około 150 metrów. Myślałem, że płuca wypluję! Do tego jeszcze droga omszała, więc mi się tylne koło trochę ślizgało. Byłem bliski zsiąścia, ale z doświadczenia wiem, że obciążony rower pchać jest jeszcze trudniej niż nim jechać, więc się zaparłem i podjechałem. Po chwili niemal równie ostry zjazd i wylatuję w miasteczku. Uch!
Jeszcze kilka mniejszych hopek i docieram do Hernani, gdzie mam nadzieję znaleźć nocleg. Na booking nic nie ma (albo strasznie drogo), ale jest kilka obiektów na google, których nie ma na booking. Sprawdzam jeden - nie mają miejsc. Drugi nie do końca po drodze, więc odpuszczam i jadę do następnego miasteczka Astigarraga, gdzie są dwa po drodze. W pierwszym jest jeden pokój, za 60 EUR. Hmmm, drogo, ale taniej niż cokolwiek na booking. A nocleg tutaj oszczędzi mi jutro kilkanaście kilometrów z sakwami pod wiatr (wg planu miałem nocować dalej na kempingu, a jutro wracać do Hernani tą samą drogą. Niby luzik, ale jutro ma być deszcz i wiatr w ryj, więc wolę dziś skoczyć tam na lekko i wrócić. Trudno, biorę.
Pensjonacik mega wypasiony, pokój elegancki, czajnik, ekspres do kawy, kawa, herbata... Ja natomiast tylko zrzucam sakwy i lecą na biga Jaizkibel (sic!) :) 12 km do startu i potem drugie tyle na górę. No to w pedał, a jest godz. 15.
Ja i z kibla fotę cyknę ;-)
W Lezo macha do mnie policja, że nie wolno jechać w słuchawkach i że za to jest mandat 200 EUR. Nosz kurwa! Czego jeszcze nie wolno rowerzystom w tym kraju?! Kask obowiązkowy, w słuchawkach nie wolno... A rowerem kurwa wolno?! No, ale grzecznie przepraszam i ściągam (bez mandatu) i jakiś czas jadę bez. Dopiero na podjeździe na biga znów zakładam.
Podjazd spoko, 4-9%, ale dziś nie mam takiego pałera jak wczoraj, więc jadę spokojnie. Ale też bez większego wysiłku. Na górze jestem o godz. 17. Piękne widoki na zatokę San Sebastian :)
Oraz francuski zasięg przez moment, mimo że do granicy jeszcze spory kawałek. Zjazd i powrót przez miasteczka zajmuje mi godzinę. O godz. 18 jestem w moim (na dziś) wypasionym pensjonacie i zaczynam się delektować niedzielnym wieczorem :)
- DST 126.62km
- Czas 06:09
- VAVG 20.59km/h
- VMAX 58.75km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 1521m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!