Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2014
Dystans całkowity: | 1837.30 km (w terenie 20.50 km; 1.12%) |
Czas w ruchu: | 93:39 |
Średnia prędkość: | 19.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.50 km/h |
Suma podjazdów: | 30394 m |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 68.05 km i 3h 28m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 17 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 8, durna leśniczówka
Rano obudziły nas pędzące po pobliskim torze pociągi. Okazało się, że rozbiliśmy się tuż obok. Ale nic to, i tak już była pora wstawać ;)
Dostałem wczoraj kupon do Maca na śniadanie za 1 EUR, więc postanowiliśmy kawę wypić tam, zwłaszcza, że skończyło mi się mleko :P Zwinęliśmy więc obóz i przejechali pierwsze 1,5 km tego dnia ;)
Bar był nie do poznania - pustki! Szybka kawa i ruszamy z wiatrem wzdłuż wybrzeża. Oczywiście nudy - chyba dobrze, że wszystkie pozostałe takie odcinki "oszukaliśmy" pociągami :P
W Cropani wbiliśmy się w głąb lądu, ale nie zrobiło się od tego ciekawiej. Za to było coraz cieplej - pełnia wiosny! :) Do Sersale dość łagodny i mało interesujący podjazd. Tam zakupy w markecie i chwila relaksu.
Dalej prowadzi boczna droga, również bez fajerwerków - ot, typowe deptanie kapusty ku bigowi. Podjazd był dość długi i na sporą wysokość, bo Stazione Forestrale Latteria leży na kocie 1656. Na ok 1500 przyszło nam opuścić główniejszą drogę i zrzucić bety (skok w bok). Leżało tu już sporo śniegu wokoło, ale droga była póki co czysta. Zostawiamy sakwy w krzaczorach i jedziemy. Trochę białego świństwa pojawiło się wkrótce (zalegało zwłaszcza w lesie), ale potem była polana, hala i znów było ok. Tylko że nawierzchnia znikła. Ale nic to, jedziemy!
I jedziemy. I jedziemy. Lekko pod górę, ostro pod górę, płasko, lekko w dół. Płasko. Lekko pod górę. Lekko w dół. Metrów na liczniku przybywa nieznośnie wolno, ale mamy już 1620, a końca drogi ani widu. Ślad w GPS tez mówi "jechać!". To jedziemy. Ponownie wbijamy się w las i natychmiast pojawia się śnieg. Początkowo jeszcze "przejeżdżalny", ale po chwili już tylko "pchalny". Liczniki pokazują 1652. Cztery metry brakują do biga, a żadnego szczytu, przełęczy czy choćby polany ani widu. Masakra.
Dobra, nie mamy ochoty znów mieć bagna w butach, jakaś durna ta leśniczówka że tak w lesie schowana! ;) Ustalamy, że big zdobyty, zawracamy! Trochę męczący zjazdo-podjazd i już zbieramy sakwy z krzaków (znów grzecznie na nas czekały ;)
Dalej jest tak samo jak na drodze do leśniczówki, tylko że odśnieżone. Czyli: lekko pod górę, płasko, lekko w dół, lekko pod górę, płasko. O dziwo, jesteśmy coraz wyżej. W końcu i na tej drodze osiągamy wysokość biga. Wow! Co dwa bigi to nie jeden! ;)
No, ale wreszcie zaczął się zjazd. Niewielki, bo raptem ze 200 metrów, ale przynajmniej jednolity. Dojeżdżamy do drogi czerwonej, którą nawet ciężarówki jeżdżą! ;) Jeszcze trochę w dół, pod koniec już bardzo niemrawo, potem w jeszcze główniejszą w lewo. Potem tak samo niemrawo, w górę szerokiej doliny. Niestety pod wiatr. Powoli robi się późno, dojeżdżamy do Bocca di Piazza i widzimy, że na zdobycie dziś trzech bigów nie bardzo mamy szanse. Zwłaszcza, że coś nam się nie chce. Decydujemy, że należy nam się nocleg pod dachem i pranie, więc będziemy spać w letniskowej miejscowości Lorica nad jeziorem Arvo. Oby tylko znalazła się czynna zimą kwatera, bo to 1300 m npm...
Ale póki co przed nami jeszcze jeden big, a mianowicie Colle d'Ascione. Nic wielkiego, startujemy bodaj z 900 m to trudno nie będzie ;) Rozbiórka na podjazd i w drogę.
A tu niespodzianka! Na sam początek: zjazd. Chyba ze 150 metrów straciliśmy, a zmarzliśmy przy tym nie lada, bo przecież byliśmy ubrani na podjazd ;) Może gdybyśmy byli się uważniej mapie przyjrzeli, to byśmy zauważyli, że na początku musimy przeciąć rzekę (czyżby dolina...? ;) ale kto by tam mapę oglądał! :P W każdym razie podjazd wkrótce się zaczął. Był krótki, zwarty, bez zjazdów, z ludzkim nachyleniem. Wszedł jak po maśle. Jest przełęcz, jest big, a niedaleko jezioro. Pora zacząć szukać noclegu.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Po raptem jakichś 100m zjazdu są pierwsze domki, ale to na pewno nie Lorica. Zresztą puste. No nie, w jednym snuje się dym z komina, ale to zignorowaliśmy. Błąd! Do następnych wiosek są okropne czechy wokół jeziora, a jak już do nich docieramy, to są kompletnie puste. Nikogo. No trudno, to jeszcze nie Lorica, może tam coś będzie... Decydujemy jednak, że nie szukamy kwatery, tylko kogokolwiek, kto nas przyjmie, w ogóle kogokolwiek! Na tej wysokości spanie w namiocie nie będzie przyjemne, bo w nocy pewnie poniżej zera, więc MUSIMY spać pod dachem. Jedziemy...
Kolejne czechy, nawet solidne (ze 100 m podjazdu...?) i znów zjazd prawie nad jezioro. nagle boczna dróżka w prawo i tabliczka "Agriturismo". W dole widać jakieś domki, w jednym nawet idzie dym z komina, więc nawet jeśli agro nieczynne, to jest jakiś człowiek, może nas przyjmie... Na szczęście jednak to właśnie w agro paliło się w kominku. Państwo byli mili - on Włoch, ona Rosjanka. Zgodzili się nas przyjąć za standardowe 50 EUR. W tej sytuacji nie będziemy wybrzydzać.
Ponieważ jest wyjątkowo wcześnie, to mamy czas i na gotowanie, i na pranie (jest pralka! Choć gospodarz twierdzi, że nie działa, ale NASZE rzeczy jakoś uprała :P) i nawet na oglądanie CNN World News po angielsku :) O Ukrainie nic nie mówią, za to o zawale w zamkniętej kopalni w RPA i o nowym premierze Włoch - dużo. Nieważne! Ważne, ze gadają po ludzku :P
Tak oto w milej atmosferze spędziliśmy wieczór i poszliśmy spać pełni obaw o jutrzejsze śniegi na Botte Donato (ponad 1800 m)...
Dostałem wczoraj kupon do Maca na śniadanie za 1 EUR, więc postanowiliśmy kawę wypić tam, zwłaszcza, że skończyło mi się mleko :P Zwinęliśmy więc obóz i przejechali pierwsze 1,5 km tego dnia ;)
Bar był nie do poznania - pustki! Szybka kawa i ruszamy z wiatrem wzdłuż wybrzeża. Oczywiście nudy - chyba dobrze, że wszystkie pozostałe takie odcinki "oszukaliśmy" pociągami :P
W Cropani wbiliśmy się w głąb lądu, ale nie zrobiło się od tego ciekawiej. Za to było coraz cieplej - pełnia wiosny! :) Do Sersale dość łagodny i mało interesujący podjazd. Tam zakupy w markecie i chwila relaksu.
Dalej prowadzi boczna droga, również bez fajerwerków - ot, typowe deptanie kapusty ku bigowi. Podjazd był dość długi i na sporą wysokość, bo Stazione Forestrale Latteria leży na kocie 1656. Na ok 1500 przyszło nam opuścić główniejszą drogę i zrzucić bety (skok w bok). Leżało tu już sporo śniegu wokoło, ale droga była póki co czysta. Zostawiamy sakwy w krzaczorach i jedziemy. Trochę białego świństwa pojawiło się wkrótce (zalegało zwłaszcza w lesie), ale potem była polana, hala i znów było ok. Tylko że nawierzchnia znikła. Ale nic to, jedziemy!
I jedziemy. I jedziemy. Lekko pod górę, ostro pod górę, płasko, lekko w dół. Płasko. Lekko pod górę. Lekko w dół. Metrów na liczniku przybywa nieznośnie wolno, ale mamy już 1620, a końca drogi ani widu. Ślad w GPS tez mówi "jechać!". To jedziemy. Ponownie wbijamy się w las i natychmiast pojawia się śnieg. Początkowo jeszcze "przejeżdżalny", ale po chwili już tylko "pchalny". Liczniki pokazują 1652. Cztery metry brakują do biga, a żadnego szczytu, przełęczy czy choćby polany ani widu. Masakra.
Dobra, nie mamy ochoty znów mieć bagna w butach, jakaś durna ta leśniczówka że tak w lesie schowana! ;) Ustalamy, że big zdobyty, zawracamy! Trochę męczący zjazdo-podjazd i już zbieramy sakwy z krzaków (znów grzecznie na nas czekały ;)
Dalej jest tak samo jak na drodze do leśniczówki, tylko że odśnieżone. Czyli: lekko pod górę, płasko, lekko w dół, lekko pod górę, płasko. O dziwo, jesteśmy coraz wyżej. W końcu i na tej drodze osiągamy wysokość biga. Wow! Co dwa bigi to nie jeden! ;)
No, ale wreszcie zaczął się zjazd. Niewielki, bo raptem ze 200 metrów, ale przynajmniej jednolity. Dojeżdżamy do drogi czerwonej, którą nawet ciężarówki jeżdżą! ;) Jeszcze trochę w dół, pod koniec już bardzo niemrawo, potem w jeszcze główniejszą w lewo. Potem tak samo niemrawo, w górę szerokiej doliny. Niestety pod wiatr. Powoli robi się późno, dojeżdżamy do Bocca di Piazza i widzimy, że na zdobycie dziś trzech bigów nie bardzo mamy szanse. Zwłaszcza, że coś nam się nie chce. Decydujemy, że należy nam się nocleg pod dachem i pranie, więc będziemy spać w letniskowej miejscowości Lorica nad jeziorem Arvo. Oby tylko znalazła się czynna zimą kwatera, bo to 1300 m npm...
Ale póki co przed nami jeszcze jeden big, a mianowicie Colle d'Ascione. Nic wielkiego, startujemy bodaj z 900 m to trudno nie będzie ;) Rozbiórka na podjazd i w drogę.
A tu niespodzianka! Na sam początek: zjazd. Chyba ze 150 metrów straciliśmy, a zmarzliśmy przy tym nie lada, bo przecież byliśmy ubrani na podjazd ;) Może gdybyśmy byli się uważniej mapie przyjrzeli, to byśmy zauważyli, że na początku musimy przeciąć rzekę (czyżby dolina...? ;) ale kto by tam mapę oglądał! :P W każdym razie podjazd wkrótce się zaczął. Był krótki, zwarty, bez zjazdów, z ludzkim nachyleniem. Wszedł jak po maśle. Jest przełęcz, jest big, a niedaleko jezioro. Pora zacząć szukać noclegu.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Po raptem jakichś 100m zjazdu są pierwsze domki, ale to na pewno nie Lorica. Zresztą puste. No nie, w jednym snuje się dym z komina, ale to zignorowaliśmy. Błąd! Do następnych wiosek są okropne czechy wokół jeziora, a jak już do nich docieramy, to są kompletnie puste. Nikogo. No trudno, to jeszcze nie Lorica, może tam coś będzie... Decydujemy jednak, że nie szukamy kwatery, tylko kogokolwiek, kto nas przyjmie, w ogóle kogokolwiek! Na tej wysokości spanie w namiocie nie będzie przyjemne, bo w nocy pewnie poniżej zera, więc MUSIMY spać pod dachem. Jedziemy...
Kolejne czechy, nawet solidne (ze 100 m podjazdu...?) i znów zjazd prawie nad jezioro. nagle boczna dróżka w prawo i tabliczka "Agriturismo". W dole widać jakieś domki, w jednym nawet idzie dym z komina, więc nawet jeśli agro nieczynne, to jest jakiś człowiek, może nas przyjmie... Na szczęście jednak to właśnie w agro paliło się w kominku. Państwo byli mili - on Włoch, ona Rosjanka. Zgodzili się nas przyjąć za standardowe 50 EUR. W tej sytuacji nie będziemy wybrzydzać.
Ponieważ jest wyjątkowo wcześnie, to mamy czas i na gotowanie, i na pranie (jest pralka! Choć gospodarz twierdzi, że nie działa, ale NASZE rzeczy jakoś uprała :P) i nawet na oglądanie CNN World News po angielsku :) O Ukrainie nic nie mówią, za to o zawale w zamkniętej kopalni w RPA i o nowym premierze Włoch - dużo. Nieważne! Ważne, ze gadają po ludzku :P
Tak oto w milej atmosferze spędziliśmy wieczór i poszliśmy spać pełni obaw o jutrzejsze śniegi na Botte Donato (ponad 1800 m)...
- DST 97.79km
- Teren 2.00km
- Czas 05:32
- VAVG 17.67km/h
- VMAX 58.00km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2213m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 7, Pietra Spada
Poranek znów wstał piękny a my razem z nim (no, może ciut wcześniej ;) Obóz zwinęliśmy sprawnie, zwłaszcza, że nie bardzo było co jeść (jakiś tam chleb na szczęście jeszcze mieliśmy, i majonez :P) i w drogę. Dalsza część trasy w dolinie tym się różniła od dotychczasowej, że nareszcie zrobiło się konsekwentnie pod górę. bez czech i innych numerów. Droga nadal była szutrowa z występującymi niekiedy resztkami asfaltu, ale nachylenia normalne, nieprzekraczające 10%. Więc było prawie zwyczajnie ;)
W pewnym momencie (na 900 metrach) pojawił się też asfalt, więc dalsza droga na Portella di Bova stanęła otworem.
Na skrzyżowaniu z główniejszą drogą (prawdopodobnie tą, która szła dalej granią i z której zrezygnowaliśmy wczoraj) zaczekałem chwilę na Daniela i już jedziemy na przełęcz. Tam również puste miasteczko, ale jednak nie wymarłe - domy pozamykane na zimę, ale chyba jednak ktoś w nich bywa.
Szybka ubiórka (jest wciąż dość chłodno) i myk z powrotem do skrzyżowania, a potem dalej na dół.
Zjazd był nierówny: sporo kręcenia po serpentynach, a potem dla odmiany długie proste z szalonymi nachyleniami typu 13-15%. Można się by było nieźle wyszaleć, gdyby nie zwężenia jezdni (droga momentami uszkodzona) i kiepska nawierzchnia. Mimo to chyba obaj osiągnęliśmy wtedy maksymalne prędkości wyjazdu.
Na dole: chmura. Zalegająca ok 200-300 metrów nad morzem, rozległa i robiąca wrażenie, że już się tego dnia nie przejaśni. Nie tutaj. Na szczęście nie musimy tego sprawdzać. Robimy w markecie zakupy (żryć!) i wsiadamy w obczajony w necie pociąg do Monasterace-Stilo. Jest dobrze, choć mogło być lepiej: planowaliśmy podładować baterie, a tutaj - inaczej niż na Sycylii - pociąg to stary kibel bez gniazdek :( Trudno, przynajmniej zjemy w cieple ;)
Wysiadka na małej stacyjce i ruszamy na podbój kolejnego biga, czyli Passo de Pietra Spada (przełęcz spadających skał? ;)
Tu prawie od samego początku towarzyszą piękne widoki, no i wreszcie mamy ładną pogodę :)
Ten podjazd prawie bez historii: długi, niezbyt mocno nachylony i konsekwentnie w górę. Przez miasteczko Stilo, potem Pazzano, gdzie na rynku robimy popas z żarciem i nabieraniem wody do bidonów, a potem - dla odmiany - znów pod górę. Się jedzie. Słoneczko przygrzewa (zdjąłem koszulkę! :) i widoki ładne. Żyć, nie umierać :)
Potem jechaliśmy jeszcze trochę pod górę. I jeszcze trochę. Wreszcie zaczęło nam się dłużyć, ale wtedy zostało już niewiele do końca, więc jechaliśmy dalej pod górę ;) Sceneria zmieniła się z późnowiosennej na jesienną (zeschłe liście zalegające w mieszanym lesie), a my dalej jechaliśmy pod górę. Do zimy szczęśliwie nie dotarliśmy, bo podjazd nareszcie się skończył. Przełęcz, ubieranie, zjazd.
Zjazd, łatwo to napisać, ale trudniej zrealizować, bo zjazd był z powrotem nad morze i miał... 53 km długości. W tym trochę podjazdów, trochę po płaskim i trochę jakby mało ciekawych miejsc. Ot, takie nabijanie kilometrów, trochę na szczęście szybsze niż po całkiem płaskim. Jedziemy. Trochę błądzimy, trochę szukamy drogi w GPSie, a trochę się rozglądamy, ale bez specjalnego zainteresowania, bo nic tu ciekawego nie ma. Czyli setnie się nudzimy :P
No i w duchu dziękujemy naszemu szczęściu, że nie musimy tędy PODJEŻDŻAĆ, bo wtedy nasza męka trwałaby ze trzy razy dłużej :P
Wreszcie końcówka nas trochę rozruszała, bo znów się zrobiły długie proste z szalonymi nachyleniami. Może to tutaj był maks dnia i wyprawy...? W każdym razie już się zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Soverato. W samą porę, bo zaraz mamy pociąg - a co sobie będziemy żałować! :P
Pociąg niestety nie był aż do podnóży następnego biga, ale co ujechaliśmy po ciemku i bez nabijania pustych kilometrów po płaskim ;) to nasze. Czyli jakieś 30 km.
W Catanzaro Marina pociąg skończył bieg, a my wysiedliśmy. Plan był prosty: ujechać kilka kilometrów poza miasto i znaleźć miejscówkę. Ale od czegóż inwencja? ;) I głód (w tym prądu). Postanowiliśmy się zatrzymać w barze, zjeść i podładować. Bar się znalazł natychmiast, miał dwa gniazdka, toaletę (szybkie wieczorne mycie? ;) i jakieś tam żarcie. To ostatnie bez rewelacji, ale chodziło o uśmierzenie głodu, więc się nadało.
Postój (ze względu na ładowanie) przeciągnął się do blisko godziny, ale wyszliśmy stamtąd odświeżeni i podładowani - gotowi do szukania noclegu na dziko. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo na skraju miasta był (pierwszy na naszej trasie!) McDonald. A skoro tak, to zaraz nam się w głowach zapaliły lampki "mycie w ciepłej wodzie" i druga (słabsza) "deser". Podjechaliśmy. Szybko okazało się, że na deser nie ma co liczyć, bo bar jest do nieprzytomności zapchany imprezującą młodzieżą (gorzej niż w Zgierzu, no! :P), ale była toaleta dla niepełnosprawnych, więc zamknąłem się w niej na dłuższą chwilę i naprawdę umyłem oraz nawet uprałem to i owo. Pysznie! Serwecz miał mniej szczęścia, bo jak przyszła jego kolej, to ktoś mu się konsekwentnie dobijał do drzwi, więc po chwili nie wytrzymał i wyszedł, nie ukończywszy ablucji. Trudno, jedziemy.
Nie ujechaliśmy daleko: raptem 1,5 km od Maca był nieogrodzony sad oliwkowy, w którym - odjechawszy od drogi na jakieś 300 m, można się było spokojnie zadekować. Trochę błotniście, ale nic to, śpimy. Po rozstawieniu obozu ponownie naszło nas na deser, więc wsiadłem na rower i popedałowałem do Maca, gdzie w makdrajwie (tu nie było kolejki) kupiłem nam po kubku lodów. Zjedliśmy z apetytem i w kimę. To był długi i niespecjalnie ciekawy dzień...
W pewnym momencie (na 900 metrach) pojawił się też asfalt, więc dalsza droga na Portella di Bova stanęła otworem.
Na skrzyżowaniu z główniejszą drogą (prawdopodobnie tą, która szła dalej granią i z której zrezygnowaliśmy wczoraj) zaczekałem chwilę na Daniela i już jedziemy na przełęcz. Tam również puste miasteczko, ale jednak nie wymarłe - domy pozamykane na zimę, ale chyba jednak ktoś w nich bywa.
Szybka ubiórka (jest wciąż dość chłodno) i myk z powrotem do skrzyżowania, a potem dalej na dół.
Zjazd był nierówny: sporo kręcenia po serpentynach, a potem dla odmiany długie proste z szalonymi nachyleniami typu 13-15%. Można się by było nieźle wyszaleć, gdyby nie zwężenia jezdni (droga momentami uszkodzona) i kiepska nawierzchnia. Mimo to chyba obaj osiągnęliśmy wtedy maksymalne prędkości wyjazdu.
Na dole: chmura. Zalegająca ok 200-300 metrów nad morzem, rozległa i robiąca wrażenie, że już się tego dnia nie przejaśni. Nie tutaj. Na szczęście nie musimy tego sprawdzać. Robimy w markecie zakupy (żryć!) i wsiadamy w obczajony w necie pociąg do Monasterace-Stilo. Jest dobrze, choć mogło być lepiej: planowaliśmy podładować baterie, a tutaj - inaczej niż na Sycylii - pociąg to stary kibel bez gniazdek :( Trudno, przynajmniej zjemy w cieple ;)
Wysiadka na małej stacyjce i ruszamy na podbój kolejnego biga, czyli Passo de Pietra Spada (przełęcz spadających skał? ;)
Tu prawie od samego początku towarzyszą piękne widoki, no i wreszcie mamy ładną pogodę :)
Ten podjazd prawie bez historii: długi, niezbyt mocno nachylony i konsekwentnie w górę. Przez miasteczko Stilo, potem Pazzano, gdzie na rynku robimy popas z żarciem i nabieraniem wody do bidonów, a potem - dla odmiany - znów pod górę. Się jedzie. Słoneczko przygrzewa (zdjąłem koszulkę! :) i widoki ładne. Żyć, nie umierać :)
Potem jechaliśmy jeszcze trochę pod górę. I jeszcze trochę. Wreszcie zaczęło nam się dłużyć, ale wtedy zostało już niewiele do końca, więc jechaliśmy dalej pod górę ;) Sceneria zmieniła się z późnowiosennej na jesienną (zeschłe liście zalegające w mieszanym lesie), a my dalej jechaliśmy pod górę. Do zimy szczęśliwie nie dotarliśmy, bo podjazd nareszcie się skończył. Przełęcz, ubieranie, zjazd.
Zjazd, łatwo to napisać, ale trudniej zrealizować, bo zjazd był z powrotem nad morze i miał... 53 km długości. W tym trochę podjazdów, trochę po płaskim i trochę jakby mało ciekawych miejsc. Ot, takie nabijanie kilometrów, trochę na szczęście szybsze niż po całkiem płaskim. Jedziemy. Trochę błądzimy, trochę szukamy drogi w GPSie, a trochę się rozglądamy, ale bez specjalnego zainteresowania, bo nic tu ciekawego nie ma. Czyli setnie się nudzimy :P
No i w duchu dziękujemy naszemu szczęściu, że nie musimy tędy PODJEŻDŻAĆ, bo wtedy nasza męka trwałaby ze trzy razy dłużej :P
Wreszcie końcówka nas trochę rozruszała, bo znów się zrobiły długie proste z szalonymi nachyleniami. Może to tutaj był maks dnia i wyprawy...? W każdym razie już się zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Soverato. W samą porę, bo zaraz mamy pociąg - a co sobie będziemy żałować! :P
Pociąg niestety nie był aż do podnóży następnego biga, ale co ujechaliśmy po ciemku i bez nabijania pustych kilometrów po płaskim ;) to nasze. Czyli jakieś 30 km.
W Catanzaro Marina pociąg skończył bieg, a my wysiedliśmy. Plan był prosty: ujechać kilka kilometrów poza miasto i znaleźć miejscówkę. Ale od czegóż inwencja? ;) I głód (w tym prądu). Postanowiliśmy się zatrzymać w barze, zjeść i podładować. Bar się znalazł natychmiast, miał dwa gniazdka, toaletę (szybkie wieczorne mycie? ;) i jakieś tam żarcie. To ostatnie bez rewelacji, ale chodziło o uśmierzenie głodu, więc się nadało.
Postój (ze względu na ładowanie) przeciągnął się do blisko godziny, ale wyszliśmy stamtąd odświeżeni i podładowani - gotowi do szukania noclegu na dziko. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo na skraju miasta był (pierwszy na naszej trasie!) McDonald. A skoro tak, to zaraz nam się w głowach zapaliły lampki "mycie w ciepłej wodzie" i druga (słabsza) "deser". Podjechaliśmy. Szybko okazało się, że na deser nie ma co liczyć, bo bar jest do nieprzytomności zapchany imprezującą młodzieżą (gorzej niż w Zgierzu, no! :P), ale była toaleta dla niepełnosprawnych, więc zamknąłem się w niej na dłuższą chwilę i naprawdę umyłem oraz nawet uprałem to i owo. Pysznie! Serwecz miał mniej szczęścia, bo jak przyszła jego kolej, to ktoś mu się konsekwentnie dobijał do drzwi, więc po chwili nie wytrzymał i wyszedł, nie ukończywszy ablucji. Trudno, jedziemy.
Nie ujechaliśmy daleko: raptem 1,5 km od Maca był nieogrodzony sad oliwkowy, w którym - odjechawszy od drogi na jakieś 300 m, można się było spokojnie zadekować. Trochę błotniście, ale nic to, śpimy. Po rozstawieniu obozu ponownie naszło nas na deser, więc wsiadłem na rower i popedałowałem do Maca, gdzie w makdrajwie (tu nie było kolejki) kupiłem nam po kubku lodów. Zjedliśmy z apetytem i w kimę. To był długi i niespecjalnie ciekawy dzień...
- DST 133.74km
- Teren 6.90km
- Czas 06:43
- VAVG 19.91km/h
- VMAX 68.50km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2215m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 6, Amici de bici :)
Poranek wstał piękny, a my razem z nim, a właściwie ciut wcześniej, bo ja wyszedłem z namiotu, jak było jeszcze ciemno ;) Rano nasza miejscówka wyglądała tak:
Cóż było robić, zwinęliśmy majdan i heja na Monte Alto Cocuzza. Podjazd był długi, a nawet bardzo długi, ale nieciężki, więc gawędząc sobie o tym i owym, powoli zdobywaliśmy metry. Bodaj ok 10 byliśmy na przełęczy przy głównej drodze prowadzącej do Melito i tu sobie urządziliśmy dłuższy popas. Początkowo planowaliśmy też zrzucić tu bety, ale ponieważ wypatrzyłem na mapie skrót, który zaczynał się wyżej, ale za to dawał nadzieję, że na zjeździe nie będzie podjazdu (co nas zdecydowanie czekało na "czerwonej" drodze, bo podjazd zaczynał się właśnie tutaj), więc postanowiliśmy podźwigać jeszcze kawałek wyżej.
A wyżej była bardzo boczna droga, zalewana mnóstwem wody z intensywnie topniejącego śniegu. A jeszcze wyżej śnieg topniał mniej intensywnie, a bardziej zalegał wokół drogi. A od ok 1600 m npm już też i na drodze. Najpierw tylko trochę i mocno rozjeżdżony (sporo aut się tu kręciło - ludzie sobie przyjeżdżali na śnieżny piknik, był nawet autokar!), a potem coraz więcej i coraz bardziej kopny.
Końcówka podjazdu wyglądała jak powyżej i oczywiście o podJEŹDZIE nie było mowy. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrzucić sakwy, więc wepchaliśmy rowery z bagażem na biga :P A właściwie na szczyt, który powinien być bigiem i może nawet nim był (była tam opuszczona duża stacja meteo), ale współrzędne GPS się nie zgadzały. Ale jak patrzyliśmy w stronę, gdzie niby wg GPS miał być TEN szczyt, to nie było tam nic wyższego niż my (i w ogóle żadnego szczytu, raczej dolina), więc uznaliśmy, ze to musi być tutaj i że w domu sprawdzimy (w domu sprawdziliśmy, ciężko powiedzieć na 100%, ale moim zdaniem byliśmy na bigu). A tak na końcu wyglądały rowery :)
Za to zjazd w tym kopnym czymś był istnym szaleństwem. Momentami zaśmiewaliśmy się do łez, a innymi razy darliśmy ze strachu :) Już po kilkuset metrach starłem do zera tylne klocki hamulcowe (przyznać trzeba, że wyjeżdżałem z domu z mocno nadgryzionymi), więc zatrzymaliśmy się (na szczęście się udało :P) w pierwszym nasłonecznionym miejscu (na górze było jednak zimnawo) na wymianę. Akurat to miejsce wybrały też sobie dwie włoskie rodzinki na piknik, więc jak tylko stanęliśmy, od razu byli przy nas z gadką na ustach i kubkami wina w rekach. Nie odmówiliśmy poczęstunku - będzie większa odwaga przy zjeżdżaniu ;)
A gadka była ciekawa, pytali, skąd jesteśmy, czy jesteśmy braćmi, a jak się dowiedzieli, że jednak nie bracia tylko "amici" (przyjaciele), to ich następne pytanie brzmiało "intimi?" (tu niedwuznaczny gest splatania placów wskazujących obu rąk). Muszę przyznać, że byliśmy w lekkim szoku, ale nuże wyjaśniać, że "no intimi, pero amici de bici" (przyjaciele-rowerzyści). naszym gospodarzom się bardzo to określenie spodobało i tak oto stworzyłem pierwszy w życiu greps po włosku :)
Po wymianie klocków pożegnaliśmy naszych amici i poślizgaliśmy się dalej. Śnieg się wkrótce skończył, więc można było zacząć jechać na poważnie. Wbiliśmy się w nasz skrót (tu znów trochę śniegu, ale mało) i zatrzymaliśmy dopiero na rozjeździe, którego nie było na mapie. Drogowskaz w jedną stronę mówił "Melito" (nasz kierunek), a w drugą "Roccaforte" (w przybliżeniu planowo nasz kierunek, ale... pod wieczór). Rany, czyżby tu był TAKI skrót?! No to jedziemy!!
Po kilkuset metrach było kolejne skrzyżowanie, a zaraz dalej droga przeszła w szutrówkę. Tu przeżyłem chwilę wahania, namawiałem nawet Daniela, by jednak jechać planowo (że niby nie mamy tej drogi na żadnej mapie, a co jak się zgubimy?), ale tak naprawdę JUŻ byliśmy zgubieni - zaczęła się Przygoda :) Zatem: szutrówką i leśną drogą ostro w dół, potem bardzo ostro w dół, a potem jeszcze trochę w dół. Dalej jeszcze trochę falowania i wyjechaliśmy na stary asfalt. Dobra nasza! A Roccaforte już widać.
Dojeżdżamy do (prawie całkiem pustego) miasteczka i pytamy o drogę na Portella di Bova (następny big) - nikt nie wie (tzn. żadna z dwóch spotkanych osób :P). No to pytamy o Roghudi. To już wiedzą i nam wskazują. Nie zdradzają się jednak z tym, co również zapewne wiedzą, czyli co to dla nas oznacza. A my się mamy o tym dowiadywać, ale w swoim czasie, stopniowo ;)
Oglądamy z góry naszą trasę i tak sobie marzymy, żeby to jednak NIE była nasza trasa, bo tą drogą, co ją widać, to trzeba najpierw zjechać bardzo nisko, a potem wjechać bardzo wysoko (jakbyśmy na tej wyprawie robili cokolwiek innego :P). Ale to naprawdę wysoko - tam na górę powyższego zdjęcia :)
O my naiwni! Gdybyż to było tylko tyle! :) No, ale trudno, jedziemy.
Zjazd z Roccaforte dobrą, nową drogą, która jednak momentami jest do połowy szerokości zasypana odłamkami skalnymi. Dziwi nas to nieco, że tak o tę drogę nie dbają, ale co tam, jedziemy dalej. Zjechawszy na ok 500m trafiamy na most. Już w ogóle bez nawierzchni. Przejeżdżamy, a dalej szutrówka. Trudno, jedziemy, teraz już nie ma odwrotu, bo z powrotem bardzo pod górę i zresztą bez sensu.
Szutrówka (z fragmentami starego asfaltu) doprowadza nas do Roghudi (przechrzczonego przez Daniela na Robinhooda :P).
Miasteczko jest... niesamowite. Całkowicie opuszczone, wymarłe. Wszystkie otwory w domach bez drzwi i bez szyb, niektóre domy jeszcze niewykończone, inne stare, ale wszystkie... otwarte i puste.
Nigdzie w okolicy nikogo. Po dłuższym oglądaniu, foceniu i filmowaniu spotykamy na maksa głodnego kota (po chwili wtranżala polski paprykarz, aż się kurzy! A my jeszcze będziemy żałować tej puszki paprykarzu... ;) i dochodzimy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy pomarli, a ten kot ich sukcesywnie zjadał, ale chyba dawno zjadł ostatniego, bo już był bardzo wychudzony. Pozostało ustalić, dlaczegóż to pomarli. I to się wkrótce okazało. Kiedy zdecydowaliśmy się jechać dalej, okazało się, że droga jest nadal szutrowa, tyle że pod górę i ma... 20% nachylenia. Wtedy stwierdziliśmy, że nic dziwnego, że pomarli, po prostu nie mogli się stąd wydostać*! :)
Dalsza trasa, to ostra piła po szutrze do jakiejś wioski na ok 700 metrach (kilka na oko pustych domów plus kozy, owce, 1 osioł i dwa zrujnowane samochody zrzucone w przepaść), a potem znów zjazd po takiej samej pile na kolejny most na 600 metrach. I znów podjazd, tym razem starym asfaltem z nachyleniami typu 15%. Tu docieramy do wioski, w której na oko ktoś bywa, a może nawet w tej chwili JEST, bo przed jednym (z bodaj trzech) domów stoi samochód, który wygląda na sprawny. Ale znak życia dają tylko łaciate prosiaki w kojcu, które z kwikiem uciekają, gdy podchodzę z aparatem. Przy pomocy GPSa wybieramy wiec drogę (jest rozjazd!) i postanawiamy trzymać się "naszej" doliny, zamiast kierować się ku grani. Droga trawersem powinna wszak mieć mniej podjazdów. Ech, znów ta naiwność... ;)
Dalej jest już tylko ciekawiej: resztki asfaltu są trudniejsze do pokonania niż jego całkowity brak, na dodatek cześć drogi się obsunęła, więc momentami jedzie się paskiem o szerokości metra. Od czasu do czasu trafiają się opuszczone domki, jest całkowite odludzie, cisza, spokój, nawet zwierząt nie ma i powoli kończy się dzień. Nie muszę też chyba dodawać, że ani przez moment nie jest płasko, tylko albo ostro pod górę, albo nie mniej ostry zjazd. Jak na huśtawce. Ale o dziwo, coraz bardziej nam się to podoba. Ta dolina jest po prostu fantastyczna! No i widoki godne pozazdroszczenia :)
Z drugiej jednak strony robi się coraz później i już widzimy, że marne szanse mamy dziś nie tylko zdążyć na pociąg z Bova Marina (przed nami kolejny nudny kawałek 70 km wybrzeżem), ale nawet w ogóle dotrzeć do Bova Marina czy choćby tylko na Portella di Bova, czyli biga. I w pewnym momencie, jakby piorun w nas trzasnął: właściwie po cholerę się spieszyć? Ta dolina to najprawdopodobniej najfantastyczniejsze miejsce całej wyprawy, więc dlaczego mielibyśmy chcieć ją już dziś opuścić? Nie ma tak dobrze, biwakujemy!
Miejscówek było od cholery, właściwie każde płaskie miejsce przy drodze (co jakiś czas się trafiały) było miejscówką, ale musieliśmy mieć wodę, a od ludzi raczej nie dostaniemy ;) Po chwili jednak znaleźliśmy kolejny strumień spływający z szumem ku dolinie i już wiedzieliśmy, że to jest to. Płaskie miejsce pod namiot też się znalazło i nawet owczych kup nie było! ;)
Właśnie zachodziło słońce, gdy stwierdziliśmy, że jedyne czego nam brakuje do szczęścia, to możliwość umycia się. Ale zaraz zaraz, przecież jest strumień, jest jeszcze dość ciepło... Po 10 minutach już się pluskaliśmy w lodowatej wodzie. Rewelacja! :D
Potem jeszcze rozbijanie namiotu, gotowanie (nie bardzo było co gotować, musieliśmy się zadowolić 2/3 paczki makaronu i dwoma chińskimi fixami bez żadnej wkładki, a potem z żalem pomyśleć o kocie i jego paprykarzu) i już siedzimy pod gwiazdami, zastanawiając się, czy dany obiekt jest może planetą, gwiazdą czy jednak sztucznym satelitą. Początkowo wyszło nam że satelitą, bo się przemieszcza względem gwiazd, ale potem doszliśmy do wniosku, że chyba jednak się nie przemieszcza, ale że zbyt jasny na gwiazdę, więc chyba planeta. Pewnie Wenus. Bo Marsa i Jowisza rozpoznaliśmy wcześniej :)
Fajnie się gawędziło (udało się też złapać zasięg, by pogadać z N., opowiadając jej wrażenia z tego niesamowitego dnia), ale że niestety zrobiło się późno, więc pora była spać...
*Później sprawdziliśmy w necie: mieszkańcy miasteczka się wynieśli, bo im częste powodzie aluwialne zatruwały życie. Sadząc z układu terenu nie sądzę, by zalewały samo miasteczko, ale niewątpliwie mocno niszczyły drogi :P
** Gdyby komuś się zdawało, że coś nam mało tego dnia było podjazdów, to niech spojrzy, ile wyszło kilometrów :P
Cóż było robić, zwinęliśmy majdan i heja na Monte Alto Cocuzza. Podjazd był długi, a nawet bardzo długi, ale nieciężki, więc gawędząc sobie o tym i owym, powoli zdobywaliśmy metry. Bodaj ok 10 byliśmy na przełęczy przy głównej drodze prowadzącej do Melito i tu sobie urządziliśmy dłuższy popas. Początkowo planowaliśmy też zrzucić tu bety, ale ponieważ wypatrzyłem na mapie skrót, który zaczynał się wyżej, ale za to dawał nadzieję, że na zjeździe nie będzie podjazdu (co nas zdecydowanie czekało na "czerwonej" drodze, bo podjazd zaczynał się właśnie tutaj), więc postanowiliśmy podźwigać jeszcze kawałek wyżej.
A wyżej była bardzo boczna droga, zalewana mnóstwem wody z intensywnie topniejącego śniegu. A jeszcze wyżej śnieg topniał mniej intensywnie, a bardziej zalegał wokół drogi. A od ok 1600 m npm już też i na drodze. Najpierw tylko trochę i mocno rozjeżdżony (sporo aut się tu kręciło - ludzie sobie przyjeżdżali na śnieżny piknik, był nawet autokar!), a potem coraz więcej i coraz bardziej kopny.
Końcówka podjazdu wyglądała jak powyżej i oczywiście o podJEŹDZIE nie było mowy. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrzucić sakwy, więc wepchaliśmy rowery z bagażem na biga :P A właściwie na szczyt, który powinien być bigiem i może nawet nim był (była tam opuszczona duża stacja meteo), ale współrzędne GPS się nie zgadzały. Ale jak patrzyliśmy w stronę, gdzie niby wg GPS miał być TEN szczyt, to nie było tam nic wyższego niż my (i w ogóle żadnego szczytu, raczej dolina), więc uznaliśmy, ze to musi być tutaj i że w domu sprawdzimy (w domu sprawdziliśmy, ciężko powiedzieć na 100%, ale moim zdaniem byliśmy na bigu). A tak na końcu wyglądały rowery :)
Za to zjazd w tym kopnym czymś był istnym szaleństwem. Momentami zaśmiewaliśmy się do łez, a innymi razy darliśmy ze strachu :) Już po kilkuset metrach starłem do zera tylne klocki hamulcowe (przyznać trzeba, że wyjeżdżałem z domu z mocno nadgryzionymi), więc zatrzymaliśmy się (na szczęście się udało :P) w pierwszym nasłonecznionym miejscu (na górze było jednak zimnawo) na wymianę. Akurat to miejsce wybrały też sobie dwie włoskie rodzinki na piknik, więc jak tylko stanęliśmy, od razu byli przy nas z gadką na ustach i kubkami wina w rekach. Nie odmówiliśmy poczęstunku - będzie większa odwaga przy zjeżdżaniu ;)
A gadka była ciekawa, pytali, skąd jesteśmy, czy jesteśmy braćmi, a jak się dowiedzieli, że jednak nie bracia tylko "amici" (przyjaciele), to ich następne pytanie brzmiało "intimi?" (tu niedwuznaczny gest splatania placów wskazujących obu rąk). Muszę przyznać, że byliśmy w lekkim szoku, ale nuże wyjaśniać, że "no intimi, pero amici de bici" (przyjaciele-rowerzyści). naszym gospodarzom się bardzo to określenie spodobało i tak oto stworzyłem pierwszy w życiu greps po włosku :)
Po wymianie klocków pożegnaliśmy naszych amici i poślizgaliśmy się dalej. Śnieg się wkrótce skończył, więc można było zacząć jechać na poważnie. Wbiliśmy się w nasz skrót (tu znów trochę śniegu, ale mało) i zatrzymaliśmy dopiero na rozjeździe, którego nie było na mapie. Drogowskaz w jedną stronę mówił "Melito" (nasz kierunek), a w drugą "Roccaforte" (w przybliżeniu planowo nasz kierunek, ale... pod wieczór). Rany, czyżby tu był TAKI skrót?! No to jedziemy!!
Po kilkuset metrach było kolejne skrzyżowanie, a zaraz dalej droga przeszła w szutrówkę. Tu przeżyłem chwilę wahania, namawiałem nawet Daniela, by jednak jechać planowo (że niby nie mamy tej drogi na żadnej mapie, a co jak się zgubimy?), ale tak naprawdę JUŻ byliśmy zgubieni - zaczęła się Przygoda :) Zatem: szutrówką i leśną drogą ostro w dół, potem bardzo ostro w dół, a potem jeszcze trochę w dół. Dalej jeszcze trochę falowania i wyjechaliśmy na stary asfalt. Dobra nasza! A Roccaforte już widać.
Dojeżdżamy do (prawie całkiem pustego) miasteczka i pytamy o drogę na Portella di Bova (następny big) - nikt nie wie (tzn. żadna z dwóch spotkanych osób :P). No to pytamy o Roghudi. To już wiedzą i nam wskazują. Nie zdradzają się jednak z tym, co również zapewne wiedzą, czyli co to dla nas oznacza. A my się mamy o tym dowiadywać, ale w swoim czasie, stopniowo ;)
Oglądamy z góry naszą trasę i tak sobie marzymy, żeby to jednak NIE była nasza trasa, bo tą drogą, co ją widać, to trzeba najpierw zjechać bardzo nisko, a potem wjechać bardzo wysoko (jakbyśmy na tej wyprawie robili cokolwiek innego :P). Ale to naprawdę wysoko - tam na górę powyższego zdjęcia :)
O my naiwni! Gdybyż to było tylko tyle! :) No, ale trudno, jedziemy.
Zjazd z Roccaforte dobrą, nową drogą, która jednak momentami jest do połowy szerokości zasypana odłamkami skalnymi. Dziwi nas to nieco, że tak o tę drogę nie dbają, ale co tam, jedziemy dalej. Zjechawszy na ok 500m trafiamy na most. Już w ogóle bez nawierzchni. Przejeżdżamy, a dalej szutrówka. Trudno, jedziemy, teraz już nie ma odwrotu, bo z powrotem bardzo pod górę i zresztą bez sensu.
Szutrówka (z fragmentami starego asfaltu) doprowadza nas do Roghudi (przechrzczonego przez Daniela na Robinhooda :P).
Miasteczko jest... niesamowite. Całkowicie opuszczone, wymarłe. Wszystkie otwory w domach bez drzwi i bez szyb, niektóre domy jeszcze niewykończone, inne stare, ale wszystkie... otwarte i puste.
Nigdzie w okolicy nikogo. Po dłuższym oglądaniu, foceniu i filmowaniu spotykamy na maksa głodnego kota (po chwili wtranżala polski paprykarz, aż się kurzy! A my jeszcze będziemy żałować tej puszki paprykarzu... ;) i dochodzimy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy pomarli, a ten kot ich sukcesywnie zjadał, ale chyba dawno zjadł ostatniego, bo już był bardzo wychudzony. Pozostało ustalić, dlaczegóż to pomarli. I to się wkrótce okazało. Kiedy zdecydowaliśmy się jechać dalej, okazało się, że droga jest nadal szutrowa, tyle że pod górę i ma... 20% nachylenia. Wtedy stwierdziliśmy, że nic dziwnego, że pomarli, po prostu nie mogli się stąd wydostać*! :)
Dalsza trasa, to ostra piła po szutrze do jakiejś wioski na ok 700 metrach (kilka na oko pustych domów plus kozy, owce, 1 osioł i dwa zrujnowane samochody zrzucone w przepaść), a potem znów zjazd po takiej samej pile na kolejny most na 600 metrach. I znów podjazd, tym razem starym asfaltem z nachyleniami typu 15%. Tu docieramy do wioski, w której na oko ktoś bywa, a może nawet w tej chwili JEST, bo przed jednym (z bodaj trzech) domów stoi samochód, który wygląda na sprawny. Ale znak życia dają tylko łaciate prosiaki w kojcu, które z kwikiem uciekają, gdy podchodzę z aparatem. Przy pomocy GPSa wybieramy wiec drogę (jest rozjazd!) i postanawiamy trzymać się "naszej" doliny, zamiast kierować się ku grani. Droga trawersem powinna wszak mieć mniej podjazdów. Ech, znów ta naiwność... ;)
Dalej jest już tylko ciekawiej: resztki asfaltu są trudniejsze do pokonania niż jego całkowity brak, na dodatek cześć drogi się obsunęła, więc momentami jedzie się paskiem o szerokości metra. Od czasu do czasu trafiają się opuszczone domki, jest całkowite odludzie, cisza, spokój, nawet zwierząt nie ma i powoli kończy się dzień. Nie muszę też chyba dodawać, że ani przez moment nie jest płasko, tylko albo ostro pod górę, albo nie mniej ostry zjazd. Jak na huśtawce. Ale o dziwo, coraz bardziej nam się to podoba. Ta dolina jest po prostu fantastyczna! No i widoki godne pozazdroszczenia :)
Z drugiej jednak strony robi się coraz później i już widzimy, że marne szanse mamy dziś nie tylko zdążyć na pociąg z Bova Marina (przed nami kolejny nudny kawałek 70 km wybrzeżem), ale nawet w ogóle dotrzeć do Bova Marina czy choćby tylko na Portella di Bova, czyli biga. I w pewnym momencie, jakby piorun w nas trzasnął: właściwie po cholerę się spieszyć? Ta dolina to najprawdopodobniej najfantastyczniejsze miejsce całej wyprawy, więc dlaczego mielibyśmy chcieć ją już dziś opuścić? Nie ma tak dobrze, biwakujemy!
Miejscówek było od cholery, właściwie każde płaskie miejsce przy drodze (co jakiś czas się trafiały) było miejscówką, ale musieliśmy mieć wodę, a od ludzi raczej nie dostaniemy ;) Po chwili jednak znaleźliśmy kolejny strumień spływający z szumem ku dolinie i już wiedzieliśmy, że to jest to. Płaskie miejsce pod namiot też się znalazło i nawet owczych kup nie było! ;)
Właśnie zachodziło słońce, gdy stwierdziliśmy, że jedyne czego nam brakuje do szczęścia, to możliwość umycia się. Ale zaraz zaraz, przecież jest strumień, jest jeszcze dość ciepło... Po 10 minutach już się pluskaliśmy w lodowatej wodzie. Rewelacja! :D
Potem jeszcze rozbijanie namiotu, gotowanie (nie bardzo było co gotować, musieliśmy się zadowolić 2/3 paczki makaronu i dwoma chińskimi fixami bez żadnej wkładki, a potem z żalem pomyśleć o kocie i jego paprykarzu) i już siedzimy pod gwiazdami, zastanawiając się, czy dany obiekt jest może planetą, gwiazdą czy jednak sztucznym satelitą. Początkowo wyszło nam że satelitą, bo się przemieszcza względem gwiazd, ale potem doszliśmy do wniosku, że chyba jednak się nie przemieszcza, ale że zbyt jasny na gwiazdę, więc chyba planeta. Pewnie Wenus. Bo Marsa i Jowisza rozpoznaliśmy wcześniej :)
Fajnie się gawędziło (udało się też złapać zasięg, by pogadać z N., opowiadając jej wrażenia z tego niesamowitego dnia), ale że niestety zrobiło się późno, więc pora była spać...
*Później sprawdziliśmy w necie: mieszkańcy miasteczka się wynieśli, bo im częste powodzie aluwialne zatruwały życie. Sadząc z układu terenu nie sądzę, by zalewały samo miasteczko, ale niewątpliwie mocno niszczyły drogi :P
** Gdyby komuś się zdawało, że coś nam mało tego dnia było podjazdów, to niech spojrzy, ile wyszło kilometrów :P
- DST 58.61km
- Teren 9.60km
- Czas 05:08
- VAVG 11.42km/h
- VMAX 47.50km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1856m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 14 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 5, 3 bigi
Jeszcze wczoraj wieczorem sprawdziliśmy pociągi z Taorminy do Messiny, więc mieliśmy gotowy master plan. Wstajemy o 6:00, jedziemy na porannego biga, wracamy, zbieramy bety i jedziemy dalej. Wszystko jak w zegareczku :P
Noc na kwaterze dobrze nam zrobiła, więc plan się powiódł. Na Portella dello Zoppo było zimno, a przełęcz była rozległa, więc najwyższy punkt nam umykał w dal. W końcu komisyjnie uznaliśmy jedno z miejsc za biga (i tak byliśmy już znacznie dalej niż punkt oznaczony współrzędnymi podanymi na stronie bigów, który jednak na pewno był PRZED szczytem :P) i ubrawszy się, zawróciliśmy. Szybki zjazd i jesteśmy z powrotem na kwaterze. Tam pakowanie, drugie śniadanie i w drogę.
Pogoda się w międzyczasie wyklarowała, a wiatr nadal był zachodni, więc do Francavilla lecieliśmy jak na skrzydłach, z jednym tylko miejscem, gdzie musieliśmy przenosić rowery przez barierkę, bo akurat most był w remoncie i auta jechały objazdem przez wysokie (na oko) czechy, a nam się nie chciało :P
Zrzucamy bety w opuszczonym domu (czy może raczej pałacyku) i walimy na Sella Mandrazzi. Tu nieźle dał nam popalić wiatr, który momentami był przeciwny (serpentyny) i wtedy prawie zatrzymywał na podjeździe, a momentami sprzyjający i wtedy leciało się 20 km/h na pięcioprocentówce :) Jednak przecież nic nas nie mogło zatrzymać (w końcu master plan), więc na szczycie byliśmy dość sprawnie. Było już naprawdę ciepło, więc nawet się jakoś specjalnie nie ubieraliśmy, tylko hajda na dół. Ładne widoki na zjeździe, ale nie bardzo chciało nam się focić :P
Po ponownym obładowaniu się ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Tu trafił się miły akcent, bo oprócz tego, że było prawie cały czas lekko (z reguły 2-3%) w dół, to nadal mieliśmy - teraz już atomowy - wiatr w plecy. Do Giardini Naxos dotarliśmy jak zdmuchnięci i w świetnych humorach, a średnia sięgnęła bodaj 24 km/h :)
Potem na stacji upewniliśmy się, że pociągi są o tych godzinach, które podał internet (były) i że nie ma przechowalni bagażu (była, ale zamknięta :P) i polecieliśmy wybrzeżem na Taorminę. Po jeszcze jednej próbie zostawienia betów w jakimś zajeździe (remont) stwierdziliśmy, że trudno, jedziemy na trzeciego biga obładowani.
Taormina, to jedno z najpiękniejszych miasteczek, jakie widziałem. Podjechawszy kawałek, postanowiłem już nie chować aparatu, tylko wieźć go uwieszonego na pasku przy ręce i cykać z jazdy fotkę za fotką. Mam tego sporo (w tym kilka filmów), ale z oczywistych względów tutaj wszystkiego nie zamieszczę. Może kiedyś, gdzieś... W każdym razie na Castelmola jechało się prawie cały czas przez miasto, więc można się było pozachwycać.
Sam big to urokliwe stare miasteczko na szczycie wzgórza, którego najwyższy punkt znów był trudny do zlokalizowania wśród plątaniny bardzo stromych, brukowanych uliczek, ale jakoś tam dotarliśmy. Próbowałem przy okazji nakręcić filmik, ale pechowo skończyły się baterie w aparacie :/
Potem krótki popas na szczycie, jakieś jedzonko (chyba jak zwykle pół stopy twixów :P) i już zjeżdżamy z powrotem przez Taorminę. Film puszczony w drugą stronę skończył się znacznie szybciej i znów jesteśmy nad morzem.
Po wszamaniu czegoś w przydrożnym barze dekujemy się na stacji kolejowej. Pociąg się chyba spóźnił, ale dziś na szczęście nie miało to większego znaczenia. Do Messiny dojechaliśmy w wyśmienitych humorach, a tam jeszcze nam je poprawiło to, że:
- natychmiast mieliśmy wodolot do Reggio Calabria
- bilet był bardzo tani (raptem 3 EUR od osoby, rower chyba za friko)
- na promie były kulturalne toalety, w których udało nam się prawie w całości umyć :)
Odświeżeni i w miarę wypoczęci zameldowaliśmy się w zgiełkliwym i bardzo ruchliwym Reggio. Tu znów wielkie usługi oddał nam GPS, bo przebicie się przez to miasto we właściwym kierunku było nie lada wyzwaniem. Niby wiedzieliśmy, że generalnie ma być POD GÓRĘ, ale góra była rozległa, a uliczki kręte i każda prowadziła w inną stronę niż się początkowo wydawało, drogowskazów tez brak, więc bez GPSa ani rusz. Na szczęście był ;)
Zachęceni sukcesami tego dnia, niezłą formą oraz zmotywowani faktem, że właśnie zaczynamy podjazd na czwarty dziś big (a ten miał mieć aż 1900 m podjazdu!) postanowiliśmy - mimo późnej pory (była już godz. 19) - ujechać dziś jeszcze zdrowy kęs i zanocować na ok 600 metrach.
Po opuszczeniu miasta jechaliśmy przez naprawdę odludne okolice, a nawet jak były wsie, to jak wymarłe (mimo że czasem jakieś światełko w oknie błysnęło, to nikogo na ulicy - bardzo to było "niewłoskie"). Więc znów "aparat do pocierania" (GPS w telefonie) bardzo się przydał.
Tak sobie meandrując pod górkę, minęliśmy Trizzino i zaczęliśmy się rozglądać za miejscówką. Kilka było na pierwszy rzut oka obiecujących, ale padło po konfrontacji ze szczegółami. Jedna została już prawie-prawie wybrana (na tyłach opuszczonego/ zamkniętego na głucho gospodarstwa), ale jednak odstraszyła nas bliskość drogi i postanowiliśmy spróbować jeszcze kawałek dalej.
I wreszcie trafiliśmy na TO miejsce. Szutrowa droga w bok, zakręt i raptem po 100 metrach jesteśmy niewidoczni z drogi, osłonięci od wiatru i rozbijamy się na polance miedzy górskim strumieniem a skałami. Idylla. No prawie, bo okazało się, że cała łączka jest obsrana przez owce, ale w tym momencie stwierdziliśmy, że lepiej to niż ludzie czy psy i właściwie to nam to nie przeszkadza :P
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i już ok 22 jesteśmy w śpiworach. Dziś padło 3,33 biga, więc spaaaać :)
Noc na kwaterze dobrze nam zrobiła, więc plan się powiódł. Na Portella dello Zoppo było zimno, a przełęcz była rozległa, więc najwyższy punkt nam umykał w dal. W końcu komisyjnie uznaliśmy jedno z miejsc za biga (i tak byliśmy już znacznie dalej niż punkt oznaczony współrzędnymi podanymi na stronie bigów, który jednak na pewno był PRZED szczytem :P) i ubrawszy się, zawróciliśmy. Szybki zjazd i jesteśmy z powrotem na kwaterze. Tam pakowanie, drugie śniadanie i w drogę.
Pogoda się w międzyczasie wyklarowała, a wiatr nadal był zachodni, więc do Francavilla lecieliśmy jak na skrzydłach, z jednym tylko miejscem, gdzie musieliśmy przenosić rowery przez barierkę, bo akurat most był w remoncie i auta jechały objazdem przez wysokie (na oko) czechy, a nam się nie chciało :P
Zrzucamy bety w opuszczonym domu (czy może raczej pałacyku) i walimy na Sella Mandrazzi. Tu nieźle dał nam popalić wiatr, który momentami był przeciwny (serpentyny) i wtedy prawie zatrzymywał na podjeździe, a momentami sprzyjający i wtedy leciało się 20 km/h na pięcioprocentówce :) Jednak przecież nic nas nie mogło zatrzymać (w końcu master plan), więc na szczycie byliśmy dość sprawnie. Było już naprawdę ciepło, więc nawet się jakoś specjalnie nie ubieraliśmy, tylko hajda na dół. Ładne widoki na zjeździe, ale nie bardzo chciało nam się focić :P
Po ponownym obładowaniu się ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Tu trafił się miły akcent, bo oprócz tego, że było prawie cały czas lekko (z reguły 2-3%) w dół, to nadal mieliśmy - teraz już atomowy - wiatr w plecy. Do Giardini Naxos dotarliśmy jak zdmuchnięci i w świetnych humorach, a średnia sięgnęła bodaj 24 km/h :)
Potem na stacji upewniliśmy się, że pociągi są o tych godzinach, które podał internet (były) i że nie ma przechowalni bagażu (była, ale zamknięta :P) i polecieliśmy wybrzeżem na Taorminę. Po jeszcze jednej próbie zostawienia betów w jakimś zajeździe (remont) stwierdziliśmy, że trudno, jedziemy na trzeciego biga obładowani.
Taormina, to jedno z najpiękniejszych miasteczek, jakie widziałem. Podjechawszy kawałek, postanowiłem już nie chować aparatu, tylko wieźć go uwieszonego na pasku przy ręce i cykać z jazdy fotkę za fotką. Mam tego sporo (w tym kilka filmów), ale z oczywistych względów tutaj wszystkiego nie zamieszczę. Może kiedyś, gdzieś... W każdym razie na Castelmola jechało się prawie cały czas przez miasto, więc można się było pozachwycać.
Sam big to urokliwe stare miasteczko na szczycie wzgórza, którego najwyższy punkt znów był trudny do zlokalizowania wśród plątaniny bardzo stromych, brukowanych uliczek, ale jakoś tam dotarliśmy. Próbowałem przy okazji nakręcić filmik, ale pechowo skończyły się baterie w aparacie :/
Potem krótki popas na szczycie, jakieś jedzonko (chyba jak zwykle pół stopy twixów :P) i już zjeżdżamy z powrotem przez Taorminę. Film puszczony w drugą stronę skończył się znacznie szybciej i znów jesteśmy nad morzem.
Po wszamaniu czegoś w przydrożnym barze dekujemy się na stacji kolejowej. Pociąg się chyba spóźnił, ale dziś na szczęście nie miało to większego znaczenia. Do Messiny dojechaliśmy w wyśmienitych humorach, a tam jeszcze nam je poprawiło to, że:
- natychmiast mieliśmy wodolot do Reggio Calabria
- bilet był bardzo tani (raptem 3 EUR od osoby, rower chyba za friko)
- na promie były kulturalne toalety, w których udało nam się prawie w całości umyć :)
Odświeżeni i w miarę wypoczęci zameldowaliśmy się w zgiełkliwym i bardzo ruchliwym Reggio. Tu znów wielkie usługi oddał nam GPS, bo przebicie się przez to miasto we właściwym kierunku było nie lada wyzwaniem. Niby wiedzieliśmy, że generalnie ma być POD GÓRĘ, ale góra była rozległa, a uliczki kręte i każda prowadziła w inną stronę niż się początkowo wydawało, drogowskazów tez brak, więc bez GPSa ani rusz. Na szczęście był ;)
Zachęceni sukcesami tego dnia, niezłą formą oraz zmotywowani faktem, że właśnie zaczynamy podjazd na czwarty dziś big (a ten miał mieć aż 1900 m podjazdu!) postanowiliśmy - mimo późnej pory (była już godz. 19) - ujechać dziś jeszcze zdrowy kęs i zanocować na ok 600 metrach.
Po opuszczeniu miasta jechaliśmy przez naprawdę odludne okolice, a nawet jak były wsie, to jak wymarłe (mimo że czasem jakieś światełko w oknie błysnęło, to nikogo na ulicy - bardzo to było "niewłoskie"). Więc znów "aparat do pocierania" (GPS w telefonie) bardzo się przydał.
Tak sobie meandrując pod górkę, minęliśmy Trizzino i zaczęliśmy się rozglądać za miejscówką. Kilka było na pierwszy rzut oka obiecujących, ale padło po konfrontacji ze szczegółami. Jedna została już prawie-prawie wybrana (na tyłach opuszczonego/ zamkniętego na głucho gospodarstwa), ale jednak odstraszyła nas bliskość drogi i postanowiliśmy spróbować jeszcze kawałek dalej.
I wreszcie trafiliśmy na TO miejsce. Szutrowa droga w bok, zakręt i raptem po 100 metrach jesteśmy niewidoczni z drogi, osłonięci od wiatru i rozbijamy się na polance miedzy górskim strumieniem a skałami. Idylla. No prawie, bo okazało się, że cała łączka jest obsrana przez owce, ale w tym momencie stwierdziliśmy, że lepiej to niż ludzie czy psy i właściwie to nam to nie przeszkadza :P
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i już ok 22 jesteśmy w śpiworach. Dziś padło 3,33 biga, więc spaaaać :)
- DST 144.60km
- Teren 1.00km
- Czas 07:07
- VAVG 20.32km/h
- VMAX 63.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2865m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 13 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 4, Martwa Kobieta
Miejscówka nie rozczarowała i całą noc był spokój. Ranek wstał ładny, choć spośród gęstwiny nie było tego widać ;) Zwinęliśmy się w zwyczajowe dwie godziny i pojechaliśmy na Linguaglossę.
Zaraz za zakrętem okazało się, że był tam (w tej chwili nieczynny) kemping. To nam dowiodło, że wybraliśmy miejscówkę idealną, bo nawet był backup na wypadek, gdy coś z nią było nie tak ;)
Potem droga dość łagodnie falowała wschodnimi stokami Etny, a wraz z nią falowała pogoda. Już po godzinie po słońcu nie było śladu, a po kolejnej chwili zaczęło siąpić. Jednak niedługo potem znów się rozpogodziło i na pierwszym postoju w Linguaglossie było słonecznie, choć zimno.
Plan na dziś to było dotrzeć do Randazzo, tam znaleźć kwaterę, zrzucić bety i uderzyć na dwa bigi na lekko, a potem się wreszcie UMYĆ i wyprać śmierdzące ciuchy. Dobry plan? Dobry! To jedziemy.
Do Randazzo umiarkowane czechy i bodaj jeszcze przed południem meldujemy się w miasteczku. Obczajamy Lidla i dyskont na wjeździe i jedziemy za znakami na Bed&Breakfast. W miasteczku miały być dwa. Pierwszego dość nieporadnie szukaliśmy w plątaninie ulic starego centrum, ale wreszcie się znalazł. Cena 60 EUR za dwie osoby. Kiedy powiedzieliśmy, że my bez śniadania, to spadła do 50. Ostatecznie może być. Czas jest dla nas cenniejszy niż te kilka euro, które ewentualnie mogłoby nam się udać zaoszczędzić (lub nie). Zwalamy sakwy, szybki przepak, tęskne spojrzenie w kierunku prysznica i już pędzimy zdobywać Bramę Martwej Kobiety (Portella della Femmina Morta) - fuj! ;)
Na lekko gnamy jak na skrzydłach, choć pod wiatr. Szybki przelot przez płaskowyż, zjazd nad rzekę na Ponte Bolo i już zaczynamy podjazd na biga. Droga najpierw wspina się na niską przełączkę, potem trawersuje prawe zbocze przeciwległej doliny i wspina się coraz wyżej i wyżej, pogoda robi się coraz ładniejsza, a widoki na Etnę pyszne.
Etna
Słońce ładnie przygrzewa, gdy robimy krótki postój pod marketem nieczynnym z powodu sjesty w Cesaro (ok 1000 m npm), ale okazuje się, że nawet w słońcu jednak jest chłodno, więc dość szybko ruszamy dalej. Wyżej należy wdrapać się serpentynami na grań i stamtąd niestety zjechać ok 80 metrów, a potem łagodnie (1-3%) strawersować kolejną dolinę. Przełęcz jakoś się nie chce pojawić, a nam jest coraz zimniej, bo jesteśmy ubrani w końcu na podjazd, a nie na czechy! Daniel nawet zaczął narzekać na bolące kolano (chyba przesadził z krótki spodenkami), ale na szczęście już krótko przed szczytem. W każdym razie ustalamy, że ten big nam na dziś wystarczy i że chcemy wreszcie trochę się odświeżyć w komfortowych warunkach, więc drugi machniemy jutro rano, a stracony czas nadrobimy później, pokonując płaski nadmorski odcinek z Taorminy do Messiny pociągiem.
Nareszcie jest - niewybitna i niewidokowa przełęcz, z której na dodatek... odchodzi doga w górę, w kierunku szczytu Monte Soro (1847). Oj, jakieś nieprzemyślane te sycylijskie bigi. Takie jakby na siłę. Ten ma być może sens, gdy się jedzie z drugiej strony, czyli od morza, ale z tej to trochę naciągane, z tym zjazdem po drodze. Potem się miało okazać, że takich bigów jest w południowych Włoszech więcej :P
Nie tracąc czasu ubieramy się i (chwilowo) na dół. Potem znów pod górę te nieszczęsne 80 metrów (stąd ładny widok na Etnę) i już można zacząć prawdziwy zjazd. Przez Cesaro przelatujemy ze świstem i skrótem o nachyleniu do 16% (pod górę drogę poprowadzono łagodniej i serpentynami), a potem trawersowanie stoku to już prawdziwa bajka, bo jest ciepło, średnio mocno (5-6%) w dół i z wiatrem :)
Na Ponte Bolo docieramy dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a tu znów rozbiórka, bo trzeba podjechać te 300 metrów.
Mnie w tym momencie coś odbiło (chyba poczułem łazienkę ;) i zacząłem grzać jak głupi. Na 5% pod górę normą było 17 km/h, a mignęło i 20 ;) Oczywiście swoje zrobił brak bagażu i wyraźny wiatr w plecy, ale i tak nie wierzyłem własnym oczom :) Na górze byliśmy niemal równie szybko jak poprzednio na dole, a stąd był już płaskowyż nachylony leciutko w kierunku Randazzo, więc nie schodząc poniżej 35 km/h przelecieliśmy brakujący odcinek migiem, wpadliśmy do Lidla po zaopatrzenie (między innymi 4 stopy batonów :P) i wreszcie można było się myć, jeść, prać, odpoczywać. Nawet poczytać "Politykę" zdążyliśmy. Super! :)
At least 4 feet szwagier :)
Zaraz za zakrętem okazało się, że był tam (w tej chwili nieczynny) kemping. To nam dowiodło, że wybraliśmy miejscówkę idealną, bo nawet był backup na wypadek, gdy coś z nią było nie tak ;)
Potem droga dość łagodnie falowała wschodnimi stokami Etny, a wraz z nią falowała pogoda. Już po godzinie po słońcu nie było śladu, a po kolejnej chwili zaczęło siąpić. Jednak niedługo potem znów się rozpogodziło i na pierwszym postoju w Linguaglossie było słonecznie, choć zimno.
Plan na dziś to było dotrzeć do Randazzo, tam znaleźć kwaterę, zrzucić bety i uderzyć na dwa bigi na lekko, a potem się wreszcie UMYĆ i wyprać śmierdzące ciuchy. Dobry plan? Dobry! To jedziemy.
Do Randazzo umiarkowane czechy i bodaj jeszcze przed południem meldujemy się w miasteczku. Obczajamy Lidla i dyskont na wjeździe i jedziemy za znakami na Bed&Breakfast. W miasteczku miały być dwa. Pierwszego dość nieporadnie szukaliśmy w plątaninie ulic starego centrum, ale wreszcie się znalazł. Cena 60 EUR za dwie osoby. Kiedy powiedzieliśmy, że my bez śniadania, to spadła do 50. Ostatecznie może być. Czas jest dla nas cenniejszy niż te kilka euro, które ewentualnie mogłoby nam się udać zaoszczędzić (lub nie). Zwalamy sakwy, szybki przepak, tęskne spojrzenie w kierunku prysznica i już pędzimy zdobywać Bramę Martwej Kobiety (Portella della Femmina Morta) - fuj! ;)
Na lekko gnamy jak na skrzydłach, choć pod wiatr. Szybki przelot przez płaskowyż, zjazd nad rzekę na Ponte Bolo i już zaczynamy podjazd na biga. Droga najpierw wspina się na niską przełączkę, potem trawersuje prawe zbocze przeciwległej doliny i wspina się coraz wyżej i wyżej, pogoda robi się coraz ładniejsza, a widoki na Etnę pyszne.
Etna
Słońce ładnie przygrzewa, gdy robimy krótki postój pod marketem nieczynnym z powodu sjesty w Cesaro (ok 1000 m npm), ale okazuje się, że nawet w słońcu jednak jest chłodno, więc dość szybko ruszamy dalej. Wyżej należy wdrapać się serpentynami na grań i stamtąd niestety zjechać ok 80 metrów, a potem łagodnie (1-3%) strawersować kolejną dolinę. Przełęcz jakoś się nie chce pojawić, a nam jest coraz zimniej, bo jesteśmy ubrani w końcu na podjazd, a nie na czechy! Daniel nawet zaczął narzekać na bolące kolano (chyba przesadził z krótki spodenkami), ale na szczęście już krótko przed szczytem. W każdym razie ustalamy, że ten big nam na dziś wystarczy i że chcemy wreszcie trochę się odświeżyć w komfortowych warunkach, więc drugi machniemy jutro rano, a stracony czas nadrobimy później, pokonując płaski nadmorski odcinek z Taorminy do Messiny pociągiem.
Nareszcie jest - niewybitna i niewidokowa przełęcz, z której na dodatek... odchodzi doga w górę, w kierunku szczytu Monte Soro (1847). Oj, jakieś nieprzemyślane te sycylijskie bigi. Takie jakby na siłę. Ten ma być może sens, gdy się jedzie z drugiej strony, czyli od morza, ale z tej to trochę naciągane, z tym zjazdem po drodze. Potem się miało okazać, że takich bigów jest w południowych Włoszech więcej :P
Nie tracąc czasu ubieramy się i (chwilowo) na dół. Potem znów pod górę te nieszczęsne 80 metrów (stąd ładny widok na Etnę) i już można zacząć prawdziwy zjazd. Przez Cesaro przelatujemy ze świstem i skrótem o nachyleniu do 16% (pod górę drogę poprowadzono łagodniej i serpentynami), a potem trawersowanie stoku to już prawdziwa bajka, bo jest ciepło, średnio mocno (5-6%) w dół i z wiatrem :)
Na Ponte Bolo docieramy dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a tu znów rozbiórka, bo trzeba podjechać te 300 metrów.
Mnie w tym momencie coś odbiło (chyba poczułem łazienkę ;) i zacząłem grzać jak głupi. Na 5% pod górę normą było 17 km/h, a mignęło i 20 ;) Oczywiście swoje zrobił brak bagażu i wyraźny wiatr w plecy, ale i tak nie wierzyłem własnym oczom :) Na górze byliśmy niemal równie szybko jak poprzednio na dole, a stąd był już płaskowyż nachylony leciutko w kierunku Randazzo, więc nie schodząc poniżej 35 km/h przelecieliśmy brakujący odcinek migiem, wpadliśmy do Lidla po zaopatrzenie (między innymi 4 stopy batonów :P) i wreszcie można było się myć, jeść, prać, odpoczywać. Nawet poczytać "Politykę" zdążyliśmy. Super! :)
At least 4 feet szwagier :)
- DST 133.92km
- Czas 06:11
- VAVG 21.66km/h
- VMAX 53.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 2274m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 12 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 3, śnieżna Etna
Rano było pochmurno, ale nie padało i szybko się przecierało. Zwijając obóz stwierdziliśmy, ze wszędzie dookoła jest spore błoto i mamy nielicho uwalany namiot, buty i inny sprzęt. Trudno, taka cena spania na dziko. Buty zresztą łatwo było doczyścić w pierwszym napotkanym strumieniu, a reszta błota z czasem sama odpadła :P
Za Nicosią okazało się, że faktycznie przed nami przełączka (ok 200 m w górę), a potem między Nissorią a Agirą straszne czechy. Dobrze, że się tam wczoraj nie pchaliśmy.
Za Agirą dość długi zjazd w stronę jeziora, jednak skończyło się na widokach (w tym pierwszych naprawdę dobrych na zaśnieżoną Etnę), bo do jeziora widocznego dostępu nie było, a gdyby nawet, to jeszcze trzeba by zjechać ze 100 m. Całe szczęście, ze nie próbowaliśmy tam trafić po nocy! :)
Większy postój zrobiliśmy gdzieś w środku niczego po minięciu jeziora, a ponieważ słoneczko ładnie przygrzewało, a wiatr wiał mocny (na szczęście raczej sprzyjający), więc wyciągnęliśmy śpiwory i inne wilgotne po nocy rzeczy i udało się je nam całkiem ładnie podsuszyć :)
Do Regalbuto (na ok 700-800 metrach) znów nieduży podjazd, a potem dłuuugi zjazd doliną. Ponte del Maccarone leżało na 235 metrach, co nam się słabo uśmiechało, jako że stąd zaczynał się podjazd na Rifugio Sapienza i wynikało z tego, że do pokonania jest niemal 1700 m przewyższenia. Zresztą po kilku kilometrach dalszego lekkiego falowania okazało się, że nic nam nie będzie odpuszczone i pełne 1700 musi być, bo liczniki zeszły do 199...
Trochę nerwowo szukaliśmy skrętu na Ragalnę, ale pierwszy (i nie ostatni) raz cenne usługi oddał nam danielowy GPS w telefonie i dokładnie wskazał, którą z bocznych dróżek mamy jechać. Zaczęło się piłowanie...
Do Santa Maria jeszcze szło nieźle, jechaliśmy wśród tarasowych sadów pomarańczowych (pełno owoców na drzewach - zimą!), w ładnej pogodzie, przy niezbyt dużym nachyleniu i ogólnie było fajnie. Powyżej już trochę nam się nie chciało, a i nachylenie docisnęło, miejscami do 12%, a nas powoli dobijała świadomość, ze w świetle strony bigów podjazd jeszcze się nawet nie zaczął (formalnie start jest z Ragalny). Na domiar złego na końcu tej piły (już za Ragalną) był kilkudziesięciometrowy zjazd, bo droga prowadziła trawersem i nieco w dół. No, ale trudno, jedziemy!
Wreszcie, na początku właściwego podjazdu (czyli na ok 700 metrach) zaczęła się psuć pogoda. Najpierw tylko zachmurzyła się Etna, ale już będąc na ok 900 metrach, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą z Nicolosi (gdzie kiedyś dotarłem piechotą) musieliśmy się ubrać w kurtki, bo zrobiło się zimno i zaczęło mżyć.
Od ok 1300 m temperatura spadła do 2-3 st., a deszczyk przeszedł w śnieżek. Chcieliśmy zrobić postój, by coś zjeść, ale pogoda naprawdę nie zachęcała, a nie było się nawet gdzie schować (wszędzie po bokach tylko pola zastygłej lawy), więc stanęliśmy dosłownie na 30 sekund, żeby wyjąć batony i jedliśmy już podczas jazdy. Po tej porcji energii trochę odżyłem. Od teraz już tylko w duchu się modliliśmy, żeby schronisko na górze było czynne, bo jeśli nie będzie, to cholera wie, jak się rozgrzejemy i przebierzemy przed zjazdem...
Właśnie zmierzchało, gdy kilka serpentyn wyżej dostrzegłem światełko - jak się wydawało - schroniska. Dobra nasza, damy radę! Śniegu na drodze leżało już kilka centymetrów, ale był mokry i pozwalał jechać, zresztą w kluczowym momencie wyprzedziło nas auto, pozostawiając wygodną transzeję do jazdy. Mnie to wystarczyło, bym poczuł "efekt stajni" i zaczął finiszować. Serwecz natomiast potem twierdził, że w tym właśnie momencie opadł z sił i ochoty, i jechał dalej wyłącznie dlatego, żeby nie zostać w tyle. Nic to! Ważne, ze dojechał!
W schronisku - na szczęście czynnym, choć położonym nieco dalej niż owo światełko - zjawiliśmy się już w kompletnych ciemnościach, przemoczeni deszczem i śniegiem, i zmarznięci co się zowie. W środku udało nam się jednak nie tylko przebrać, ale też w miarę wysuszyć kurtki pod łazienkową suszarką do rąk "airblades" i dostać gorącą wodę do termosu. Tak zaopatrzeni mogliśmy już zacząć martwić się zjazdem po ciemku, zaśnieżoną drogą, na letnich oponach... ;)
Po ok. trzech kwadransach odpoczynku ruszyliśmy. Zaczęliśmy bardzo ostrożnie (zwłaszcza Daniel) i początkowo prędkość oscylowała wokół 15 km/h, jednak okazało się, że nie jest tak strasznie i daje się jechać dość bezpiecznie. Zresztą po kilku kilometrach śnieg zniknął (widać niewiele powyżej granicy jego zalegania wyjechaliśmy) i dało się już jechać całkiem gracko, gdyby nie to, że ja osobiście pieruńsko na tym zjeździe marzłem. Trzeba było pewnie założyć puchową kurtkę, ale nie chciałem jej przemoczyć, no i skończyło się na przemrożonych dłoniach i dreszczach na całym ciele. Jeszcze na dole w Zafferana Etnea, gdzie było już ok 12 stopni na plusie po założeniu kurtki na postoju przez chwilę szczękałem zębami ;)
W miasteczku chwilę szukaliśmy sklepu, żeby zrobić zakupy na wieczór i poranek, ale na szczęście znalazł się dość łatwo (to jednak duży plus wypraw do krajów południowych, które mają sjestę - sklepy czynne do późna), podobnie jak woda do wora na nocleg. Zaopatrzeni ruszyliśmy w stronę Linguaglossa, szukając miejscówki do spania.
Początkowo niesporo nam szło, proponowałem nawet zasquattować czyjś zamknięty ogródek w miasteczku Milo, ale na szczęście Serwecz wyperswadował mi ten pomysł i pojechaliśmy dalej. A już po chwili mogliśmy się cieszyć z tej decyzji, bo na podjeździe zaczął się las, a w lesie boczna droga prowadząca do nieco zaśmieconego, ale całkiem ukrytego i płaskiego miejsca. To było to!
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i spanie. Dziś szcześliwie nie pada :)
Za Nicosią okazało się, że faktycznie przed nami przełączka (ok 200 m w górę), a potem między Nissorią a Agirą straszne czechy. Dobrze, że się tam wczoraj nie pchaliśmy.
Za Agirą dość długi zjazd w stronę jeziora, jednak skończyło się na widokach (w tym pierwszych naprawdę dobrych na zaśnieżoną Etnę), bo do jeziora widocznego dostępu nie było, a gdyby nawet, to jeszcze trzeba by zjechać ze 100 m. Całe szczęście, ze nie próbowaliśmy tam trafić po nocy! :)
Większy postój zrobiliśmy gdzieś w środku niczego po minięciu jeziora, a ponieważ słoneczko ładnie przygrzewało, a wiatr wiał mocny (na szczęście raczej sprzyjający), więc wyciągnęliśmy śpiwory i inne wilgotne po nocy rzeczy i udało się je nam całkiem ładnie podsuszyć :)
Do Regalbuto (na ok 700-800 metrach) znów nieduży podjazd, a potem dłuuugi zjazd doliną. Ponte del Maccarone leżało na 235 metrach, co nam się słabo uśmiechało, jako że stąd zaczynał się podjazd na Rifugio Sapienza i wynikało z tego, że do pokonania jest niemal 1700 m przewyższenia. Zresztą po kilku kilometrach dalszego lekkiego falowania okazało się, że nic nam nie będzie odpuszczone i pełne 1700 musi być, bo liczniki zeszły do 199...
Trochę nerwowo szukaliśmy skrętu na Ragalnę, ale pierwszy (i nie ostatni) raz cenne usługi oddał nam danielowy GPS w telefonie i dokładnie wskazał, którą z bocznych dróżek mamy jechać. Zaczęło się piłowanie...
Do Santa Maria jeszcze szło nieźle, jechaliśmy wśród tarasowych sadów pomarańczowych (pełno owoców na drzewach - zimą!), w ładnej pogodzie, przy niezbyt dużym nachyleniu i ogólnie było fajnie. Powyżej już trochę nam się nie chciało, a i nachylenie docisnęło, miejscami do 12%, a nas powoli dobijała świadomość, ze w świetle strony bigów podjazd jeszcze się nawet nie zaczął (formalnie start jest z Ragalny). Na domiar złego na końcu tej piły (już za Ragalną) był kilkudziesięciometrowy zjazd, bo droga prowadziła trawersem i nieco w dół. No, ale trudno, jedziemy!
Wreszcie, na początku właściwego podjazdu (czyli na ok 700 metrach) zaczęła się psuć pogoda. Najpierw tylko zachmurzyła się Etna, ale już będąc na ok 900 metrach, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą z Nicolosi (gdzie kiedyś dotarłem piechotą) musieliśmy się ubrać w kurtki, bo zrobiło się zimno i zaczęło mżyć.
Od ok 1300 m temperatura spadła do 2-3 st., a deszczyk przeszedł w śnieżek. Chcieliśmy zrobić postój, by coś zjeść, ale pogoda naprawdę nie zachęcała, a nie było się nawet gdzie schować (wszędzie po bokach tylko pola zastygłej lawy), więc stanęliśmy dosłownie na 30 sekund, żeby wyjąć batony i jedliśmy już podczas jazdy. Po tej porcji energii trochę odżyłem. Od teraz już tylko w duchu się modliliśmy, żeby schronisko na górze było czynne, bo jeśli nie będzie, to cholera wie, jak się rozgrzejemy i przebierzemy przed zjazdem...
Właśnie zmierzchało, gdy kilka serpentyn wyżej dostrzegłem światełko - jak się wydawało - schroniska. Dobra nasza, damy radę! Śniegu na drodze leżało już kilka centymetrów, ale był mokry i pozwalał jechać, zresztą w kluczowym momencie wyprzedziło nas auto, pozostawiając wygodną transzeję do jazdy. Mnie to wystarczyło, bym poczuł "efekt stajni" i zaczął finiszować. Serwecz natomiast potem twierdził, że w tym właśnie momencie opadł z sił i ochoty, i jechał dalej wyłącznie dlatego, żeby nie zostać w tyle. Nic to! Ważne, ze dojechał!
W schronisku - na szczęście czynnym, choć położonym nieco dalej niż owo światełko - zjawiliśmy się już w kompletnych ciemnościach, przemoczeni deszczem i śniegiem, i zmarznięci co się zowie. W środku udało nam się jednak nie tylko przebrać, ale też w miarę wysuszyć kurtki pod łazienkową suszarką do rąk "airblades" i dostać gorącą wodę do termosu. Tak zaopatrzeni mogliśmy już zacząć martwić się zjazdem po ciemku, zaśnieżoną drogą, na letnich oponach... ;)
Po ok. trzech kwadransach odpoczynku ruszyliśmy. Zaczęliśmy bardzo ostrożnie (zwłaszcza Daniel) i początkowo prędkość oscylowała wokół 15 km/h, jednak okazało się, że nie jest tak strasznie i daje się jechać dość bezpiecznie. Zresztą po kilku kilometrach śnieg zniknął (widać niewiele powyżej granicy jego zalegania wyjechaliśmy) i dało się już jechać całkiem gracko, gdyby nie to, że ja osobiście pieruńsko na tym zjeździe marzłem. Trzeba było pewnie założyć puchową kurtkę, ale nie chciałem jej przemoczyć, no i skończyło się na przemrożonych dłoniach i dreszczach na całym ciele. Jeszcze na dole w Zafferana Etnea, gdzie było już ok 12 stopni na plusie po założeniu kurtki na postoju przez chwilę szczękałem zębami ;)
W miasteczku chwilę szukaliśmy sklepu, żeby zrobić zakupy na wieczór i poranek, ale na szczęście znalazł się dość łatwo (to jednak duży plus wypraw do krajów południowych, które mają sjestę - sklepy czynne do późna), podobnie jak woda do wora na nocleg. Zaopatrzeni ruszyliśmy w stronę Linguaglossa, szukając miejscówki do spania.
Początkowo niesporo nam szło, proponowałem nawet zasquattować czyjś zamknięty ogródek w miasteczku Milo, ale na szczęście Serwecz wyperswadował mi ten pomysł i pojechaliśmy dalej. A już po chwili mogliśmy się cieszyć z tej decyzji, bo na podjeździe zaczął się las, a w lesie boczna droga prowadząca do nieco zaśmieconego, ale całkiem ukrytego i płaskiego miejsca. To było to!
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i spanie. Dziś szcześliwie nie pada :)
- DST 136.28km
- Czas 07:34
- VAVG 18.01km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 0.0°C
- Podjazdy 3093m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 11 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 2, deszczowa Carbonara
W nocy nikt nas nie niepokoił, a dzień wstał ładny. Zwinęliśmy sprawnie obóz i w drogę. Początek to lekkie falowanie wybrzeżem, gdzie między innymi podłączyliśmy się pod grupę bodaj 7 kolarzy-amatorów. W pewnym momencie grupa się rozerwała, my utrzymaliśmy tempo pierwszej dwójki i przez jakiś czas siedzieliśmy im na kołach, ale po jakimś czasie oni zawrócili, by się połączyć z maruderami i więcej ich nie widzieliśmy. A dookoła piękna wiosna - aż się człowiek mimowolnie cieszył, ze się wyrwał z tego polskiego pogodowego paskudztwa! :)
W Campofelice odbiliśmy od wybrzeża w stronę biga Piano Battaglia Carbonara. Podjazd był długi, ale łagodny, natomiast już na kilkuset metrach popsuła się pogoda. Zachmurzyło się, ochłodziło, a nawet zaczęło siąpić. Podjazd się ciągnął, bo faktycznie na górze był płaskowyż, więc po koniec byliśmy dość mokrzy i dość zmarznięci. Szybka przebiórka w suche i ciepłe, i już zjeżdżamy przez odludne okolice. Na zjeździe szczęśliwie przestało padać, była jeszcze mała przełęcz, a potem trochę czech oraz skrót, który z mapy wyglądał atrakcyjnie, ale w terenie nas zniechęcił potężnym podjazdem "na dzień dobry". Chyba dobrze się stało, że z niego zrezygnowaliśmy.
Potem był jakiś dłuższy postój na jedzenie pod marketem (właśnie otwartym po sjeście - godz 16), a jak ruszaliśmy, to miało się już ku zachodowi. Miasteczko Gangi i przełączka za nim bez historii i wreszcie dłuższy zjazd do Nicosii.
Im dłużej jechaliśmy ładną, wijącą się łagodnie doliną o niedużym nachyleniu, tym bardziej do nas docierało, że właśnie się ściemnia, a tu jest pełno dobrych miejsc noclegowych. Pierwotnie planowaliśmy dziś co prawda dotrzeć za Agirę, nad Lago di Pozzillo, ale po pierwsze start miał być z Cefalu (a startując faktycznie spod Palermo mieliśmy o ok. 30 km dalej), po wtóre z mapy wyglądało, że przed Agirą będą jeszcze co najmniej dwie przełęcze po 200-300m podjazdów, po trzecie kto nam zagwarantuje, że nad jeziorem będą dobre miejsca i że w ogóle do tego jeziora jest dostęp (nazajutrz okazało się, że nieszczególnie jest) i wreszcie po czwarte: nie chce nam się, na wakacjach jesteśmy. Po niezbyt długich poszukiwaniach wody na nocleg (rzeczka była błotnista, ale czysta woda znalazła się w kranie w nieczynnym gospodarstwie agroturystycznym) wbiliśmy się na nieużytek, osłonięty od szosy gęstymi krzakami. W samą porę: właśnie zaczynało padać.
Rozstawianie namiotu z samodzielną sypialnią nie należy w deszczu do zadań nastrajających optymistycznie - sypialnia nam dość paskudnie zamokła, na dodatek w nierównym terenie mieliśmy problem, by odpowiednio naciągnąć tropik, więc ścianki nam się stykały. Efektem było coraz większe jezioro w środku. Wreszcie rozwiązaliśmy problem, naciągając do środka ścianki sypialni poprzez obciążenie kieszeni wewnętrznych butelkami z piciem. Jak się zanadto nie wierciło w środku, to nie ciekło. Niestety, sporo rzeczy (w tym śpiwory) było już wilgotnych, a przed nami jeszcze gotowanie. Jak się jeszcze okazało, że nie ma zasięgu, a my się od dawna nie odzywaliśmy "że żyjemy", to nam w ogóle zrzedły miny.
Na szczęście nie na długo. Ugotować się dało wystawiając z namiotu tylko rękę, a w międzyczasie chwilowo przestało padać, więc po jedzeniu wyszedłem na szosę, gdzie zasięg - co prawda słaby - ale jednak się znalazł. Odmeldowawszy więc nas, wróciłem i uderzyliśmy w kimę. W nocy padało...
W Campofelice odbiliśmy od wybrzeża w stronę biga Piano Battaglia Carbonara. Podjazd był długi, ale łagodny, natomiast już na kilkuset metrach popsuła się pogoda. Zachmurzyło się, ochłodziło, a nawet zaczęło siąpić. Podjazd się ciągnął, bo faktycznie na górze był płaskowyż, więc po koniec byliśmy dość mokrzy i dość zmarznięci. Szybka przebiórka w suche i ciepłe, i już zjeżdżamy przez odludne okolice. Na zjeździe szczęśliwie przestało padać, była jeszcze mała przełęcz, a potem trochę czech oraz skrót, który z mapy wyglądał atrakcyjnie, ale w terenie nas zniechęcił potężnym podjazdem "na dzień dobry". Chyba dobrze się stało, że z niego zrezygnowaliśmy.
Potem był jakiś dłuższy postój na jedzenie pod marketem (właśnie otwartym po sjeście - godz 16), a jak ruszaliśmy, to miało się już ku zachodowi. Miasteczko Gangi i przełączka za nim bez historii i wreszcie dłuższy zjazd do Nicosii.
Im dłużej jechaliśmy ładną, wijącą się łagodnie doliną o niedużym nachyleniu, tym bardziej do nas docierało, że właśnie się ściemnia, a tu jest pełno dobrych miejsc noclegowych. Pierwotnie planowaliśmy dziś co prawda dotrzeć za Agirę, nad Lago di Pozzillo, ale po pierwsze start miał być z Cefalu (a startując faktycznie spod Palermo mieliśmy o ok. 30 km dalej), po wtóre z mapy wyglądało, że przed Agirą będą jeszcze co najmniej dwie przełęcze po 200-300m podjazdów, po trzecie kto nam zagwarantuje, że nad jeziorem będą dobre miejsca i że w ogóle do tego jeziora jest dostęp (nazajutrz okazało się, że nieszczególnie jest) i wreszcie po czwarte: nie chce nam się, na wakacjach jesteśmy. Po niezbyt długich poszukiwaniach wody na nocleg (rzeczka była błotnista, ale czysta woda znalazła się w kranie w nieczynnym gospodarstwie agroturystycznym) wbiliśmy się na nieużytek, osłonięty od szosy gęstymi krzakami. W samą porę: właśnie zaczynało padać.
Rozstawianie namiotu z samodzielną sypialnią nie należy w deszczu do zadań nastrajających optymistycznie - sypialnia nam dość paskudnie zamokła, na dodatek w nierównym terenie mieliśmy problem, by odpowiednio naciągnąć tropik, więc ścianki nam się stykały. Efektem było coraz większe jezioro w środku. Wreszcie rozwiązaliśmy problem, naciągając do środka ścianki sypialni poprzez obciążenie kieszeni wewnętrznych butelkami z piciem. Jak się zanadto nie wierciło w środku, to nie ciekło. Niestety, sporo rzeczy (w tym śpiwory) było już wilgotnych, a przed nami jeszcze gotowanie. Jak się jeszcze okazało, że nie ma zasięgu, a my się od dawna nie odzywaliśmy "że żyjemy", to nam w ogóle zrzedły miny.
Na szczęście nie na długo. Ugotować się dało wystawiając z namiotu tylko rękę, a w międzyczasie chwilowo przestało padać, więc po jedzeniu wyszedłem na szosę, gdzie zasięg - co prawda słaby - ale jednak się znalazł. Odmeldowawszy więc nas, wróciłem i uderzyliśmy w kimę. W nocy padało...
- DST 133.56km
- Czas 06:52
- VAVG 19.45km/h
- VMAX 56.00km/h
- Temperatura 9.0°C
- Podjazdy 2529m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 1, promocja pośpiechu
Pobudka przed 6, bo o 6:30 mieliśmy być w Palermo i zaraz okazało się, że nie będziemy, bo prom jest spóźniony o ok. godzinę - prawdopodobnie z powodu mocnego przeciwnego wiatru. Póki co jednak oglądamy z tylnego pokładu boski wschód słońca z widokami na Sycylię.
Ostatecznie opóźnienie wyniosło ponad 1,5 godziny, a ponieważ mieliśmy na ten dzień napięty harmonogram (dojazd lądem przez dwa bigi do Trapani - ok 120 km i powrót ostatnim pociągiem do Cefalu - już za Palermo - żeby nie dublować trasy tam i z powrotem), więc na dzień dobry byliśmy zagrożeni.
Rada w radę ustaliliśmy, że w tej sytuacji jedziemy na pierwszego biga (tuż nad Palermo), zjeżdżamy i wsiadamy w pociąg do Trapani. Tam zdobywamy drugi big i wracamy znów pociągiem. Przy czym na zdobycie drugiego biga (ok 28 km i 700m metrów przewyższenia) i powrót na dworzec mamy 1,5 godziny. Ciasno...
Monte Pellegrino poszedł gładko, raz tylko lekko zbłądziliśmy, bo okazało się, że GPSies puścił trasę szlakiem pieszym (!). Fotki na górze, po drodze zachwycanie się wiosną i zjazd do Capaci.
Kurwa forfiter! ;)
A tu niespodzianka: na zjeździe zamknięta droga. Przerzucamy więc rowery przez płot i ostrożnie zjeżdżamy dalej. Okazało się, że raptem kilka skał leży na drodze, więc pikuś. Na dole nawet dało się przenieść rowery przez barierę bez zdejmowania bagażu. Do Capaci już gładko.
Do pociągu mamy godzinę, więc robimy pierwsze, nieśmiałe zakupy, a konkretnie mandarynki do pociągu. Oczywiście uliczny sprzedawca od razu próbował nas naciąć, wrzucając do torby dużo więcej mandarynek niż chcieliśmy, a potem oszukując przy wydawaniu reszty. Tym razem się nie daliśmy :P
Automat do sprzedaży biletów był zniszczony, więc założyliśmy, ze bilety w tej samej cenie kupimy u konduktora. Niestety okazało się potem, że nam naliczył po 5 EUR za wystawienie biletu w pociągu. Południowe Włochy - kraj oszustów...?
Jazda dłużyła sie strasznie, prawie 3 godziny spędziliśmy, oglądając przez szybę piękne sycylijskie krajobrazy i czytając zabrane z Polski gazety.
Piękne widoczki z okna pociągu
Wreszcie jest Trapani. Wypadamy z pociągu jak burza i pędzimy na Erice. Po płaskim zasuwamy pod 30 km/h pod silny wiatr. Na górę jak na skrzydłach, mimo ze nie było gdzie zostawić bagażu. Momentami już nam oczy z orbit wychodzą z wysiłku, ale wciąż mamy szansę zdążyć. Wreszcie jest miasteczko na szczycie: piękne, średniowieczne, grubo brukowane z mnóstwem krętych uliczek. Nie cholery nie wiadomo, którędy na samą gorę, a górę zdobyć trzeba! Jakoś trafiamy, ale potem błądzimy na zjeździe przez miasteczko. Chyba z kwadrans nam na tym wszystkim zszedł... Gdy wyjeżdżamy na szosę i ruszamy w dół, już wiemy, że zdążyć będzie baaardzo ciężko...
Zjazd na maksa, ale bez ryzykowania zdrowiem. Po prostu jedziemy najszybciej, jak to bezpiecznie możliwe. W końcówce przed dworcem przepychamy się wśród aut, ale to nasza codzienność, więc nie problem :)
Wreszcie wpadamy na dworzec PUNKT o godzinie odjazdu pociągu! Gdzie ten pociąg?! Odjechał minutę temu... Shit!
Po chwili narzekań dowiadujemy się, że będzie jeszcze następny, ale już tylko do Palermo i nie uda nam się ominąć potencjalnie nudnego odcinka do Cefalu. No trudno, dobre i to. Czekamy dwie godziny, w tym czasie wreszcie naprawiam błotniki (wcześniej albo nie było benzyny, albo czasu, abo warunków, żeby rozpalić otwarty ogień na promie czy w pociągu) i coś jemy. Potem telepiemy się znów 3 godziny i o 21 jesteśmy w Palermo. Teraz już tylko wyjechać za miasto i znaleźć miejscówkę do spania. Znajdujemy opuszczony mały kemping w Ficarazzi i nawet nie musimy rozbijać namiotu, bo jest niezrujnowany i otwarty budyneczek. Rozwalamy się na podłodze, a rzeczy na blatach kuchennych szafek i spać.
A pociągów będziemy mieli na długo dosyć...
PS. Z perspektywy oceniam, ze popełniliśmy błąd, decydując się na pociąg Palermo-Trapani. Trzeba było jechać rowerem. Mi elismy podobne szanse zdążyć, jak pociągiem (na który trzeba było czekać, a potem jechał okrężną drogą) i pewnie tez byśmy nie zdążyli i wracali tym samym pociągiem, którym wracaliśmy, ale bez tego super wariackiego pośpiechu na biga. Może też parę zdjęć by się udało cyknąć z Erice, bo pięknie tam było, a tak, to mamy tylko wspomnienia - przede wszystkim pośpiechu...
No ale cóż, można powiedzieć, że nauczyliśmy się na tym błędzie, o czym będę pisał przy okazji jednego z następnych dni :)
Ostatecznie opóźnienie wyniosło ponad 1,5 godziny, a ponieważ mieliśmy na ten dzień napięty harmonogram (dojazd lądem przez dwa bigi do Trapani - ok 120 km i powrót ostatnim pociągiem do Cefalu - już za Palermo - żeby nie dublować trasy tam i z powrotem), więc na dzień dobry byliśmy zagrożeni.
Rada w radę ustaliliśmy, że w tej sytuacji jedziemy na pierwszego biga (tuż nad Palermo), zjeżdżamy i wsiadamy w pociąg do Trapani. Tam zdobywamy drugi big i wracamy znów pociągiem. Przy czym na zdobycie drugiego biga (ok 28 km i 700m metrów przewyższenia) i powrót na dworzec mamy 1,5 godziny. Ciasno...
Monte Pellegrino poszedł gładko, raz tylko lekko zbłądziliśmy, bo okazało się, że GPSies puścił trasę szlakiem pieszym (!). Fotki na górze, po drodze zachwycanie się wiosną i zjazd do Capaci.
Kurwa forfiter! ;)
A tu niespodzianka: na zjeździe zamknięta droga. Przerzucamy więc rowery przez płot i ostrożnie zjeżdżamy dalej. Okazało się, że raptem kilka skał leży na drodze, więc pikuś. Na dole nawet dało się przenieść rowery przez barierę bez zdejmowania bagażu. Do Capaci już gładko.
Do pociągu mamy godzinę, więc robimy pierwsze, nieśmiałe zakupy, a konkretnie mandarynki do pociągu. Oczywiście uliczny sprzedawca od razu próbował nas naciąć, wrzucając do torby dużo więcej mandarynek niż chcieliśmy, a potem oszukując przy wydawaniu reszty. Tym razem się nie daliśmy :P
Automat do sprzedaży biletów był zniszczony, więc założyliśmy, ze bilety w tej samej cenie kupimy u konduktora. Niestety okazało się potem, że nam naliczył po 5 EUR za wystawienie biletu w pociągu. Południowe Włochy - kraj oszustów...?
Jazda dłużyła sie strasznie, prawie 3 godziny spędziliśmy, oglądając przez szybę piękne sycylijskie krajobrazy i czytając zabrane z Polski gazety.
Piękne widoczki z okna pociągu
Wreszcie jest Trapani. Wypadamy z pociągu jak burza i pędzimy na Erice. Po płaskim zasuwamy pod 30 km/h pod silny wiatr. Na górę jak na skrzydłach, mimo ze nie było gdzie zostawić bagażu. Momentami już nam oczy z orbit wychodzą z wysiłku, ale wciąż mamy szansę zdążyć. Wreszcie jest miasteczko na szczycie: piękne, średniowieczne, grubo brukowane z mnóstwem krętych uliczek. Nie cholery nie wiadomo, którędy na samą gorę, a górę zdobyć trzeba! Jakoś trafiamy, ale potem błądzimy na zjeździe przez miasteczko. Chyba z kwadrans nam na tym wszystkim zszedł... Gdy wyjeżdżamy na szosę i ruszamy w dół, już wiemy, że zdążyć będzie baaardzo ciężko...
Zjazd na maksa, ale bez ryzykowania zdrowiem. Po prostu jedziemy najszybciej, jak to bezpiecznie możliwe. W końcówce przed dworcem przepychamy się wśród aut, ale to nasza codzienność, więc nie problem :)
Wreszcie wpadamy na dworzec PUNKT o godzinie odjazdu pociągu! Gdzie ten pociąg?! Odjechał minutę temu... Shit!
Po chwili narzekań dowiadujemy się, że będzie jeszcze następny, ale już tylko do Palermo i nie uda nam się ominąć potencjalnie nudnego odcinka do Cefalu. No trudno, dobre i to. Czekamy dwie godziny, w tym czasie wreszcie naprawiam błotniki (wcześniej albo nie było benzyny, albo czasu, abo warunków, żeby rozpalić otwarty ogień na promie czy w pociągu) i coś jemy. Potem telepiemy się znów 3 godziny i o 21 jesteśmy w Palermo. Teraz już tylko wyjechać za miasto i znaleźć miejscówkę do spania. Znajdujemy opuszczony mały kemping w Ficarazzi i nawet nie musimy rozbijać namiotu, bo jest niezrujnowany i otwarty budyneczek. Rozwalamy się na podłodze, a rzeczy na blatach kuchennych szafek i spać.
A pociągów będziemy mieli na długo dosyć...
PS. Z perspektywy oceniam, ze popełniliśmy błąd, decydując się na pociąg Palermo-Trapani. Trzeba było jechać rowerem. Mi elismy podobne szanse zdążyć, jak pociągiem (na który trzeba było czekać, a potem jechał okrężną drogą) i pewnie tez byśmy nie zdążyli i wracali tym samym pociągiem, którym wracaliśmy, ale bez tego super wariackiego pośpiechu na biga. Może też parę zdjęć by się udało cyknąć z Erice, bo pięknie tam było, a tak, to mamy tylko wspomnienia - przede wszystkim pośpiechu...
No ale cóż, można powiedzieć, że nauczyliśmy się na tym błędzie, o czym będę pisał przy okazji jednego z następnych dni :)
- DST 74.29km
- Czas 04:02
- VAVG 18.42km/h
- VMAX 62.50km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 1343m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 0, ku przygodzie
Samochodem z Mamą Daniela na lotnisko w Pyrzowicach ze spakowanymi wcześniej w folię bąbelkową rowerami. Lot bez przygód, ale na lotnisku w Neapolu widzieliśmy, jak obsługa rzuca jednym rowerem o drugi. Ciarki nas przeszły...
Po rozpakowaniu okazało się, że uszkodzenia są, ale drobne*: połamany rockring i oderwane dolne zaczepy obydwu błotników u mnie. Na to pierwsze machnałem ręką, do naprawy tego drugiego wystarczyły kombinerki, gwóźdź i benzyna, by rozpalić w maszynce celem rozgrzania gwoździa i zrobienia dziurki w błotniku. Okazało się jednak, że żadnej z tych rzeczy nie mamy, więc pojechaliśmy do marketu budowlanego, który widać było tuz przed lądowaniem (uwaga: wyjazd z lotniska w stronę miasta jest możliwy chyba tylko autostradą**).
Zakupiwszy wszystko (w tym świetne i precyzyjne, małe kombinereczki) pojechalismy przez Neapol do portu. Miasto zaśmiecone, nieziemsko brudne i niezbyt ładne. Mnóstwo opuszczonych budynków (potem miało się to okazać normą w południowych Włoszech) i syf na ulicach. Ale też palmy, opuncja figowa i WIOSNA. Prawdziwa: naście stopni i słonecznie. Rewelacja! :))) No i silny wiatr, który potępieńczo gwizdał w barierkach wiaduktów - brzmiało to naprawdę niesamowicie :)
W porcie sprawdziliśmy, skąd odchodzi nasz prom i stwierdziwszy, że mamy ponad 2 godziny, udaliśmy się obejrzeć centrum Neapolu i coś zjeść. Centrum mnie nie ujeło (chociaż potężna nadmorska twierdza niebrzydka), a jedzenie było takie sobie (pizza chyba nieco gorsza niż w Polsce, a na pewno droższa), do tego kelner nas naciął na rachunku doliczając obowiązkowo 10% (a naprawdę 15%) za obsługę. Jeśli miał jeszcze nadzieję na napiwek, to się przeliczył :P
Prom okazał się pływającą fortecą, a że zaszaleliśmy i wzięliśmy kabinę, to po obejrzeniu statku i widoku z morza na Neapol (nie powala) była pora zacząć odpoczywać po trudach podróży z dalekiego, zimnego kraju ;) Pranie, prysznic i spać - przy całkiem ostrym kołysaniu. Na szczęście żaden z nas nie ma widać skłonności do morskiej choroby :)
* No niestety nie takie drobne. Przy myciu roweru po powrocie odkryłem... wgniecioną ramę! :(((
** Przy drugim pobycie w Neapolu latem 2014 odkryłem jednak zwykłą drogę - da się bez autostrady :)
Po rozpakowaniu okazało się, że uszkodzenia są, ale drobne*: połamany rockring i oderwane dolne zaczepy obydwu błotników u mnie. Na to pierwsze machnałem ręką, do naprawy tego drugiego wystarczyły kombinerki, gwóźdź i benzyna, by rozpalić w maszynce celem rozgrzania gwoździa i zrobienia dziurki w błotniku. Okazało się jednak, że żadnej z tych rzeczy nie mamy, więc pojechaliśmy do marketu budowlanego, który widać było tuz przed lądowaniem (uwaga: wyjazd z lotniska w stronę miasta jest możliwy chyba tylko autostradą**).
Zakupiwszy wszystko (w tym świetne i precyzyjne, małe kombinereczki) pojechalismy przez Neapol do portu. Miasto zaśmiecone, nieziemsko brudne i niezbyt ładne. Mnóstwo opuszczonych budynków (potem miało się to okazać normą w południowych Włoszech) i syf na ulicach. Ale też palmy, opuncja figowa i WIOSNA. Prawdziwa: naście stopni i słonecznie. Rewelacja! :))) No i silny wiatr, który potępieńczo gwizdał w barierkach wiaduktów - brzmiało to naprawdę niesamowicie :)
W porcie sprawdziliśmy, skąd odchodzi nasz prom i stwierdziwszy, że mamy ponad 2 godziny, udaliśmy się obejrzeć centrum Neapolu i coś zjeść. Centrum mnie nie ujeło (chociaż potężna nadmorska twierdza niebrzydka), a jedzenie było takie sobie (pizza chyba nieco gorsza niż w Polsce, a na pewno droższa), do tego kelner nas naciął na rachunku doliczając obowiązkowo 10% (a naprawdę 15%) za obsługę. Jeśli miał jeszcze nadzieję na napiwek, to się przeliczył :P
Prom okazał się pływającą fortecą, a że zaszaleliśmy i wzięliśmy kabinę, to po obejrzeniu statku i widoku z morza na Neapol (nie powala) była pora zacząć odpoczywać po trudach podróży z dalekiego, zimnego kraju ;) Pranie, prysznic i spać - przy całkiem ostrym kołysaniu. Na szczęście żaden z nas nie ma widać skłonności do morskiej choroby :)
* No niestety nie takie drobne. Przy myciu roweru po powrocie odkryłem... wgniecioną ramę! :(((
** Przy drugim pobycie w Neapolu latem 2014 odkryłem jednak zwykłą drogę - da się bez autostrady :)
- DST 32.28km
- Czas 01:45
- VAVG 18.45km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 113m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 lutego 2014
Kategoria .Schwinn-arch, Użytkowo
Po mieście
Campanię lutovą czas zacząć! :DDD
- DST 16.25km
- Czas 00:45
- VAVG 21.67km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 56m
- Sprzęt Schwinnka
- Aktywność Jazda na rowerze