Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 25
Wczoraj rest, bo miałem 7 dni jazdy z rzędu i już to mocno czułem. Ale pogoda wbrew prognozie była piękna aż do wieczora, kiedy to przyjebao. I zaczęło wyglądać na to, że rest był błędem.
W nocy burza, rano lekki deszcz. Wstaję normalnie i szykuję się pod dachem, bo na szczęście jest. Dobry kemping! Po 7 przestaje padać, dobra nasza! O 8:30 jestem gotowy, ale niestety intermarsza otwierają dopiero o 9, a to jedyne źródło chleba w okolicy. Trudno, czekam. O 8:45 zaczyna lać. O 9 już solidnie. Mimo to jadę do sklepu, na szczęście to tuż za rogiem. I łapię piękne ujęcia gór i chmur :-)
O 9:15 wracam z chlebem i kolacją, ale już jestem wilgotny. Robię kanapki na drogę z całej bagiety, jem śniadanie i o 9:35 jestem gotów. Leje. I leje. Prognoza mowi, że deszcz ma słabnąć, więc czekam.
O 10:10 nagle wyłączają deszcz. No to w pedał! Po 2 km znajduję idealne miejsce na sakwy: niewidoczne z szosy, łatwo dostępne, w cieniu, ale i zadaszone (pod skałą jest sucha ziemia). No rewelacja! Zrzucam i jadę. Na biga Col du Somport 28 km i 1400 metrów...
Sakwy mają piknik pod wiszącą skałą. Na szczęście żadna nie zaginęła ;-)
Jadę jak szatan, typu 20 kmh na 2% albo 14 kmh na 5% (większych nachyleń póki co nie dają), i bez zmęczenia :-)
Na 18. kilometrze doganiam poznaną wczoraj Holenderke Laurę na wózku elektrycznym, która dziś spała wyżej. No niewiele wczoraj ujechała, mnie ten odcinek zajął godzinę. Przefikane ma!
Gadamy kilkanaście minut, a że jedziemy 5 kmh, to w tym czasie jem kanapkę (zamiast stawać). Po zjedzeniu mówię do zobaczenia, jak będę zjeżdżał i w pedał.
Na rozwidleniemu przełęcz / tunel doganiam dwie hiszpańskie bikepakerki. Chwilę gadamy podczas jazdy, a potem je wyprzedzam. Ale niewiele, na przełęczy jestem o 12:30, a one może ze 3 minuty później. Tu wspaniale widoki na niesamowicie oświetlone góry. Skala jest intensywnie czerwona, dużo zieleni, trochę żółci i światło pod kątem. No prawdziwe tęczowe góry! B-)
Ubiórka i zjazd. 400m poniżej przełęczy spotykam Laurę. Mówi, że na przełęcz dziś nie da rady, bo zużyła już 1,5 baterii do wózka, zostało tylko pół, czyli pod górę jakieś 4 kilometry. Spróbuje nocować na jakimś sumner camp, który wyguglała. Ja nic takiego po drodze nie widziałem, no ale się nie rozglądalem za noclegiem. Jest dopiero godz. 13! No przemasakra z tym wózkiem! Życzę jej powodzenia i zjeżdżam.
Przy sakwach jestem o 13:45 i już świeci słońce i 22 stopnie. W ogóle dotychczas nie padało, ale teraz robi się wręcz ładnie. Super!
Ruszam przez wioskę i po chwili robi się 12% i widzę, że zaraz będzie kawałek szutru. Jest też ostrzeżenie "droga niebezpieczna, no GPS" i zakaz ruchu. Oczywiście olewka i jadę. Aż tu wybiega z domu jakiś samozwańczy porządkowy i krzyczy, że tu nie wolno, nie widzę zakazu? Znam znaki drogowe?! No kurwa! Mówię, że velo i dlaczego nie, a on tylko powtarza, że zakaz i żebym zjechał, to mi pokaże. A figę! Właśnie podjechałem stromizne i mam zjeżdżać?! Zresztą widziałem ten jego zakaz, bardziej go już nie zobaczę!
Próbuję mu przemówić do rozsądku, swoją łamaną francuzczyzna, że pourqui pas i quel problem, ale nic nie pomaga. Żeby nie było tak stromo, to bym go olał i pojechał, ale pod górę mu nie ucieknę! Pytam w desperacji kim jest, a on mówi, że "responsable". Akurat! No, ale nic nie mogę zrobić, muszę zawrócić, kurwa!
Więc żegnam go gromkim fuck you i wracam. Objazd na szczęście nie jest bardzo długi, ale jednak ze 3 km, w tym trochę w dół. No wkurwił mnie niewąsko gość!
Dalszy podjazd na biga Pierre St Martin (1760) bez przygód, tylko droga durnie poprowadzona. Najpierw 9% ciągiem na przełączkę 1000, potem 130 zjazdu, a dalszy podjazd taki że raz 2%, raz 7, raz 13, potem znów dwuprocentowy krótki zjazd i znów 9 i apiat'. Krótko mówiąc, podjazd jak wołowina - szarpany. Źle się jedzie, zwłaszcza, że od kilku dni kiepsko mi działa tylna przerzutka i nie mogę doregulować. Chyba czyszczenie manetki się należy.
No, ale jadę w sumie nieźle. Na 1530 zrzucam sakwy i ostatnie 230m na lekko. Nadal szarpane. Na przełęczy granica hiszpańska (drugi raz dzisiaj) i parking. Jest godz. 18, więc sprawnie przebiórka w suche ciuchy (z moich wręcz kapie pot mimo że tylko 16 stopni się zrobiło. Chyba przez wilgoć w powietrzu.
Zjazd też jak wołowina, ale z przewagą dużych stromizn. Do 11%. Ok 18:45 jestem na kempingu Ibarra (to już Kraj Basków) nad rwącą rzeką, od której aż bije mrozem! Ale kemping spoko, bo spartański, ale ma wszystko co trzeba (dopóki nie pada, bo zadaszonego stołu brak, ale zwykły dzizas jest). Rozbijam kompletnie mokry namiot i niestety do wieczora nie udaje mu się wyschnąć. Mam nadzieję, że nie zmoczę ;-) śpiwora..
W nocy burza, rano lekki deszcz. Wstaję normalnie i szykuję się pod dachem, bo na szczęście jest. Dobry kemping! Po 7 przestaje padać, dobra nasza! O 8:30 jestem gotowy, ale niestety intermarsza otwierają dopiero o 9, a to jedyne źródło chleba w okolicy. Trudno, czekam. O 8:45 zaczyna lać. O 9 już solidnie. Mimo to jadę do sklepu, na szczęście to tuż za rogiem. I łapię piękne ujęcia gór i chmur :-)
O 9:15 wracam z chlebem i kolacją, ale już jestem wilgotny. Robię kanapki na drogę z całej bagiety, jem śniadanie i o 9:35 jestem gotów. Leje. I leje. Prognoza mowi, że deszcz ma słabnąć, więc czekam.
O 10:10 nagle wyłączają deszcz. No to w pedał! Po 2 km znajduję idealne miejsce na sakwy: niewidoczne z szosy, łatwo dostępne, w cieniu, ale i zadaszone (pod skałą jest sucha ziemia). No rewelacja! Zrzucam i jadę. Na biga Col du Somport 28 km i 1400 metrów...
Sakwy mają piknik pod wiszącą skałą. Na szczęście żadna nie zaginęła ;-)
Jadę jak szatan, typu 20 kmh na 2% albo 14 kmh na 5% (większych nachyleń póki co nie dają), i bez zmęczenia :-)
Na 18. kilometrze doganiam poznaną wczoraj Holenderke Laurę na wózku elektrycznym, która dziś spała wyżej. No niewiele wczoraj ujechała, mnie ten odcinek zajął godzinę. Przefikane ma!
Gadamy kilkanaście minut, a że jedziemy 5 kmh, to w tym czasie jem kanapkę (zamiast stawać). Po zjedzeniu mówię do zobaczenia, jak będę zjeżdżał i w pedał.
Na rozwidleniemu przełęcz / tunel doganiam dwie hiszpańskie bikepakerki. Chwilę gadamy podczas jazdy, a potem je wyprzedzam. Ale niewiele, na przełęczy jestem o 12:30, a one może ze 3 minuty później. Tu wspaniale widoki na niesamowicie oświetlone góry. Skala jest intensywnie czerwona, dużo zieleni, trochę żółci i światło pod kątem. No prawdziwe tęczowe góry! B-)
Ubiórka i zjazd. 400m poniżej przełęczy spotykam Laurę. Mówi, że na przełęcz dziś nie da rady, bo zużyła już 1,5 baterii do wózka, zostało tylko pół, czyli pod górę jakieś 4 kilometry. Spróbuje nocować na jakimś sumner camp, który wyguglała. Ja nic takiego po drodze nie widziałem, no ale się nie rozglądalem za noclegiem. Jest dopiero godz. 13! No przemasakra z tym wózkiem! Życzę jej powodzenia i zjeżdżam.
Przy sakwach jestem o 13:45 i już świeci słońce i 22 stopnie. W ogóle dotychczas nie padało, ale teraz robi się wręcz ładnie. Super!
Ruszam przez wioskę i po chwili robi się 12% i widzę, że zaraz będzie kawałek szutru. Jest też ostrzeżenie "droga niebezpieczna, no GPS" i zakaz ruchu. Oczywiście olewka i jadę. Aż tu wybiega z domu jakiś samozwańczy porządkowy i krzyczy, że tu nie wolno, nie widzę zakazu? Znam znaki drogowe?! No kurwa! Mówię, że velo i dlaczego nie, a on tylko powtarza, że zakaz i żebym zjechał, to mi pokaże. A figę! Właśnie podjechałem stromizne i mam zjeżdżać?! Zresztą widziałem ten jego zakaz, bardziej go już nie zobaczę!
Próbuję mu przemówić do rozsądku, swoją łamaną francuzczyzna, że pourqui pas i quel problem, ale nic nie pomaga. Żeby nie było tak stromo, to bym go olał i pojechał, ale pod górę mu nie ucieknę! Pytam w desperacji kim jest, a on mówi, że "responsable". Akurat! No, ale nic nie mogę zrobić, muszę zawrócić, kurwa!
Więc żegnam go gromkim fuck you i wracam. Objazd na szczęście nie jest bardzo długi, ale jednak ze 3 km, w tym trochę w dół. No wkurwił mnie niewąsko gość!
Dalszy podjazd na biga Pierre St Martin (1760) bez przygód, tylko droga durnie poprowadzona. Najpierw 9% ciągiem na przełączkę 1000, potem 130 zjazdu, a dalszy podjazd taki że raz 2%, raz 7, raz 13, potem znów dwuprocentowy krótki zjazd i znów 9 i apiat'. Krótko mówiąc, podjazd jak wołowina - szarpany. Źle się jedzie, zwłaszcza, że od kilku dni kiepsko mi działa tylna przerzutka i nie mogę doregulować. Chyba czyszczenie manetki się należy.
No, ale jadę w sumie nieźle. Na 1530 zrzucam sakwy i ostatnie 230m na lekko. Nadal szarpane. Na przełęczy granica hiszpańska (drugi raz dzisiaj) i parking. Jest godz. 18, więc sprawnie przebiórka w suche ciuchy (z moich wręcz kapie pot mimo że tylko 16 stopni się zrobiło. Chyba przez wilgoć w powietrzu.
Zjazd też jak wołowina, ale z przewagą dużych stromizn. Do 11%. Ok 18:45 jestem na kempingu Ibarra (to już Kraj Basków) nad rwącą rzeką, od której aż bije mrozem! Ale kemping spoko, bo spartański, ale ma wszystko co trzeba (dopóki nie pada, bo zadaszonego stołu brak, ale zwykły dzizas jest). Rozbijam kompletnie mokry namiot i niestety do wieczora nie udaje mu się wyschnąć. Mam nadzieję, że nie zmoczę ;-) śpiwora..
- DST 110.06km
- Czas 06:30
- VAVG 16.93km/h
- VMAX 64.32km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2874m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!