Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 63796.44 km (w terenie 1125.52 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3550:39 |
Średnia prędkość: | 17.97 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 900660 m |
Maks. tętno maksymalne: | 154 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (0 %) |
Suma kalorii: | 43238 kcal |
Liczba aktywności: | 751 |
Średnio na aktywność: | 84.95 km i 4h 43m |
Więcej statystyk |
Bałkany, dz. 1
Po nocy w pociągu o dziwo bylem rześki i pełen sił, wiec przykręcając na dworcu kierownicę, tak mocno dokręciłem, że... ułamałem jedna śrubę w mostku. Fuck, znowu! Na szczęście z trzema daje się jechać, wiec jadę. Po kilku kilometrach mijam warsztat samochodowy. Na migi wytłumaczyłem, jaka pomoc mi potrzebna, pan znalazł żabkę i kręcimy. Tzn pan kręci, ja trzymam kierę. Poszło, śruba wylazła! No to wkręcam nową, pytam pana "kyt kosta", a on mówi, ze nic. Europa! :-)
Potem jeszcze tylko male zakupy (pieczywo, woda, ser) w Lidlu (asortyment bardzo podobny do polskiego) i wreszcie JADĘ!
Z Aradu do Siria płasko, spory ruch, marna droga i mnóstwo śmieci na poboczach. Europa! (konkretnie Kalabria, tylko że tam jest 1000 razy piękniej, więc te śmieci tam jeszcze bardziej wkurzają).

W Siria zaś MNÓSTWO wyjebanych w kosmos rezydencji (patrz foto). Mnóstwo! Jedna obok drugiej, ok. połowa w budowie i wszystkie niemal identyczne! I często położone na tyłach zwykłego wiejskiego domku. I oczywiście na normalnej wielkości działce, która nijak ma się do takiej rezydencji. No kicz, chała i mogiła! Kto to buduje i potem w tym mieszka? I skąd ma na to pieniądze? Ale najlepsze jest to, ze wszystkie one są takie same! Nawet drzwi mają z identycznymi paskudnymi lukswerami! No szok! Potęga mody chyba plus brak kasy na architekta, zresztą kto to wie...


Za Siria byl big Manastirea Feredeu. Niby tylko 350m podjazdu, ale zacny, bo z kilkoma miejscami za 20%. Wszedł jak w masełko :-)
Potem jeszcze jedna rezydencjalna wieś (architektura dokładnie taka sama jak w poprzedniej), kilka normalnych wsi i już jestem w Lipovej.
Wcześnie, bo o 15, ale po takiej rwanej podróży mam prawo do krótszego dnia, zresztą na dalszej trasie nie ma gdzie spać. Trzeba by na dziko, a ja jednak po tej podróży chciałbym się kulturalnie umyć. No i wyspać też. Więc wybrałem kemping. Wygląda marnie, ale jest prąd i woda przy namiocie, miejsce w cieniu i o dziwo wifi. Kosztuje 40 lei. Miejmy nadzieję, że będzie tez cisza, póki co jest ledwie kilka osób w domkach (domkach stojących cały dzień w pełnym słońcu, masakra co się musi dziać w środku, nawet w nocy!), a na polu namiotowym nikogo. Oby tak zostało...
A kibelki i łazienki... Zamknięte. Ponoć do 18, bo wtedy przyjedzie szef. Ale jest 18:15, a ja go jakoś nie widzę. Wiec nadal siedzę brudny. W sumie wszystko jedno, i tak jest 35stopni w cieniu :-P
Ok 19 zlitował się nade mną jeden z sąsiadów i wpuścił pod prysznic w swoim pokoju (z własnej inicjatywy! Słyszał jak próbuje rozmawiać przez telefon z "szefem" w języku włosko-angielsko-rumuńskim :P). Uff, nareszcie czysty i zęby też umyte. Ufff... :D
PS.Spokój się nie ostał. Właśnie ktoś po sąsiedzku odpalił muzę. Póki co jeszcze głośność do zniesienia, zobaczymy co dalej...
Potem jeszcze tylko male zakupy (pieczywo, woda, ser) w Lidlu (asortyment bardzo podobny do polskiego) i wreszcie JADĘ!
Z Aradu do Siria płasko, spory ruch, marna droga i mnóstwo śmieci na poboczach. Europa! (konkretnie Kalabria, tylko że tam jest 1000 razy piękniej, więc te śmieci tam jeszcze bardziej wkurzają).

W Siria zaś MNÓSTWO wyjebanych w kosmos rezydencji (patrz foto). Mnóstwo! Jedna obok drugiej, ok. połowa w budowie i wszystkie niemal identyczne! I często położone na tyłach zwykłego wiejskiego domku. I oczywiście na normalnej wielkości działce, która nijak ma się do takiej rezydencji. No kicz, chała i mogiła! Kto to buduje i potem w tym mieszka? I skąd ma na to pieniądze? Ale najlepsze jest to, ze wszystkie one są takie same! Nawet drzwi mają z identycznymi paskudnymi lukswerami! No szok! Potęga mody chyba plus brak kasy na architekta, zresztą kto to wie...


Za Siria byl big Manastirea Feredeu. Niby tylko 350m podjazdu, ale zacny, bo z kilkoma miejscami za 20%. Wszedł jak w masełko :-)
Potem jeszcze jedna rezydencjalna wieś (architektura dokładnie taka sama jak w poprzedniej), kilka normalnych wsi i już jestem w Lipovej.
Wcześnie, bo o 15, ale po takiej rwanej podróży mam prawo do krótszego dnia, zresztą na dalszej trasie nie ma gdzie spać. Trzeba by na dziko, a ja jednak po tej podróży chciałbym się kulturalnie umyć. No i wyspać też. Więc wybrałem kemping. Wygląda marnie, ale jest prąd i woda przy namiocie, miejsce w cieniu i o dziwo wifi. Kosztuje 40 lei. Miejmy nadzieję, że będzie tez cisza, póki co jest ledwie kilka osób w domkach (domkach stojących cały dzień w pełnym słońcu, masakra co się musi dziać w środku, nawet w nocy!), a na polu namiotowym nikogo. Oby tak zostało...
A kibelki i łazienki... Zamknięte. Ponoć do 18, bo wtedy przyjedzie szef. Ale jest 18:15, a ja go jakoś nie widzę. Wiec nadal siedzę brudny. W sumie wszystko jedno, i tak jest 35stopni w cieniu :-P
Ok 19 zlitował się nade mną jeden z sąsiadów i wpuścił pod prysznic w swoim pokoju (z własnej inicjatywy! Słyszał jak próbuje rozmawiać przez telefon z "szefem" w języku włosko-angielsko-rumuńskim :P). Uff, nareszcie czysty i zęby też umyte. Ufff... :D
PS.Spokój się nie ostał. Właśnie ktoś po sąsiedzku odpalił muzę. Póki co jeszcze głośność do zniesienia, zobaczymy co dalej...
- DST 70.87km
- Teren 0.50km
- Czas 03:27
- VAVG 20.54km/h
- VMAX 55.98km/h
- Temperatura 35.0°C
- Podjazdy 518m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Balkany dz. 0
Po złożeniu roweru (znów dotarł bez uszkodzeń, uff...) przejechałem trasę lotnisko Otopeni - Bukareszt Gara de Nord
Łuk tryumfalny tez mijałem po drodze, ten Bukareszt to normalnie Paryż Orientu :-P

a potem o 21:20 miałem nocny pociąg do Timisoara. Jeszcze przed wyjazdem kupiłem przez net bilet na kuszetke w nadziei, ze normalnie prześpię noc. O ja naiwny! Kuszetka owszem była, może nawet fajna, kto wie... Ja w każdym razie nie, bo nigdzie w pobliżu nie było miejsca na rower. Konduktor, który wg pani w dworcowej kasie (do której odstałem w sążnistym ogonku i z która rozmawiałem przez ad hoc zwerbowaną tłumaczkę :-P) miał mi sprzedać bilet, powiedział bicicleta impossible i sobie poszedł. Ale jak próbowałem wstawić rower (ze zdjętą kierownicą i pedałami!) na koniec pociągu, to wrócił i mnie przegonil :-/ Nie poddaje się łatwo, wiec poszedłem ze zdemontowanym rowerem na początek pociagu, 6 wagonów dalej. Tam konduktorow nie bylo. Byl za to wagon pierwszej klasy z tłumem "drugoklasowiczow" na korytarzu. No, ale jakos upchnalem rower, bagaże i siebie, i z duszą na ramieniu czekałem na odjazd. Wreszcie pociąg ruszyl i nikt mnie nie wywalił! Na stojaco, ale jade! A na drugim końcu skladu jedzie moje puste lozko...
Po starcie przypiąłem rower do ostatnich drzwi i zastanowiwszy się, uznalem, ze chyba nikt nie powinien go ukraść, co najwyżej ktos moze uszkodzić torbą, przechodząc obok. Wiec poszedłem przez caly pociag do kuszetki, zeby zobaczyć, co tracę. A tu zonk, bo po drodze jest sypilpny i nie ma do niego wstępu. Trzeba by przejść z bagażem po peronie, a wtedy nie ma już odwrotu. Lipa, bo nie wiem, czy chcę tam zostać, a tu zostawić rower. Łamię się, gdy przychodzą konduktory (dwa, inne niz ten z kuszetki). Oczywiście mówią, że "bicicleta problem". Moim zdaniem to rumuńskie trenului problem, ale siedzę cicho, zresztą i tak nie umiałbym im tej błyskotliwej myśli przekazać :-P
Po długiej debacie między sobą i z okolicznymi pasażerami (sic!) uznali, że mnie łaskawie nie wywalą z pociągu, tylko wezmą kasę za rower. Konkretnie 85zl! Tak, 90 lei! A kuszetka kosztowała 117. Szok! Ale co mogę zrobić? Płacę. O dziwo wypisali mi bilet! Myślałem, że to łapówka, a oni normalnie wpisali te chorą kwotę na bilecie! Kolejny szok. No ale dobra, teraz jestem już "na prawie". A łącznie 190zl za pociąg na dystansie 600km to w sumie nie tak drogo. Co więcej, od teraz już jestem dla nich panisko. Pytam ich, czy mam iść do kuszetki czy też mogę tu zostać w pierwszej klasie (siedzenia wyglądają na wygodne, ale wszystkie są zajęte). Mówią, że jak chcę, a kiedy mówię, ze chciałbym zostać, to... zganiają jakąś panią z fotela i mówią, żebym siadał! Potem się okazało, że ta pani za moment wysiadała, ale najpierw przeżyłem kolejny szok :-P
Potem już idylla, zwalnia się siedzenie obok, w ogóle robi się luźniej i ok północy kładę się na dwóch siedzeniach spać. Śpię jak panisko (którym tej nocy jestem!) aż do 5. Potem robię sobie kawę mrożoną, śniadanie i przepak w sakwach. O 6:45 jesteśmy w Timisoarze. Teraz jeszcze pociąg do Aradu. Ciekawe czy będzie bicicleta problem...
Był! Mimo ze znów postawiłem na nieużywanych drzwiach i znów bez kiery i pedałów. Ale jak pokazałem konduktorowi mój bilet (którego ważność skończyła sie w Timisoarze) i jak zobaczył, ile zapłaciłem, to chyba zmiękła mu rura. Trochę jeszcze pomarudzil, a potem poszedł i nie wrócił. Uff. O 8:20 wysiadłem w Aradzie...
Łuk tryumfalny tez mijałem po drodze, ten Bukareszt to normalnie Paryż Orientu :-P

a potem o 21:20 miałem nocny pociąg do Timisoara. Jeszcze przed wyjazdem kupiłem przez net bilet na kuszetke w nadziei, ze normalnie prześpię noc. O ja naiwny! Kuszetka owszem była, może nawet fajna, kto wie... Ja w każdym razie nie, bo nigdzie w pobliżu nie było miejsca na rower. Konduktor, który wg pani w dworcowej kasie (do której odstałem w sążnistym ogonku i z która rozmawiałem przez ad hoc zwerbowaną tłumaczkę :-P) miał mi sprzedać bilet, powiedział bicicleta impossible i sobie poszedł. Ale jak próbowałem wstawić rower (ze zdjętą kierownicą i pedałami!) na koniec pociągu, to wrócił i mnie przegonil :-/ Nie poddaje się łatwo, wiec poszedłem ze zdemontowanym rowerem na początek pociagu, 6 wagonów dalej. Tam konduktorow nie bylo. Byl za to wagon pierwszej klasy z tłumem "drugoklasowiczow" na korytarzu. No, ale jakos upchnalem rower, bagaże i siebie, i z duszą na ramieniu czekałem na odjazd. Wreszcie pociąg ruszyl i nikt mnie nie wywalił! Na stojaco, ale jade! A na drugim końcu skladu jedzie moje puste lozko...
Po starcie przypiąłem rower do ostatnich drzwi i zastanowiwszy się, uznalem, ze chyba nikt nie powinien go ukraść, co najwyżej ktos moze uszkodzić torbą, przechodząc obok. Wiec poszedłem przez caly pociag do kuszetki, zeby zobaczyć, co tracę. A tu zonk, bo po drodze jest sypilpny i nie ma do niego wstępu. Trzeba by przejść z bagażem po peronie, a wtedy nie ma już odwrotu. Lipa, bo nie wiem, czy chcę tam zostać, a tu zostawić rower. Łamię się, gdy przychodzą konduktory (dwa, inne niz ten z kuszetki). Oczywiście mówią, że "bicicleta problem". Moim zdaniem to rumuńskie trenului problem, ale siedzę cicho, zresztą i tak nie umiałbym im tej błyskotliwej myśli przekazać :-P
Po długiej debacie między sobą i z okolicznymi pasażerami (sic!) uznali, że mnie łaskawie nie wywalą z pociągu, tylko wezmą kasę za rower. Konkretnie 85zl! Tak, 90 lei! A kuszetka kosztowała 117. Szok! Ale co mogę zrobić? Płacę. O dziwo wypisali mi bilet! Myślałem, że to łapówka, a oni normalnie wpisali te chorą kwotę na bilecie! Kolejny szok. No ale dobra, teraz jestem już "na prawie". A łącznie 190zl za pociąg na dystansie 600km to w sumie nie tak drogo. Co więcej, od teraz już jestem dla nich panisko. Pytam ich, czy mam iść do kuszetki czy też mogę tu zostać w pierwszej klasie (siedzenia wyglądają na wygodne, ale wszystkie są zajęte). Mówią, że jak chcę, a kiedy mówię, ze chciałbym zostać, to... zganiają jakąś panią z fotela i mówią, żebym siadał! Potem się okazało, że ta pani za moment wysiadała, ale najpierw przeżyłem kolejny szok :-P
Potem już idylla, zwalnia się siedzenie obok, w ogóle robi się luźniej i ok północy kładę się na dwóch siedzeniach spać. Śpię jak panisko (którym tej nocy jestem!) aż do 5. Potem robię sobie kawę mrożoną, śniadanie i przepak w sakwach. O 6:45 jesteśmy w Timisoarze. Teraz jeszcze pociąg do Aradu. Ciekawe czy będzie bicicleta problem...
Był! Mimo ze znów postawiłem na nieużywanych drzwiach i znów bez kiery i pedałów. Ale jak pokazałem konduktorowi mój bilet (którego ważność skończyła sie w Timisoarze) i jak zobaczył, ile zapłaciłem, to chyba zmiękła mu rura. Trochę jeszcze pomarudzil, a potem poszedł i nie wrócił. Uff. O 8:20 wysiadłem w Aradzie...
- DST 18.40km
- Czas 00:57
- VAVG 19.37km/h
- VMAX 36.08km/h
- Temperatura 33.0°C
- Podjazdy 27m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 9 sierpnia 2019
Kategoria !Surlier, Użytkowo, Wyprawa, podsumowania
Alpaga solo, dzień 28, dzień powrotu
Ok 3km po Vipiteno, odcinek Bielawa - Dzierżoniów, kilkaset metrów po okolicach dworca głównego we Wrocławiu oraz Łódź Chojny - dom.
Podróż mocno wymagająca, mało snu w aucie, a potem awaria pociągu zaraz po odjeździe z Wrocławia. Stanął na Psim Polu i stał długo. Potem wróciliśmy popsutym pociągiem na Główny i czekaliśmy na zastępczy. Łączne opóźnienie przekroczyło 3 godziny, ale jakoś poszło ośle ;)
Podsumowanie wypitej Alpagi
Całkowity dystans wyprawy: 2 017,97 km, średnio dziennie 74,4 km bez dni -1 i 0 oraz dnia powrotu
Całkowita suma podjazdów: 45 152 m, czyli 2 295,5 m / 100 km. Absolutny życiowy rekord! :)
Zaliczonych bigów: 33, czyli średnio 1,22 biga dziennie (bez dni restowych 1,4). jak na Alpy - sporo, co widać po podjazdach :)
Osobiście jestem bardzo zadowolony. Udało się wypić całą uwarzoną Alpagę i chociaż pojawiły się kłopoty żołądkowe, to po krótkim zamulaniu nie wymiękliśmy, lecz piliśmy dalej ;) Szczególnie Serwecz zasłużył na pochwały, bo przystąpił do picia z marszu, tuż po zaleczeniu złamanej ręki i bez przygotowania kondycyjnego, a mimo to dał radę koncertowo!
Alpy jak zwykle przepiękne, momentami zapierało dech, a brzydko nie było ani razu. Dolina na południe od Sustenenpass - bajkowa, widok na Eiger i Wetterhorn z Grosse Scheidegg - niezapomniany! Pogoda z grubsza zgodna z oczekiwaniami, tj. upały przeplatane niekiedy deszczem. W zasadzie można uznać, że znowu mieliśmy fart, bo jak zwykle mogło być pod tym względem znacznie gorzej.
Sprzętowo tym razem z dość sporymi kłopotami: rozprute sandały, rozcięta opona, przeciekający namiot. Opona już wymieniona (trochę szkoda, bo w domu mam kilka dobrych lub wręcz nowych, ale trudno, żeby na wyprawę po Europie wozić ze sobą zapasową oponę :P), natomiast sandałami a zwłaszcza namiotem muszę się zająć teraz. Trochę lipa, bo tanie to przedsięwzięcie nie będzie, ale oba sprzęty już się mocno zamortyzowały, nie dziwota, że przyszła pora na zmianę warty ;)
A propos kosztów, to Szwajcaria oczywiście bardzo droga, zwłaszcza noclegi we włoskiej części niemiło zaskoczyły cenami. W sklepach - o ile się uważa - można wydawać niewiele więcej niż we Włoszech, ale o jedzeniu np. mięsa można w takiej sytuacji zapomnieć. Jajka (czyli "mięso prenatalne" - Serwecz!) są już luksusem (3 CHF za 10 sztuk najtańszych). Tym razem jednak udało się wydać stosunkowo mało, bo kompletnie zrezygnowałem z kupowania napojów, a woda w Alpach jest w każdej wsi; czysta, zimna i zdrowa :)
O dziwo zabrakło mi pod koniec benzyny ekstrakcyjnej. Wzięliśmy 1,5 litra, ale jednak okazało się to za mało. Pewnie za dużo makaronu gotowaliśmy :P
Ostatni znaczący plus to powrót: nieoczekiwanie udało się wrócić szybciej, wcześniej, taniej i wygodniej niż było planowane. Wielkie podziękowania dla Marcina, Norbiego i p. Krystiana z Bielawy za organizację i pomoc! Chapeau bas!
Podróż mocno wymagająca, mało snu w aucie, a potem awaria pociągu zaraz po odjeździe z Wrocławia. Stanął na Psim Polu i stał długo. Potem wróciliśmy popsutym pociągiem na Główny i czekaliśmy na zastępczy. Łączne opóźnienie przekroczyło 3 godziny, ale jakoś poszło ośle ;)
Podsumowanie wypitej Alpagi
Całkowity dystans wyprawy: 2 017,97 km, średnio dziennie 74,4 km bez dni -1 i 0 oraz dnia powrotu
Całkowita suma podjazdów: 45 152 m, czyli 2 295,5 m / 100 km. Absolutny życiowy rekord! :)
Zaliczonych bigów: 33, czyli średnio 1,22 biga dziennie (bez dni restowych 1,4). jak na Alpy - sporo, co widać po podjazdach :)
Osobiście jestem bardzo zadowolony. Udało się wypić całą uwarzoną Alpagę i chociaż pojawiły się kłopoty żołądkowe, to po krótkim zamulaniu nie wymiękliśmy, lecz piliśmy dalej ;) Szczególnie Serwecz zasłużył na pochwały, bo przystąpił do picia z marszu, tuż po zaleczeniu złamanej ręki i bez przygotowania kondycyjnego, a mimo to dał radę koncertowo!
Alpy jak zwykle przepiękne, momentami zapierało dech, a brzydko nie było ani razu. Dolina na południe od Sustenenpass - bajkowa, widok na Eiger i Wetterhorn z Grosse Scheidegg - niezapomniany! Pogoda z grubsza zgodna z oczekiwaniami, tj. upały przeplatane niekiedy deszczem. W zasadzie można uznać, że znowu mieliśmy fart, bo jak zwykle mogło być pod tym względem znacznie gorzej.
Sprzętowo tym razem z dość sporymi kłopotami: rozprute sandały, rozcięta opona, przeciekający namiot. Opona już wymieniona (trochę szkoda, bo w domu mam kilka dobrych lub wręcz nowych, ale trudno, żeby na wyprawę po Europie wozić ze sobą zapasową oponę :P), natomiast sandałami a zwłaszcza namiotem muszę się zająć teraz. Trochę lipa, bo tanie to przedsięwzięcie nie będzie, ale oba sprzęty już się mocno zamortyzowały, nie dziwota, że przyszła pora na zmianę warty ;)
A propos kosztów, to Szwajcaria oczywiście bardzo droga, zwłaszcza noclegi we włoskiej części niemiło zaskoczyły cenami. W sklepach - o ile się uważa - można wydawać niewiele więcej niż we Włoszech, ale o jedzeniu np. mięsa można w takiej sytuacji zapomnieć. Jajka (czyli "mięso prenatalne" - Serwecz!) są już luksusem (3 CHF za 10 sztuk najtańszych). Tym razem jednak udało się wydać stosunkowo mało, bo kompletnie zrezygnowałem z kupowania napojów, a woda w Alpach jest w każdej wsi; czysta, zimna i zdrowa :)
O dziwo zabrakło mi pod koniec benzyny ekstrakcyjnej. Wzięliśmy 1,5 litra, ale jednak okazało się to za mało. Pewnie za dużo makaronu gotowaliśmy :P
Ostatni znaczący plus to powrót: nieoczekiwanie udało się wrócić szybciej, wcześniej, taniej i wygodniej niż było planowane. Wielkie podziękowania dla Marcina, Norbiego i p. Krystiana z Bielawy za organizację i pomoc! Chapeau bas!
- DST 13.55km
- Czas 00:43
- VAVG 18.91km/h
- VMAX 35.87km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 13m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 27 i o dziwo ostatni :O
Bigi Passo Pennes i Passo Monte Giovo na lekko oraz sporo po mieście Vipiteno.
Pod wieczór okazało się z zaskoczenia, że dziś mogę wsiąść w transport powrotny do Polski! Pierwotnie miałem wracać w niedzielę (kombinowanymi niemieckimi pociągami). Stracę na tym co prawda jednego biga w okolicach Innsbrucku, ale to nie jedyny tamże, więc i tak kiedyś trzeba się będzie wybrać, a takiej okazji, przejazdu bezpośrednio i za pół darmo nie mogłem przepuścić!:-D
Kierowca ma być po mnie po godz. 22, a już jutro po południu będę w Polsce :-)
Żegnaj Italio, będę tęsknić przez całą długą i złą zimę, a może i dłużej ;-)
Pod wieczór okazało się z zaskoczenia, że dziś mogę wsiąść w transport powrotny do Polski! Pierwotnie miałem wracać w niedzielę (kombinowanymi niemieckimi pociągami). Stracę na tym co prawda jednego biga w okolicach Innsbrucku, ale to nie jedyny tamże, więc i tak kiedyś trzeba się będzie wybrać, a takiej okazji, przejazdu bezpośrednio i za pół darmo nie mogłem przepuścić!:-D
Kierowca ma być po mnie po godz. 22, a już jutro po południu będę w Polsce :-)
Żegnaj Italio, będę tęsknić przez całą długą i złą zimę, a może i dłużej ;-)
- DST 78.47km
- Czas 04:35
- VAVG 17.12km/h
- VMAX 63.07km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2471m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 26, restowo-przemieszeniowy
Rano o dziwo nie padało, ale prognoza była fatalna. Więc zdecydowałem się na wymyślony wczoraj manewr, tj: skoro ten kemping jest słabiutki i drogi, a pogoda nie rozpieszcza, to przemieszczam się pociągiem do Vipiteno. Stamtąd mogę stacjonarnie zrobić dwa bigi, a potem ruszyć dalej. W ten sposób zamiast czekać na pogodę w Bolzano, a nazajutrz jechać przez Pennes, zrobię Pennes i Monte Giovo jednego dnia i będę gotów do ruszenia wraz z poprawą pogody. Tak przynajmniej wygląda plan.
Zwijam się więc zupełnie bez pośpiechu, na luziku, próbując dosuszyć namiot. Bezskutecznie, aczkolwiek jak go w końcu zwijam, to nie jest całkiem mokry, a jedynie wilgotny. Sukces! :P Kemping opuszczam o 10:45 :P
Na początek zakupy w Eurosparze (jest tu parę rzeczy, których nie ma w dyskontach, a tym bardziej w Polsce, więc wykonam mały mrówczy import :P), potem w Acqua e Sapone (j.w), potem jeszcze zwiedzam Aldiego, bo dotychczas w żadnym włoskim Aldim nie bylem, nawet nie wiedziałem, że tu są! Ale akurat Aldi nie zaskoczył niczym szczególnym, asortyment podobny do Lidla tylko ciut uboższy. Wreszcie idę na od dawna zasłużoną pizzę. Z karczochami i pomidorami, mniam! :)
Doczekawszy się pociągu (od rana nie wiedzieć czemu nie jeżdżą, pierwszy jest dopiero o godz. 13) zmierzam na dworzec. Podróż przebiega bez przygód i o 14:30 jestem w Vipiteno. Tu już pada. Ledwo mży, ale jednak. Po kolejnych zakupach (tym razem Lidl, do którego w Bolzano było akurat bardzo daleko), zmierzam już na sucho na kemping. Padają pojedyncze krople od czasu do czasu, więc idzie żyć.
Prosta kreska to pociąg.
Kemping dość przyjemny, wśród drzew, z trawą, a nie błotem, dostępem do prądu w pobliżu namiotu i przyzwoitymi sanitariatami. Jest tez wifi, stoliki z ławkami i zadaszona świetlica, ale dziś akurat zajęta jakąś imprezą. No i jest niemal dwa razy taniej niż w błocie w Bolzano! Tam nocleg kosztował 20,50 EUR, tutaj 12 :) Zostaję do piątku! :P
Czas do wieczora schodzi mi na czynnościach obozowych, jedzeniu, słuchaniu książki, przeglądaniu netu. Dobrze sobie czasem odpocząć :) Aha, no i co chwilę pada, raz słabiej, raz mocniej, ale pada. Więc głownie siedzę w namiocie, co może nie jest bardzo wygodne, ale zawsze to odpoczynek :)
A jutro ponoć pogoda ma się poprawić :)
Zwijam się więc zupełnie bez pośpiechu, na luziku, próbując dosuszyć namiot. Bezskutecznie, aczkolwiek jak go w końcu zwijam, to nie jest całkiem mokry, a jedynie wilgotny. Sukces! :P Kemping opuszczam o 10:45 :P
Na początek zakupy w Eurosparze (jest tu parę rzeczy, których nie ma w dyskontach, a tym bardziej w Polsce, więc wykonam mały mrówczy import :P), potem w Acqua e Sapone (j.w), potem jeszcze zwiedzam Aldiego, bo dotychczas w żadnym włoskim Aldim nie bylem, nawet nie wiedziałem, że tu są! Ale akurat Aldi nie zaskoczył niczym szczególnym, asortyment podobny do Lidla tylko ciut uboższy. Wreszcie idę na od dawna zasłużoną pizzę. Z karczochami i pomidorami, mniam! :)
Doczekawszy się pociągu (od rana nie wiedzieć czemu nie jeżdżą, pierwszy jest dopiero o godz. 13) zmierzam na dworzec. Podróż przebiega bez przygód i o 14:30 jestem w Vipiteno. Tu już pada. Ledwo mży, ale jednak. Po kolejnych zakupach (tym razem Lidl, do którego w Bolzano było akurat bardzo daleko), zmierzam już na sucho na kemping. Padają pojedyncze krople od czasu do czasu, więc idzie żyć.
Prosta kreska to pociąg.
Kemping dość przyjemny, wśród drzew, z trawą, a nie błotem, dostępem do prądu w pobliżu namiotu i przyzwoitymi sanitariatami. Jest tez wifi, stoliki z ławkami i zadaszona świetlica, ale dziś akurat zajęta jakąś imprezą. No i jest niemal dwa razy taniej niż w błocie w Bolzano! Tam nocleg kosztował 20,50 EUR, tutaj 12 :) Zostaję do piątku! :P
Czas do wieczora schodzi mi na czynnościach obozowych, jedzeniu, słuchaniu książki, przeglądaniu netu. Dobrze sobie czasem odpocząć :) Aha, no i co chwilę pada, raz słabiej, raz mocniej, ale pada. Więc głownie siedzę w namiocie, co może nie jest bardzo wygodne, ale zawsze to odpoczynek :)
A jutro ponoć pogoda ma się poprawić :)
- DST 18.56km
- Teren 0.72km
- Czas 01:06
- VAVG 16.87km/h
- VMAX 34.77km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 88m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 25, dolina, która mówi NI
Lavis - Mezzolombardo - Cles - Val di Non (dolina, która mówi NI) - Fondo - Passo delle Palade (BIG) - Fondo - Passo della Mendola - Bolzano.
Początek w ładnym słońcu, ale na szczęście nie w upale. Po zakupach pieczywa w Poli Markecie (ile jest tych sieci marketów we Włoszech? Chyba najwięcej ze wszystkich krajów, w jakich byłem!) podjeżdżam sobie spokojnie w stronę Val di Non. Potem się zorientowałem, że mogłem cały ten odcinek oszukać pociągiem, ale w sumie po co? Mam cały dzień do dyspozycji :)
Od Palade deszcz. Czasem burza z gradobiciem, czasem tylko leciutkie siąpienie, ale na szosie leżały prawdziwe zwały bryłek lodu wielkości orzechów laskowych! Dobrze, ze mnie nie dopadło, bo kompletnie nie było się gdzie schować, a taki grad może być wręcz niebezpieczny!
Na kempingu Moosbauer w Bolzano (drogim i mało fajnym) straszne błoto, a dookoła namiotu jezioro. Zaczęło już mi wciekać pod podłogę! :/ Dobrze, że mam footprinta, bo ta leciutka podłoga na bank by przemiękła.
Leżę w namiocie w niewygodnej pozycji i piszę te słowa, więc bardziej szczegółowa relacja kiedy indziej lub wcale ;)
Początek w ładnym słońcu, ale na szczęście nie w upale. Po zakupach pieczywa w Poli Markecie (ile jest tych sieci marketów we Włoszech? Chyba najwięcej ze wszystkich krajów, w jakich byłem!) podjeżdżam sobie spokojnie w stronę Val di Non. Potem się zorientowałem, że mogłem cały ten odcinek oszukać pociągiem, ale w sumie po co? Mam cały dzień do dyspozycji :)
Od Palade deszcz. Czasem burza z gradobiciem, czasem tylko leciutkie siąpienie, ale na szosie leżały prawdziwe zwały bryłek lodu wielkości orzechów laskowych! Dobrze, ze mnie nie dopadło, bo kompletnie nie było się gdzie schować, a taki grad może być wręcz niebezpieczny!
Na kempingu Moosbauer w Bolzano (drogim i mało fajnym) straszne błoto, a dookoła namiotu jezioro. Zaczęło już mi wciekać pod podłogę! :/ Dobrze, że mam footprinta, bo ta leciutka podłoga na bank by przemiękła.
Leżę w namiocie w niewygodnej pozycji i piszę te słowa, więc bardziej szczegółowa relacja kiedy indziej lub wcale ;)
- DST 100.25km
- Teren 0.30km
- Czas 05:28
- VAVG 18.34km/h
- VMAX 55.88km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 1808m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 24
Ciężko było wstać po wczorajszej uczcie, oj ciężko! 3 radlery wieczorem też nie pomogły, nawet mnie rano lekko głowa bolała ;)
Ale jakoś poszło, ośle. Oczywiście od rana było bardzo ślamazarnie. Plan był taki, że jemy śniadanie (czytaj: słodycze, bleh!), trochę się jeszcze socjalizujemy i po wczesnym lanczu ruszamy - ja rowerem, oni kamperem na tygodniowe wakacje w Dolomity. Ale jak lekko po 9 śniadania jeszcze nie było, to stwierdziłem, że na lancz nie będę czekał, bo mnie potem w drodze noc zostanie :P Więc jak wreszcie zjedliśmy te brioszki i pączki (i melona na pocieszenie), to było po 10 i powiedziałem, że się zbieram. Udało się ruszyć o 11. Masakra! :D
Początek doliną Adygi wśród sadów jabłkowych (nie omieszkałem skosztować :P), ale od miejscowości Aldeno już solidna bigowa orka z nachyleniami 8-10%. Na dodatek w pełnym słońcu. Ciężko szło. Postoje co 350 metrów jakoś tak same wychodziły, ale na szczęście jak minąłem kotę 800 to weszło trochę chmur, zrobiło się niecałe 30 stopni i resztę wciągnąłem zaledwie z jednym postojem, na którym na dodatek trochę zmarzłem :P
Na Monte Bondone byłem o godz. 16. Na górze miasteczko, składające się głownie z hoteli, parkingów i restauracji. Trochę dziwne, bo nie widziałem wyciągów. Ale pewnie były, tylko nie rzuciły mi się w oczy ;)
Zjazd do Trento bardzo kręty, więc nie poszalałem. Końcówka znów doliną Adygi, ale tym razem zaczęło silnie wiać z boku i wyraźnie zbierało się na burzę. Nawet trochę popadało, ale szczęśliwie akurat podjechałem pod Eurospina na wieczorne zakupy. Jak wyszedłem, to było już po krzyku. Stamtąd już tylko 3 km na kemping Moser.
Nocleg jak dla mnie bardzo fajny. Oprócz mnie są tylko 3 osoby, teren lekko zaniedbany (nieskoszona trawa, wala się trochę gałęzi), ale: w łazienkach czyściutko, na polu jest prąd oraz są stoliki i krzesła, więc takowy zestaw sobie postawiłem przy skrzynce z prądem koło namiotu i korzystam :)
Ogólnie kemping Albergo Moser bardzo mi się podoba, jedyna poważniejsza wada, to to, że leży między ruchliwą szosą, a torami kolejowymi. Cicho nie jest, ale bywało już, że nocowałem w takich warunkach i po dniu jazdy rowerem raczej nie było problemu ze snem :)
Ale jakoś poszło, ośle. Oczywiście od rana było bardzo ślamazarnie. Plan był taki, że jemy śniadanie (czytaj: słodycze, bleh!), trochę się jeszcze socjalizujemy i po wczesnym lanczu ruszamy - ja rowerem, oni kamperem na tygodniowe wakacje w Dolomity. Ale jak lekko po 9 śniadania jeszcze nie było, to stwierdziłem, że na lancz nie będę czekał, bo mnie potem w drodze noc zostanie :P Więc jak wreszcie zjedliśmy te brioszki i pączki (i melona na pocieszenie), to było po 10 i powiedziałem, że się zbieram. Udało się ruszyć o 11. Masakra! :D
Początek doliną Adygi wśród sadów jabłkowych (nie omieszkałem skosztować :P), ale od miejscowości Aldeno już solidna bigowa orka z nachyleniami 8-10%. Na dodatek w pełnym słońcu. Ciężko szło. Postoje co 350 metrów jakoś tak same wychodziły, ale na szczęście jak minąłem kotę 800 to weszło trochę chmur, zrobiło się niecałe 30 stopni i resztę wciągnąłem zaledwie z jednym postojem, na którym na dodatek trochę zmarzłem :P
Na Monte Bondone byłem o godz. 16. Na górze miasteczko, składające się głownie z hoteli, parkingów i restauracji. Trochę dziwne, bo nie widziałem wyciągów. Ale pewnie były, tylko nie rzuciły mi się w oczy ;)
Zjazd do Trento bardzo kręty, więc nie poszalałem. Końcówka znów doliną Adygi, ale tym razem zaczęło silnie wiać z boku i wyraźnie zbierało się na burzę. Nawet trochę popadało, ale szczęśliwie akurat podjechałem pod Eurospina na wieczorne zakupy. Jak wyszedłem, to było już po krzyku. Stamtąd już tylko 3 km na kemping Moser.
Nocleg jak dla mnie bardzo fajny. Oprócz mnie są tylko 3 osoby, teren lekko zaniedbany (nieskoszona trawa, wala się trochę gałęzi), ale: w łazienkach czyściutko, na polu jest prąd oraz są stoliki i krzesła, więc takowy zestaw sobie postawiłem przy skrzynce z prądem koło namiotu i korzystam :)
Ogólnie kemping Albergo Moser bardzo mi się podoba, jedyna poważniejsza wada, to to, że leży między ruchliwą szosą, a torami kolejowymi. Cicho nie jest, ale bywało już, że nocowałem w takich warunkach i po dniu jazdy rowerem raczej nie było problemu ze snem :)
- DST 73.90km
- Czas 04:32
- VAVG 16.30km/h
- VMAX 60.67km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 1660m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 23
Baitoni - Storo - Passo Ampola (tu zostawiam bagaże) - Passo Tremlazo (BIG, robię świetny czas, ponad 900 metrów biga w 1h 10 min, średnio 860 m/h, chyba wreszcie przyszła forma - wyprzedziłem na podjeździe wszystkich, w tym kilku szosowców i jednego gościa na rowerze elektrycznym!!) - Passo Ampola - Mezzolago - Riva del Garda (nieprzyjemny, szutrowy zjazd) - Passo San Giovanni (okropna, ruchliwa szosa w pełnym słońcu i ze znacznym nachyleniem. No i zakazem dla rowerów, słabo się jechało :P) - Mori.
No i wreszcie jestem u Andrei i Massimo - poznaliśmy się na dzikim noclegu podczas mojej majowej wyprawy i wreszcie skorzystałem z zaproszenia. Super! :D A jeszcze szykuje się niezła biesiada z grillem, radlerami (które przywiozłem z Riva del Garda) i innymi pysznościami! :D
No i wreszcie jestem u Andrei i Massimo - poznaliśmy się na dzikim noclegu podczas mojej majowej wyprawy i wreszcie skorzystałem z zaproszenia. Super! :D A jeszcze szykuje się niezła biesiada z grillem, radlerami (które przywiozłem z Riva del Garda) i innymi pysznościami! :D
- DST 80.33km
- Teren 2.40km
- Czas 04:26
- VAVG 18.12km/h
- VMAX 57.70km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 1659m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 22, lajcik
Rano na szczęście nie było śladu po wczorajszej niepogodzie. Piękne
słoneczko i jeszcze piękniejsze góry wokoło. Aż dziwne, że wczoraj nie
zauważyłem, jak tu jest ładnie ;)
Śniadanie w schronisku typowo włoskie: sucharki z masłem i dżemem. W opcji była jeszcze nutella :P Startuję o 8:40. Pierwsze metry wchodzą jak w masełko, ale po 2 km, na samej przełęczy Crocedomini okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa. No trudno, oczywiście jadę - gdzieś tam w końcu jest mój big! ;) Na szczęście szuter nie był tak błotnisty jak mógł być po wczorajszej ulewie, więc jakoś poszło. Wreszcie za kolejną przełęczą wrócił asfalt, a potem był big. Gdzieś... na zjeździe :P No, ale potem był kolejny podjazd i kolejny odcinek szutru, więc w sumie big mógł być gdziekolwiek, z każdej strony było równie upierdliwie ;)
Potem wreszcie na stałe asfalt i zjazd. Z tym, że zjazd dość stromy i wąski, a asfalt fatalny. W zasadzie bardziej gruzy niż nawierzchnia. Zjazd w związku z tym bardzo męczący, do Bagolino docieram marząc o odpoczynku dla dłoni i o drugim śniadaniu. Ale jakoś tak wyszło, że bez jedzenia dojechałem aż na kemping Miralago nad Lago d'Idro. Fakt, że absolutna większość w dół, ale było i kilka podjazdów.
Na kempingu wreszcie po 2,5 doby wożenia totalnie mokrego namiotu mam jak go rozbić i wysuszyć. Na szczęście nie zapleśniał, ani nic takiego. Po ustawieniu obozowiska, zjedzeniu i napiciu się kawy ruszam na drugiego biga dzisiaj, czyli Rifugio Alpo. Big krótki, tylko 10,5 km, super! I tylko 1100 metrów podjazdu! Oo, to oznacza średnie nachylenie ponad 10%. Oj, będzie się działo! ;)
Ale okazało się, że big wszedł mi jak masełko, a najlepiej mi się podjeżdżało fragmenty o nachyleniu 15% :P Po 1:40h jestem na górze, oglądam jak bardzo nic tam nie ma i ostrożnie zjeżdżam. Droga jest bardzo stroma, wąska i kręta, ale przynajmniej nawierzchnia przyzwoita. Na kempingu jestem o 16 - fajrant! :)
Szkoda tylko, ze kompletnie nie ma na czym ani przy czym usiąść. W końcu wyszło tak, że piszę te słowa siedząc na ziemi oparty o drzewo, a komp stoi na pożyczonym, bardzo krzywym krześle, które absolutnie nie nadaje się do siedzenia, ale od biedy nadaje się na pulpit :P
Śniadanie w schronisku typowo włoskie: sucharki z masłem i dżemem. W opcji była jeszcze nutella :P Startuję o 8:40. Pierwsze metry wchodzą jak w masełko, ale po 2 km, na samej przełęczy Crocedomini okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa. No trudno, oczywiście jadę - gdzieś tam w końcu jest mój big! ;) Na szczęście szuter nie był tak błotnisty jak mógł być po wczorajszej ulewie, więc jakoś poszło. Wreszcie za kolejną przełęczą wrócił asfalt, a potem był big. Gdzieś... na zjeździe :P No, ale potem był kolejny podjazd i kolejny odcinek szutru, więc w sumie big mógł być gdziekolwiek, z każdej strony było równie upierdliwie ;)
Potem wreszcie na stałe asfalt i zjazd. Z tym, że zjazd dość stromy i wąski, a asfalt fatalny. W zasadzie bardziej gruzy niż nawierzchnia. Zjazd w związku z tym bardzo męczący, do Bagolino docieram marząc o odpoczynku dla dłoni i o drugim śniadaniu. Ale jakoś tak wyszło, że bez jedzenia dojechałem aż na kemping Miralago nad Lago d'Idro. Fakt, że absolutna większość w dół, ale było i kilka podjazdów.
Na kempingu wreszcie po 2,5 doby wożenia totalnie mokrego namiotu mam jak go rozbić i wysuszyć. Na szczęście nie zapleśniał, ani nic takiego. Po ustawieniu obozowiska, zjedzeniu i napiciu się kawy ruszam na drugiego biga dzisiaj, czyli Rifugio Alpo. Big krótki, tylko 10,5 km, super! I tylko 1100 metrów podjazdu! Oo, to oznacza średnie nachylenie ponad 10%. Oj, będzie się działo! ;)
Ale okazało się, że big wszedł mi jak masełko, a najlepiej mi się podjeżdżało fragmenty o nachyleniu 15% :P Po 1:40h jestem na górze, oglądam jak bardzo nic tam nie ma i ostrożnie zjeżdżam. Droga jest bardzo stroma, wąska i kręta, ale przynajmniej nawierzchnia przyzwoita. Na kempingu jestem o 16 - fajrant! :)
Szkoda tylko, ze kompletnie nie ma na czym ani przy czym usiąść. W końcu wyszło tak, że piszę te słowa siedząc na ziemi oparty o drzewo, a komp stoi na pożyczonym, bardzo krzywym krześle, które absolutnie nie nadaje się do siedzenia, ale od biedy nadaje się na pulpit :P
- DST 72.25km
- Teren 6.50km
- Czas 04:29
- VAVG 16.12km/h
- VMAX 54.26km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 1705m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 21, wodna masakra
Wstałem jak panisko o 7:15, a tu burza. Wali piorunami, leje. No nieźle, porannej burzy to dawno nie widziałem :)
Do 8:30 się krzątałem, ale że dalej lało, to zasiadłem z kompem. Potem śniadanie, aż tu nagle o 9:30 wyszło słońce. I to od razu solidne. Wow! Więc to jest ta słynna zmienność aury w górach! :) No to szybko się pakuję i parę minut po 10 ruszam.
Ostry zjazd do miasteczka Ponte di Capo (szczęście, że nie musiałem tego wczoraj podjeżdżać!), parę kilometrów po płaskim i jest Lidl. A że teraz dwa dni bez sklepu, a potem niedziela, więc niestety muszę zrobić większe zakupy mimo, że przede mną bodaj najdłuższy (w sensie różnicy wzniesień) podjazd wyprawy, czyli prawie 1900-metrowy big Giogo di Baia (wys 2162). No trudno, będzie bardziej "honornie" ;)
Ruszam obładowany o 11:40 i oczywiście robi się upał. A że wszystko mokre po burzy, więc wilgotność powietrza wynosi chyba ze 110% ;) Dosłownie spływam strumieniami potu na podjeździe. I tak aż do ok 1200m npm, bo tam... pogoda gwałtownie się psuje. Zaczyna w oddali grzmieć, a wkrótce potem i lać się na łeb. Na szczęście bez burzowego wiatru, chociaż tyle. Kompletnie nie ma się gdzie schować, więc naparzam pod górę. I dalej spływam strumieniami, tylko już nie potu ;) W sumie to nawet dobrze się jechało, a na pewno dość szybko - w tych warunkach postoje wykluczone :P
Po drodze jeszcze martwią mnie regularnie powtarzające się znaki, że droga na biga jest zamknięta. I wyraźnie napisane, że również dla rowerzystów. Hmm... i tak nie ma innej drogi, jadę :P
Na wysokości 1550m leje już niewąsko i okazuje się, że droga jest w remoncie. Tyle że prawie skończonym. Jeden pas ma już nowy asfalt, a na drugim właśnie kładą. Aż skwierczy w tym deszczu! :) Więc bez problemu się przebijam wśród pobłażliwie mi się przyglądających robotników. Dobrze, że to nie Holandia, tam by mnie chyba kurwa pobili za to, że tu jadę! :D
W tej całej masakrze przyświeca mi jedna myśl: na wysokości 1850 m npm jest schronisko, które oferuje noclegi. Przynajmniej tak napisano na ich stronie. Więc byle do schroniska. Jak nie będzie miejsc, to może dadzą podłogę, a jak nie, to chociaż się wysuszę i ogrzeję, zanim ruszę dalej lub zabiwakuję na dziko. No i wreszcie jest schronisko Bazena. Nadal leje jak z cebra, więc stawiam rower pod daszkiem i uderzam do środka na kawę.
Kawa jak zwykle we Włoszech pyszna i tania, a schronisko ok. Miejsca też są. Co prawda nietanio (35 eur), ale w takich warunkach, kto by narzekał! Zresztą drogo to też nie jest, zwłaszcza za pokój prywatny z łazienką i bez rezerwacji. Po godzinie, gdy deszcz nie ustaje, a nawet się rozkręca, decyduję, że zostaję. Wifi jest co prawda marne, a zasięgu komórkowego nie ma wcale, ale ważne, że sucho i ciepło :)

Dobranoc ;)
Do 8:30 się krzątałem, ale że dalej lało, to zasiadłem z kompem. Potem śniadanie, aż tu nagle o 9:30 wyszło słońce. I to od razu solidne. Wow! Więc to jest ta słynna zmienność aury w górach! :) No to szybko się pakuję i parę minut po 10 ruszam.
Ostry zjazd do miasteczka Ponte di Capo (szczęście, że nie musiałem tego wczoraj podjeżdżać!), parę kilometrów po płaskim i jest Lidl. A że teraz dwa dni bez sklepu, a potem niedziela, więc niestety muszę zrobić większe zakupy mimo, że przede mną bodaj najdłuższy (w sensie różnicy wzniesień) podjazd wyprawy, czyli prawie 1900-metrowy big Giogo di Baia (wys 2162). No trudno, będzie bardziej "honornie" ;)
Ruszam obładowany o 11:40 i oczywiście robi się upał. A że wszystko mokre po burzy, więc wilgotność powietrza wynosi chyba ze 110% ;) Dosłownie spływam strumieniami potu na podjeździe. I tak aż do ok 1200m npm, bo tam... pogoda gwałtownie się psuje. Zaczyna w oddali grzmieć, a wkrótce potem i lać się na łeb. Na szczęście bez burzowego wiatru, chociaż tyle. Kompletnie nie ma się gdzie schować, więc naparzam pod górę. I dalej spływam strumieniami, tylko już nie potu ;) W sumie to nawet dobrze się jechało, a na pewno dość szybko - w tych warunkach postoje wykluczone :P
Po drodze jeszcze martwią mnie regularnie powtarzające się znaki, że droga na biga jest zamknięta. I wyraźnie napisane, że również dla rowerzystów. Hmm... i tak nie ma innej drogi, jadę :P
Na wysokości 1550m leje już niewąsko i okazuje się, że droga jest w remoncie. Tyle że prawie skończonym. Jeden pas ma już nowy asfalt, a na drugim właśnie kładą. Aż skwierczy w tym deszczu! :) Więc bez problemu się przebijam wśród pobłażliwie mi się przyglądających robotników. Dobrze, że to nie Holandia, tam by mnie chyba kurwa pobili za to, że tu jadę! :D
W tej całej masakrze przyświeca mi jedna myśl: na wysokości 1850 m npm jest schronisko, które oferuje noclegi. Przynajmniej tak napisano na ich stronie. Więc byle do schroniska. Jak nie będzie miejsc, to może dadzą podłogę, a jak nie, to chociaż się wysuszę i ogrzeję, zanim ruszę dalej lub zabiwakuję na dziko. No i wreszcie jest schronisko Bazena. Nadal leje jak z cebra, więc stawiam rower pod daszkiem i uderzam do środka na kawę.
Kawa jak zwykle we Włoszech pyszna i tania, a schronisko ok. Miejsca też są. Co prawda nietanio (35 eur), ale w takich warunkach, kto by narzekał! Zresztą drogo to też nie jest, zwłaszcza za pokój prywatny z łazienką i bez rezerwacji. Po godzinie, gdy deszcz nie ustaje, a nawet się rozkręca, decyduję, że zostaję. Wifi jest co prawda marne, a zasięgu komórkowego nie ma wcale, ale ważne, że sucho i ciepło :)

Dobranoc ;)
- DST 33.48km
- Czas 03:02
- VAVG 11.04km/h
- VMAX 52.47km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 1534m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze