Czwartek, 13 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 4, Martwa Kobieta
Miejscówka nie rozczarowała i całą noc był spokój. Ranek wstał ładny, choć spośród gęstwiny nie było tego widać ;) Zwinęliśmy się w zwyczajowe dwie godziny i pojechaliśmy na Linguaglossę.
Zaraz za zakrętem okazało się, że był tam (w tej chwili nieczynny) kemping. To nam dowiodło, że wybraliśmy miejscówkę idealną, bo nawet był backup na wypadek, gdy coś z nią było nie tak ;)
Potem droga dość łagodnie falowała wschodnimi stokami Etny, a wraz z nią falowała pogoda. Już po godzinie po słońcu nie było śladu, a po kolejnej chwili zaczęło siąpić. Jednak niedługo potem znów się rozpogodziło i na pierwszym postoju w Linguaglossie było słonecznie, choć zimno.
Plan na dziś to było dotrzeć do Randazzo, tam znaleźć kwaterę, zrzucić bety i uderzyć na dwa bigi na lekko, a potem się wreszcie UMYĆ i wyprać śmierdzące ciuchy. Dobry plan? Dobry! To jedziemy.
Do Randazzo umiarkowane czechy i bodaj jeszcze przed południem meldujemy się w miasteczku. Obczajamy Lidla i dyskont na wjeździe i jedziemy za znakami na Bed&Breakfast. W miasteczku miały być dwa. Pierwszego dość nieporadnie szukaliśmy w plątaninie ulic starego centrum, ale wreszcie się znalazł. Cena 60 EUR za dwie osoby. Kiedy powiedzieliśmy, że my bez śniadania, to spadła do 50. Ostatecznie może być. Czas jest dla nas cenniejszy niż te kilka euro, które ewentualnie mogłoby nam się udać zaoszczędzić (lub nie). Zwalamy sakwy, szybki przepak, tęskne spojrzenie w kierunku prysznica i już pędzimy zdobywać Bramę Martwej Kobiety (Portella della Femmina Morta) - fuj! ;)
Na lekko gnamy jak na skrzydłach, choć pod wiatr. Szybki przelot przez płaskowyż, zjazd nad rzekę na Ponte Bolo i już zaczynamy podjazd na biga. Droga najpierw wspina się na niską przełączkę, potem trawersuje prawe zbocze przeciwległej doliny i wspina się coraz wyżej i wyżej, pogoda robi się coraz ładniejsza, a widoki na Etnę pyszne.
Etna
Słońce ładnie przygrzewa, gdy robimy krótki postój pod marketem nieczynnym z powodu sjesty w Cesaro (ok 1000 m npm), ale okazuje się, że nawet w słońcu jednak jest chłodno, więc dość szybko ruszamy dalej. Wyżej należy wdrapać się serpentynami na grań i stamtąd niestety zjechać ok 80 metrów, a potem łagodnie (1-3%) strawersować kolejną dolinę. Przełęcz jakoś się nie chce pojawić, a nam jest coraz zimniej, bo jesteśmy ubrani w końcu na podjazd, a nie na czechy! Daniel nawet zaczął narzekać na bolące kolano (chyba przesadził z krótki spodenkami), ale na szczęście już krótko przed szczytem. W każdym razie ustalamy, że ten big nam na dziś wystarczy i że chcemy wreszcie trochę się odświeżyć w komfortowych warunkach, więc drugi machniemy jutro rano, a stracony czas nadrobimy później, pokonując płaski nadmorski odcinek z Taorminy do Messiny pociągiem.
Nareszcie jest - niewybitna i niewidokowa przełęcz, z której na dodatek... odchodzi doga w górę, w kierunku szczytu Monte Soro (1847). Oj, jakieś nieprzemyślane te sycylijskie bigi. Takie jakby na siłę. Ten ma być może sens, gdy się jedzie z drugiej strony, czyli od morza, ale z tej to trochę naciągane, z tym zjazdem po drodze. Potem się miało okazać, że takich bigów jest w południowych Włoszech więcej :P
Nie tracąc czasu ubieramy się i (chwilowo) na dół. Potem znów pod górę te nieszczęsne 80 metrów (stąd ładny widok na Etnę) i już można zacząć prawdziwy zjazd. Przez Cesaro przelatujemy ze świstem i skrótem o nachyleniu do 16% (pod górę drogę poprowadzono łagodniej i serpentynami), a potem trawersowanie stoku to już prawdziwa bajka, bo jest ciepło, średnio mocno (5-6%) w dół i z wiatrem :)
Na Ponte Bolo docieramy dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a tu znów rozbiórka, bo trzeba podjechać te 300 metrów.
Mnie w tym momencie coś odbiło (chyba poczułem łazienkę ;) i zacząłem grzać jak głupi. Na 5% pod górę normą było 17 km/h, a mignęło i 20 ;) Oczywiście swoje zrobił brak bagażu i wyraźny wiatr w plecy, ale i tak nie wierzyłem własnym oczom :) Na górze byliśmy niemal równie szybko jak poprzednio na dole, a stąd był już płaskowyż nachylony leciutko w kierunku Randazzo, więc nie schodząc poniżej 35 km/h przelecieliśmy brakujący odcinek migiem, wpadliśmy do Lidla po zaopatrzenie (między innymi 4 stopy batonów :P) i wreszcie można było się myć, jeść, prać, odpoczywać. Nawet poczytać "Politykę" zdążyliśmy. Super! :)
At least 4 feet szwagier :)
Zaraz za zakrętem okazało się, że był tam (w tej chwili nieczynny) kemping. To nam dowiodło, że wybraliśmy miejscówkę idealną, bo nawet był backup na wypadek, gdy coś z nią było nie tak ;)
Potem droga dość łagodnie falowała wschodnimi stokami Etny, a wraz z nią falowała pogoda. Już po godzinie po słońcu nie było śladu, a po kolejnej chwili zaczęło siąpić. Jednak niedługo potem znów się rozpogodziło i na pierwszym postoju w Linguaglossie było słonecznie, choć zimno.
Plan na dziś to było dotrzeć do Randazzo, tam znaleźć kwaterę, zrzucić bety i uderzyć na dwa bigi na lekko, a potem się wreszcie UMYĆ i wyprać śmierdzące ciuchy. Dobry plan? Dobry! To jedziemy.
Do Randazzo umiarkowane czechy i bodaj jeszcze przed południem meldujemy się w miasteczku. Obczajamy Lidla i dyskont na wjeździe i jedziemy za znakami na Bed&Breakfast. W miasteczku miały być dwa. Pierwszego dość nieporadnie szukaliśmy w plątaninie ulic starego centrum, ale wreszcie się znalazł. Cena 60 EUR za dwie osoby. Kiedy powiedzieliśmy, że my bez śniadania, to spadła do 50. Ostatecznie może być. Czas jest dla nas cenniejszy niż te kilka euro, które ewentualnie mogłoby nam się udać zaoszczędzić (lub nie). Zwalamy sakwy, szybki przepak, tęskne spojrzenie w kierunku prysznica i już pędzimy zdobywać Bramę Martwej Kobiety (Portella della Femmina Morta) - fuj! ;)
Na lekko gnamy jak na skrzydłach, choć pod wiatr. Szybki przelot przez płaskowyż, zjazd nad rzekę na Ponte Bolo i już zaczynamy podjazd na biga. Droga najpierw wspina się na niską przełączkę, potem trawersuje prawe zbocze przeciwległej doliny i wspina się coraz wyżej i wyżej, pogoda robi się coraz ładniejsza, a widoki na Etnę pyszne.
Etna
Słońce ładnie przygrzewa, gdy robimy krótki postój pod marketem nieczynnym z powodu sjesty w Cesaro (ok 1000 m npm), ale okazuje się, że nawet w słońcu jednak jest chłodno, więc dość szybko ruszamy dalej. Wyżej należy wdrapać się serpentynami na grań i stamtąd niestety zjechać ok 80 metrów, a potem łagodnie (1-3%) strawersować kolejną dolinę. Przełęcz jakoś się nie chce pojawić, a nam jest coraz zimniej, bo jesteśmy ubrani w końcu na podjazd, a nie na czechy! Daniel nawet zaczął narzekać na bolące kolano (chyba przesadził z krótki spodenkami), ale na szczęście już krótko przed szczytem. W każdym razie ustalamy, że ten big nam na dziś wystarczy i że chcemy wreszcie trochę się odświeżyć w komfortowych warunkach, więc drugi machniemy jutro rano, a stracony czas nadrobimy później, pokonując płaski nadmorski odcinek z Taorminy do Messiny pociągiem.
Nareszcie jest - niewybitna i niewidokowa przełęcz, z której na dodatek... odchodzi doga w górę, w kierunku szczytu Monte Soro (1847). Oj, jakieś nieprzemyślane te sycylijskie bigi. Takie jakby na siłę. Ten ma być może sens, gdy się jedzie z drugiej strony, czyli od morza, ale z tej to trochę naciągane, z tym zjazdem po drodze. Potem się miało okazać, że takich bigów jest w południowych Włoszech więcej :P
Nie tracąc czasu ubieramy się i (chwilowo) na dół. Potem znów pod górę te nieszczęsne 80 metrów (stąd ładny widok na Etnę) i już można zacząć prawdziwy zjazd. Przez Cesaro przelatujemy ze świstem i skrótem o nachyleniu do 16% (pod górę drogę poprowadzono łagodniej i serpentynami), a potem trawersowanie stoku to już prawdziwa bajka, bo jest ciepło, średnio mocno (5-6%) w dół i z wiatrem :)
Na Ponte Bolo docieramy dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a tu znów rozbiórka, bo trzeba podjechać te 300 metrów.
Mnie w tym momencie coś odbiło (chyba poczułem łazienkę ;) i zacząłem grzać jak głupi. Na 5% pod górę normą było 17 km/h, a mignęło i 20 ;) Oczywiście swoje zrobił brak bagażu i wyraźny wiatr w plecy, ale i tak nie wierzyłem własnym oczom :) Na górze byliśmy niemal równie szybko jak poprzednio na dole, a stąd był już płaskowyż nachylony leciutko w kierunku Randazzo, więc nie schodząc poniżej 35 km/h przelecieliśmy brakujący odcinek migiem, wpadliśmy do Lidla po zaopatrzenie (między innymi 4 stopy batonów :P) i wreszcie można było się myć, jeść, prać, odpoczywać. Nawet poczytać "Politykę" zdążyliśmy. Super! :)
At least 4 feet szwagier :)
- DST 133.92km
- Czas 06:11
- VAVG 21.66km/h
- VMAX 53.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 2274m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
No i gdzie opis kolejnego dnia?! Czekam i czekam a średnia (czytania) mi dramatycznie spada!!!
huann - 18:54 piątek, 28 lutego 2014 | linkuj
Kurcze, szkoda, że tam razem nie pojechaliśmy, miałbyś obrazek idealny do nazwy :D ;P
Carmeliana - 19:59 czwartek, 13 lutego 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!