Środa, 12 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 3, śnieżna Etna
Rano było pochmurno, ale nie padało i szybko się przecierało. Zwijając obóz stwierdziliśmy, ze wszędzie dookoła jest spore błoto i mamy nielicho uwalany namiot, buty i inny sprzęt. Trudno, taka cena spania na dziko. Buty zresztą łatwo było doczyścić w pierwszym napotkanym strumieniu, a reszta błota z czasem sama odpadła :P
Za Nicosią okazało się, że faktycznie przed nami przełączka (ok 200 m w górę), a potem między Nissorią a Agirą straszne czechy. Dobrze, że się tam wczoraj nie pchaliśmy.
Za Agirą dość długi zjazd w stronę jeziora, jednak skończyło się na widokach (w tym pierwszych naprawdę dobrych na zaśnieżoną Etnę), bo do jeziora widocznego dostępu nie było, a gdyby nawet, to jeszcze trzeba by zjechać ze 100 m. Całe szczęście, ze nie próbowaliśmy tam trafić po nocy! :)
Większy postój zrobiliśmy gdzieś w środku niczego po minięciu jeziora, a ponieważ słoneczko ładnie przygrzewało, a wiatr wiał mocny (na szczęście raczej sprzyjający), więc wyciągnęliśmy śpiwory i inne wilgotne po nocy rzeczy i udało się je nam całkiem ładnie podsuszyć :)
Do Regalbuto (na ok 700-800 metrach) znów nieduży podjazd, a potem dłuuugi zjazd doliną. Ponte del Maccarone leżało na 235 metrach, co nam się słabo uśmiechało, jako że stąd zaczynał się podjazd na Rifugio Sapienza i wynikało z tego, że do pokonania jest niemal 1700 m przewyższenia. Zresztą po kilku kilometrach dalszego lekkiego falowania okazało się, że nic nam nie będzie odpuszczone i pełne 1700 musi być, bo liczniki zeszły do 199...
Trochę nerwowo szukaliśmy skrętu na Ragalnę, ale pierwszy (i nie ostatni) raz cenne usługi oddał nam danielowy GPS w telefonie i dokładnie wskazał, którą z bocznych dróżek mamy jechać. Zaczęło się piłowanie...
Do Santa Maria jeszcze szło nieźle, jechaliśmy wśród tarasowych sadów pomarańczowych (pełno owoców na drzewach - zimą!), w ładnej pogodzie, przy niezbyt dużym nachyleniu i ogólnie było fajnie. Powyżej już trochę nam się nie chciało, a i nachylenie docisnęło, miejscami do 12%, a nas powoli dobijała świadomość, ze w świetle strony bigów podjazd jeszcze się nawet nie zaczął (formalnie start jest z Ragalny). Na domiar złego na końcu tej piły (już za Ragalną) był kilkudziesięciometrowy zjazd, bo droga prowadziła trawersem i nieco w dół. No, ale trudno, jedziemy!
Wreszcie, na początku właściwego podjazdu (czyli na ok 700 metrach) zaczęła się psuć pogoda. Najpierw tylko zachmurzyła się Etna, ale już będąc na ok 900 metrach, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą z Nicolosi (gdzie kiedyś dotarłem piechotą) musieliśmy się ubrać w kurtki, bo zrobiło się zimno i zaczęło mżyć.
Od ok 1300 m temperatura spadła do 2-3 st., a deszczyk przeszedł w śnieżek. Chcieliśmy zrobić postój, by coś zjeść, ale pogoda naprawdę nie zachęcała, a nie było się nawet gdzie schować (wszędzie po bokach tylko pola zastygłej lawy), więc stanęliśmy dosłownie na 30 sekund, żeby wyjąć batony i jedliśmy już podczas jazdy. Po tej porcji energii trochę odżyłem. Od teraz już tylko w duchu się modliliśmy, żeby schronisko na górze było czynne, bo jeśli nie będzie, to cholera wie, jak się rozgrzejemy i przebierzemy przed zjazdem...
Właśnie zmierzchało, gdy kilka serpentyn wyżej dostrzegłem światełko - jak się wydawało - schroniska. Dobra nasza, damy radę! Śniegu na drodze leżało już kilka centymetrów, ale był mokry i pozwalał jechać, zresztą w kluczowym momencie wyprzedziło nas auto, pozostawiając wygodną transzeję do jazdy. Mnie to wystarczyło, bym poczuł "efekt stajni" i zaczął finiszować. Serwecz natomiast potem twierdził, że w tym właśnie momencie opadł z sił i ochoty, i jechał dalej wyłącznie dlatego, żeby nie zostać w tyle. Nic to! Ważne, ze dojechał!
W schronisku - na szczęście czynnym, choć położonym nieco dalej niż owo światełko - zjawiliśmy się już w kompletnych ciemnościach, przemoczeni deszczem i śniegiem, i zmarznięci co się zowie. W środku udało nam się jednak nie tylko przebrać, ale też w miarę wysuszyć kurtki pod łazienkową suszarką do rąk "airblades" i dostać gorącą wodę do termosu. Tak zaopatrzeni mogliśmy już zacząć martwić się zjazdem po ciemku, zaśnieżoną drogą, na letnich oponach... ;)
Po ok. trzech kwadransach odpoczynku ruszyliśmy. Zaczęliśmy bardzo ostrożnie (zwłaszcza Daniel) i początkowo prędkość oscylowała wokół 15 km/h, jednak okazało się, że nie jest tak strasznie i daje się jechać dość bezpiecznie. Zresztą po kilku kilometrach śnieg zniknął (widać niewiele powyżej granicy jego zalegania wyjechaliśmy) i dało się już jechać całkiem gracko, gdyby nie to, że ja osobiście pieruńsko na tym zjeździe marzłem. Trzeba było pewnie założyć puchową kurtkę, ale nie chciałem jej przemoczyć, no i skończyło się na przemrożonych dłoniach i dreszczach na całym ciele. Jeszcze na dole w Zafferana Etnea, gdzie było już ok 12 stopni na plusie po założeniu kurtki na postoju przez chwilę szczękałem zębami ;)
W miasteczku chwilę szukaliśmy sklepu, żeby zrobić zakupy na wieczór i poranek, ale na szczęście znalazł się dość łatwo (to jednak duży plus wypraw do krajów południowych, które mają sjestę - sklepy czynne do późna), podobnie jak woda do wora na nocleg. Zaopatrzeni ruszyliśmy w stronę Linguaglossa, szukając miejscówki do spania.
Początkowo niesporo nam szło, proponowałem nawet zasquattować czyjś zamknięty ogródek w miasteczku Milo, ale na szczęście Serwecz wyperswadował mi ten pomysł i pojechaliśmy dalej. A już po chwili mogliśmy się cieszyć z tej decyzji, bo na podjeździe zaczął się las, a w lesie boczna droga prowadząca do nieco zaśmieconego, ale całkiem ukrytego i płaskiego miejsca. To było to!
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i spanie. Dziś szcześliwie nie pada :)
Za Nicosią okazało się, że faktycznie przed nami przełączka (ok 200 m w górę), a potem między Nissorią a Agirą straszne czechy. Dobrze, że się tam wczoraj nie pchaliśmy.
Za Agirą dość długi zjazd w stronę jeziora, jednak skończyło się na widokach (w tym pierwszych naprawdę dobrych na zaśnieżoną Etnę), bo do jeziora widocznego dostępu nie było, a gdyby nawet, to jeszcze trzeba by zjechać ze 100 m. Całe szczęście, ze nie próbowaliśmy tam trafić po nocy! :)
Większy postój zrobiliśmy gdzieś w środku niczego po minięciu jeziora, a ponieważ słoneczko ładnie przygrzewało, a wiatr wiał mocny (na szczęście raczej sprzyjający), więc wyciągnęliśmy śpiwory i inne wilgotne po nocy rzeczy i udało się je nam całkiem ładnie podsuszyć :)
Do Regalbuto (na ok 700-800 metrach) znów nieduży podjazd, a potem dłuuugi zjazd doliną. Ponte del Maccarone leżało na 235 metrach, co nam się słabo uśmiechało, jako że stąd zaczynał się podjazd na Rifugio Sapienza i wynikało z tego, że do pokonania jest niemal 1700 m przewyższenia. Zresztą po kilku kilometrach dalszego lekkiego falowania okazało się, że nic nam nie będzie odpuszczone i pełne 1700 musi być, bo liczniki zeszły do 199...
Trochę nerwowo szukaliśmy skrętu na Ragalnę, ale pierwszy (i nie ostatni) raz cenne usługi oddał nam danielowy GPS w telefonie i dokładnie wskazał, którą z bocznych dróżek mamy jechać. Zaczęło się piłowanie...
Do Santa Maria jeszcze szło nieźle, jechaliśmy wśród tarasowych sadów pomarańczowych (pełno owoców na drzewach - zimą!), w ładnej pogodzie, przy niezbyt dużym nachyleniu i ogólnie było fajnie. Powyżej już trochę nam się nie chciało, a i nachylenie docisnęło, miejscami do 12%, a nas powoli dobijała świadomość, ze w świetle strony bigów podjazd jeszcze się nawet nie zaczął (formalnie start jest z Ragalny). Na domiar złego na końcu tej piły (już za Ragalną) był kilkudziesięciometrowy zjazd, bo droga prowadziła trawersem i nieco w dół. No, ale trudno, jedziemy!
Wreszcie, na początku właściwego podjazdu (czyli na ok 700 metrach) zaczęła się psuć pogoda. Najpierw tylko zachmurzyła się Etna, ale już będąc na ok 900 metrach, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą z Nicolosi (gdzie kiedyś dotarłem piechotą) musieliśmy się ubrać w kurtki, bo zrobiło się zimno i zaczęło mżyć.
Od ok 1300 m temperatura spadła do 2-3 st., a deszczyk przeszedł w śnieżek. Chcieliśmy zrobić postój, by coś zjeść, ale pogoda naprawdę nie zachęcała, a nie było się nawet gdzie schować (wszędzie po bokach tylko pola zastygłej lawy), więc stanęliśmy dosłownie na 30 sekund, żeby wyjąć batony i jedliśmy już podczas jazdy. Po tej porcji energii trochę odżyłem. Od teraz już tylko w duchu się modliliśmy, żeby schronisko na górze było czynne, bo jeśli nie będzie, to cholera wie, jak się rozgrzejemy i przebierzemy przed zjazdem...
Właśnie zmierzchało, gdy kilka serpentyn wyżej dostrzegłem światełko - jak się wydawało - schroniska. Dobra nasza, damy radę! Śniegu na drodze leżało już kilka centymetrów, ale był mokry i pozwalał jechać, zresztą w kluczowym momencie wyprzedziło nas auto, pozostawiając wygodną transzeję do jazdy. Mnie to wystarczyło, bym poczuł "efekt stajni" i zaczął finiszować. Serwecz natomiast potem twierdził, że w tym właśnie momencie opadł z sił i ochoty, i jechał dalej wyłącznie dlatego, żeby nie zostać w tyle. Nic to! Ważne, ze dojechał!
W schronisku - na szczęście czynnym, choć położonym nieco dalej niż owo światełko - zjawiliśmy się już w kompletnych ciemnościach, przemoczeni deszczem i śniegiem, i zmarznięci co się zowie. W środku udało nam się jednak nie tylko przebrać, ale też w miarę wysuszyć kurtki pod łazienkową suszarką do rąk "airblades" i dostać gorącą wodę do termosu. Tak zaopatrzeni mogliśmy już zacząć martwić się zjazdem po ciemku, zaśnieżoną drogą, na letnich oponach... ;)
Po ok. trzech kwadransach odpoczynku ruszyliśmy. Zaczęliśmy bardzo ostrożnie (zwłaszcza Daniel) i początkowo prędkość oscylowała wokół 15 km/h, jednak okazało się, że nie jest tak strasznie i daje się jechać dość bezpiecznie. Zresztą po kilku kilometrach śnieg zniknął (widać niewiele powyżej granicy jego zalegania wyjechaliśmy) i dało się już jechać całkiem gracko, gdyby nie to, że ja osobiście pieruńsko na tym zjeździe marzłem. Trzeba było pewnie założyć puchową kurtkę, ale nie chciałem jej przemoczyć, no i skończyło się na przemrożonych dłoniach i dreszczach na całym ciele. Jeszcze na dole w Zafferana Etnea, gdzie było już ok 12 stopni na plusie po założeniu kurtki na postoju przez chwilę szczękałem zębami ;)
W miasteczku chwilę szukaliśmy sklepu, żeby zrobić zakupy na wieczór i poranek, ale na szczęście znalazł się dość łatwo (to jednak duży plus wypraw do krajów południowych, które mają sjestę - sklepy czynne do późna), podobnie jak woda do wora na nocleg. Zaopatrzeni ruszyliśmy w stronę Linguaglossa, szukając miejscówki do spania.
Początkowo niesporo nam szło, proponowałem nawet zasquattować czyjś zamknięty ogródek w miasteczku Milo, ale na szczęście Serwecz wyperswadował mi ten pomysł i pojechaliśmy dalej. A już po chwili mogliśmy się cieszyć z tej decyzji, bo na podjeździe zaczął się las, a w lesie boczna droga prowadząca do nieco zaśmieconego, ale całkiem ukrytego i płaskiego miejsca. To było to!
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i spanie. Dziś szcześliwie nie pada :)
- DST 136.28km
- Czas 07:34
- VAVG 18.01km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 0.0°C
- Podjazdy 3093m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
No... po raz koleiny się cieszę, że dałeś sobie taki wycisk z Danielem, a na wyprawie ze mną będziesz nastawiony tylko na to, żeby było miło, ciepło, sucho, spokojnie i przyjemnie :P z niewielkim dreszczykiem emocji powodowanym przez wymarłe miasteczka i opuszczone domki :P
Carmeliana - 06:17 piątek, 28 lutego 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!