Alpaga solo, dz. 21, wodna masakra
Wstałem jak panisko o 7:15, a tu burza. Wali piorunami, leje. No nieźle, porannej burzy to dawno nie widziałem :)
Do 8:30 się krzątałem, ale że dalej lało, to zasiadłem z kompem. Potem śniadanie, aż tu nagle o 9:30 wyszło słońce. I to od razu solidne. Wow! Więc to jest ta słynna zmienność aury w górach! :) No to szybko się pakuję i parę minut po 10 ruszam.
Ostry zjazd do miasteczka Ponte di Capo (szczęście, że nie musiałem tego wczoraj podjeżdżać!), parę kilometrów po płaskim i jest Lidl. A że teraz dwa dni bez sklepu, a potem niedziela, więc niestety muszę zrobić większe zakupy mimo, że przede mną bodaj najdłuższy (w sensie różnicy wzniesień) podjazd wyprawy, czyli prawie 1900-metrowy big Giogo di Baia (wys 2162). No trudno, będzie bardziej "honornie" ;)
Ruszam obładowany o 11:40 i oczywiście robi się upał. A że wszystko mokre po burzy, więc wilgotność powietrza wynosi chyba ze 110% ;) Dosłownie spływam strumieniami potu na podjeździe. I tak aż do ok 1200m npm, bo tam... pogoda gwałtownie się psuje. Zaczyna w oddali grzmieć, a wkrótce potem i lać się na łeb. Na szczęście bez burzowego wiatru, chociaż tyle. Kompletnie nie ma się gdzie schować, więc naparzam pod górę. I dalej spływam strumieniami, tylko już nie potu ;) W sumie to nawet dobrze się jechało, a na pewno dość szybko - w tych warunkach postoje wykluczone :P
Po drodze jeszcze martwią mnie regularnie powtarzające się znaki, że droga na biga jest zamknięta. I wyraźnie napisane, że również dla rowerzystów. Hmm... i tak nie ma innej drogi, jadę :P
Na wysokości 1550m leje już niewąsko i okazuje się, że droga jest w remoncie. Tyle że prawie skończonym. Jeden pas ma już nowy asfalt, a na drugim właśnie kładą. Aż skwierczy w tym deszczu! :) Więc bez problemu się przebijam wśród pobłażliwie mi się przyglądających robotników. Dobrze, że to nie Holandia, tam by mnie chyba kurwa pobili za to, że tu jadę! :D
W tej całej masakrze przyświeca mi jedna myśl: na wysokości 1850 m npm jest schronisko, które oferuje noclegi. Przynajmniej tak napisano na ich stronie. Więc byle do schroniska. Jak nie będzie miejsc, to może dadzą podłogę, a jak nie, to chociaż się wysuszę i ogrzeję, zanim ruszę dalej lub zabiwakuję na dziko. No i wreszcie jest schronisko Bazena. Nadal leje jak z cebra, więc stawiam rower pod daszkiem i uderzam do środka na kawę.
Kawa jak zwykle we Włoszech pyszna i tania, a schronisko ok. Miejsca też są. Co prawda nietanio (35 eur), ale w takich warunkach, kto by narzekał! Zresztą drogo to też nie jest, zwłaszcza za pokój prywatny z łazienką i bez rezerwacji. Po godzinie, gdy deszcz nie ustaje, a nawet się rozkręca, decyduję, że zostaję. Wifi jest co prawda marne, a zasięgu komórkowego nie ma wcale, ale ważne, że sucho i ciepło :)
Dobranoc ;)
Do 8:30 się krzątałem, ale że dalej lało, to zasiadłem z kompem. Potem śniadanie, aż tu nagle o 9:30 wyszło słońce. I to od razu solidne. Wow! Więc to jest ta słynna zmienność aury w górach! :) No to szybko się pakuję i parę minut po 10 ruszam.
Ostry zjazd do miasteczka Ponte di Capo (szczęście, że nie musiałem tego wczoraj podjeżdżać!), parę kilometrów po płaskim i jest Lidl. A że teraz dwa dni bez sklepu, a potem niedziela, więc niestety muszę zrobić większe zakupy mimo, że przede mną bodaj najdłuższy (w sensie różnicy wzniesień) podjazd wyprawy, czyli prawie 1900-metrowy big Giogo di Baia (wys 2162). No trudno, będzie bardziej "honornie" ;)
Ruszam obładowany o 11:40 i oczywiście robi się upał. A że wszystko mokre po burzy, więc wilgotność powietrza wynosi chyba ze 110% ;) Dosłownie spływam strumieniami potu na podjeździe. I tak aż do ok 1200m npm, bo tam... pogoda gwałtownie się psuje. Zaczyna w oddali grzmieć, a wkrótce potem i lać się na łeb. Na szczęście bez burzowego wiatru, chociaż tyle. Kompletnie nie ma się gdzie schować, więc naparzam pod górę. I dalej spływam strumieniami, tylko już nie potu ;) W sumie to nawet dobrze się jechało, a na pewno dość szybko - w tych warunkach postoje wykluczone :P
Po drodze jeszcze martwią mnie regularnie powtarzające się znaki, że droga na biga jest zamknięta. I wyraźnie napisane, że również dla rowerzystów. Hmm... i tak nie ma innej drogi, jadę :P
Na wysokości 1550m leje już niewąsko i okazuje się, że droga jest w remoncie. Tyle że prawie skończonym. Jeden pas ma już nowy asfalt, a na drugim właśnie kładą. Aż skwierczy w tym deszczu! :) Więc bez problemu się przebijam wśród pobłażliwie mi się przyglądających robotników. Dobrze, że to nie Holandia, tam by mnie chyba kurwa pobili za to, że tu jadę! :D
W tej całej masakrze przyświeca mi jedna myśl: na wysokości 1850 m npm jest schronisko, które oferuje noclegi. Przynajmniej tak napisano na ich stronie. Więc byle do schroniska. Jak nie będzie miejsc, to może dadzą podłogę, a jak nie, to chociaż się wysuszę i ogrzeję, zanim ruszę dalej lub zabiwakuję na dziko. No i wreszcie jest schronisko Bazena. Nadal leje jak z cebra, więc stawiam rower pod daszkiem i uderzam do środka na kawę.
Kawa jak zwykle we Włoszech pyszna i tania, a schronisko ok. Miejsca też są. Co prawda nietanio (35 eur), ale w takich warunkach, kto by narzekał! Zresztą drogo to też nie jest, zwłaszcza za pokój prywatny z łazienką i bez rezerwacji. Po godzinie, gdy deszcz nie ustaje, a nawet się rozkręca, decyduję, że zostaję. Wifi jest co prawda marne, a zasięgu komórkowego nie ma wcale, ale ważne, że sucho i ciepło :)
Dobranoc ;)
- DST 33.48km
- Czas 03:02
- VAVG 11.04km/h
- VMAX 52.47km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 1534m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!