Sobota, 15 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 6, Amici de bici :)
Poranek wstał piękny, a my razem z nim, a właściwie ciut wcześniej, bo ja wyszedłem z namiotu, jak było jeszcze ciemno ;) Rano nasza miejscówka wyglądała tak:
Cóż było robić, zwinęliśmy majdan i heja na Monte Alto Cocuzza. Podjazd był długi, a nawet bardzo długi, ale nieciężki, więc gawędząc sobie o tym i owym, powoli zdobywaliśmy metry. Bodaj ok 10 byliśmy na przełęczy przy głównej drodze prowadzącej do Melito i tu sobie urządziliśmy dłuższy popas. Początkowo planowaliśmy też zrzucić tu bety, ale ponieważ wypatrzyłem na mapie skrót, który zaczynał się wyżej, ale za to dawał nadzieję, że na zjeździe nie będzie podjazdu (co nas zdecydowanie czekało na "czerwonej" drodze, bo podjazd zaczynał się właśnie tutaj), więc postanowiliśmy podźwigać jeszcze kawałek wyżej.
A wyżej była bardzo boczna droga, zalewana mnóstwem wody z intensywnie topniejącego śniegu. A jeszcze wyżej śnieg topniał mniej intensywnie, a bardziej zalegał wokół drogi. A od ok 1600 m npm już też i na drodze. Najpierw tylko trochę i mocno rozjeżdżony (sporo aut się tu kręciło - ludzie sobie przyjeżdżali na śnieżny piknik, był nawet autokar!), a potem coraz więcej i coraz bardziej kopny.
Końcówka podjazdu wyglądała jak powyżej i oczywiście o podJEŹDZIE nie było mowy. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrzucić sakwy, więc wepchaliśmy rowery z bagażem na biga :P A właściwie na szczyt, który powinien być bigiem i może nawet nim był (była tam opuszczona duża stacja meteo), ale współrzędne GPS się nie zgadzały. Ale jak patrzyliśmy w stronę, gdzie niby wg GPS miał być TEN szczyt, to nie było tam nic wyższego niż my (i w ogóle żadnego szczytu, raczej dolina), więc uznaliśmy, ze to musi być tutaj i że w domu sprawdzimy (w domu sprawdziliśmy, ciężko powiedzieć na 100%, ale moim zdaniem byliśmy na bigu). A tak na końcu wyglądały rowery :)
Za to zjazd w tym kopnym czymś był istnym szaleństwem. Momentami zaśmiewaliśmy się do łez, a innymi razy darliśmy ze strachu :) Już po kilkuset metrach starłem do zera tylne klocki hamulcowe (przyznać trzeba, że wyjeżdżałem z domu z mocno nadgryzionymi), więc zatrzymaliśmy się (na szczęście się udało :P) w pierwszym nasłonecznionym miejscu (na górze było jednak zimnawo) na wymianę. Akurat to miejsce wybrały też sobie dwie włoskie rodzinki na piknik, więc jak tylko stanęliśmy, od razu byli przy nas z gadką na ustach i kubkami wina w rekach. Nie odmówiliśmy poczęstunku - będzie większa odwaga przy zjeżdżaniu ;)
A gadka była ciekawa, pytali, skąd jesteśmy, czy jesteśmy braćmi, a jak się dowiedzieli, że jednak nie bracia tylko "amici" (przyjaciele), to ich następne pytanie brzmiało "intimi?" (tu niedwuznaczny gest splatania placów wskazujących obu rąk). Muszę przyznać, że byliśmy w lekkim szoku, ale nuże wyjaśniać, że "no intimi, pero amici de bici" (przyjaciele-rowerzyści). naszym gospodarzom się bardzo to określenie spodobało i tak oto stworzyłem pierwszy w życiu greps po włosku :)
Po wymianie klocków pożegnaliśmy naszych amici i poślizgaliśmy się dalej. Śnieg się wkrótce skończył, więc można było zacząć jechać na poważnie. Wbiliśmy się w nasz skrót (tu znów trochę śniegu, ale mało) i zatrzymaliśmy dopiero na rozjeździe, którego nie było na mapie. Drogowskaz w jedną stronę mówił "Melito" (nasz kierunek), a w drugą "Roccaforte" (w przybliżeniu planowo nasz kierunek, ale... pod wieczór). Rany, czyżby tu był TAKI skrót?! No to jedziemy!!
Po kilkuset metrach było kolejne skrzyżowanie, a zaraz dalej droga przeszła w szutrówkę. Tu przeżyłem chwilę wahania, namawiałem nawet Daniela, by jednak jechać planowo (że niby nie mamy tej drogi na żadnej mapie, a co jak się zgubimy?), ale tak naprawdę JUŻ byliśmy zgubieni - zaczęła się Przygoda :) Zatem: szutrówką i leśną drogą ostro w dół, potem bardzo ostro w dół, a potem jeszcze trochę w dół. Dalej jeszcze trochę falowania i wyjechaliśmy na stary asfalt. Dobra nasza! A Roccaforte już widać.
Dojeżdżamy do (prawie całkiem pustego) miasteczka i pytamy o drogę na Portella di Bova (następny big) - nikt nie wie (tzn. żadna z dwóch spotkanych osób :P). No to pytamy o Roghudi. To już wiedzą i nam wskazują. Nie zdradzają się jednak z tym, co również zapewne wiedzą, czyli co to dla nas oznacza. A my się mamy o tym dowiadywać, ale w swoim czasie, stopniowo ;)
Oglądamy z góry naszą trasę i tak sobie marzymy, żeby to jednak NIE była nasza trasa, bo tą drogą, co ją widać, to trzeba najpierw zjechać bardzo nisko, a potem wjechać bardzo wysoko (jakbyśmy na tej wyprawie robili cokolwiek innego :P). Ale to naprawdę wysoko - tam na górę powyższego zdjęcia :)
O my naiwni! Gdybyż to było tylko tyle! :) No, ale trudno, jedziemy.
Zjazd z Roccaforte dobrą, nową drogą, która jednak momentami jest do połowy szerokości zasypana odłamkami skalnymi. Dziwi nas to nieco, że tak o tę drogę nie dbają, ale co tam, jedziemy dalej. Zjechawszy na ok 500m trafiamy na most. Już w ogóle bez nawierzchni. Przejeżdżamy, a dalej szutrówka. Trudno, jedziemy, teraz już nie ma odwrotu, bo z powrotem bardzo pod górę i zresztą bez sensu.
Szutrówka (z fragmentami starego asfaltu) doprowadza nas do Roghudi (przechrzczonego przez Daniela na Robinhooda :P).
Miasteczko jest... niesamowite. Całkowicie opuszczone, wymarłe. Wszystkie otwory w domach bez drzwi i bez szyb, niektóre domy jeszcze niewykończone, inne stare, ale wszystkie... otwarte i puste.
Nigdzie w okolicy nikogo. Po dłuższym oglądaniu, foceniu i filmowaniu spotykamy na maksa głodnego kota (po chwili wtranżala polski paprykarz, aż się kurzy! A my jeszcze będziemy żałować tej puszki paprykarzu... ;) i dochodzimy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy pomarli, a ten kot ich sukcesywnie zjadał, ale chyba dawno zjadł ostatniego, bo już był bardzo wychudzony. Pozostało ustalić, dlaczegóż to pomarli. I to się wkrótce okazało. Kiedy zdecydowaliśmy się jechać dalej, okazało się, że droga jest nadal szutrowa, tyle że pod górę i ma... 20% nachylenia. Wtedy stwierdziliśmy, że nic dziwnego, że pomarli, po prostu nie mogli się stąd wydostać*! :)
Dalsza trasa, to ostra piła po szutrze do jakiejś wioski na ok 700 metrach (kilka na oko pustych domów plus kozy, owce, 1 osioł i dwa zrujnowane samochody zrzucone w przepaść), a potem znów zjazd po takiej samej pile na kolejny most na 600 metrach. I znów podjazd, tym razem starym asfaltem z nachyleniami typu 15%. Tu docieramy do wioski, w której na oko ktoś bywa, a może nawet w tej chwili JEST, bo przed jednym (z bodaj trzech) domów stoi samochód, który wygląda na sprawny. Ale znak życia dają tylko łaciate prosiaki w kojcu, które z kwikiem uciekają, gdy podchodzę z aparatem. Przy pomocy GPSa wybieramy wiec drogę (jest rozjazd!) i postanawiamy trzymać się "naszej" doliny, zamiast kierować się ku grani. Droga trawersem powinna wszak mieć mniej podjazdów. Ech, znów ta naiwność... ;)
Dalej jest już tylko ciekawiej: resztki asfaltu są trudniejsze do pokonania niż jego całkowity brak, na dodatek cześć drogi się obsunęła, więc momentami jedzie się paskiem o szerokości metra. Od czasu do czasu trafiają się opuszczone domki, jest całkowite odludzie, cisza, spokój, nawet zwierząt nie ma i powoli kończy się dzień. Nie muszę też chyba dodawać, że ani przez moment nie jest płasko, tylko albo ostro pod górę, albo nie mniej ostry zjazd. Jak na huśtawce. Ale o dziwo, coraz bardziej nam się to podoba. Ta dolina jest po prostu fantastyczna! No i widoki godne pozazdroszczenia :)
Z drugiej jednak strony robi się coraz później i już widzimy, że marne szanse mamy dziś nie tylko zdążyć na pociąg z Bova Marina (przed nami kolejny nudny kawałek 70 km wybrzeżem), ale nawet w ogóle dotrzeć do Bova Marina czy choćby tylko na Portella di Bova, czyli biga. I w pewnym momencie, jakby piorun w nas trzasnął: właściwie po cholerę się spieszyć? Ta dolina to najprawdopodobniej najfantastyczniejsze miejsce całej wyprawy, więc dlaczego mielibyśmy chcieć ją już dziś opuścić? Nie ma tak dobrze, biwakujemy!
Miejscówek było od cholery, właściwie każde płaskie miejsce przy drodze (co jakiś czas się trafiały) było miejscówką, ale musieliśmy mieć wodę, a od ludzi raczej nie dostaniemy ;) Po chwili jednak znaleźliśmy kolejny strumień spływający z szumem ku dolinie i już wiedzieliśmy, że to jest to. Płaskie miejsce pod namiot też się znalazło i nawet owczych kup nie było! ;)
Właśnie zachodziło słońce, gdy stwierdziliśmy, że jedyne czego nam brakuje do szczęścia, to możliwość umycia się. Ale zaraz zaraz, przecież jest strumień, jest jeszcze dość ciepło... Po 10 minutach już się pluskaliśmy w lodowatej wodzie. Rewelacja! :D
Potem jeszcze rozbijanie namiotu, gotowanie (nie bardzo było co gotować, musieliśmy się zadowolić 2/3 paczki makaronu i dwoma chińskimi fixami bez żadnej wkładki, a potem z żalem pomyśleć o kocie i jego paprykarzu) i już siedzimy pod gwiazdami, zastanawiając się, czy dany obiekt jest może planetą, gwiazdą czy jednak sztucznym satelitą. Początkowo wyszło nam że satelitą, bo się przemieszcza względem gwiazd, ale potem doszliśmy do wniosku, że chyba jednak się nie przemieszcza, ale że zbyt jasny na gwiazdę, więc chyba planeta. Pewnie Wenus. Bo Marsa i Jowisza rozpoznaliśmy wcześniej :)
Fajnie się gawędziło (udało się też złapać zasięg, by pogadać z N., opowiadając jej wrażenia z tego niesamowitego dnia), ale że niestety zrobiło się późno, więc pora była spać...
*Później sprawdziliśmy w necie: mieszkańcy miasteczka się wynieśli, bo im częste powodzie aluwialne zatruwały życie. Sadząc z układu terenu nie sądzę, by zalewały samo miasteczko, ale niewątpliwie mocno niszczyły drogi :P
** Gdyby komuś się zdawało, że coś nam mało tego dnia było podjazdów, to niech spojrzy, ile wyszło kilometrów :P
Cóż było robić, zwinęliśmy majdan i heja na Monte Alto Cocuzza. Podjazd był długi, a nawet bardzo długi, ale nieciężki, więc gawędząc sobie o tym i owym, powoli zdobywaliśmy metry. Bodaj ok 10 byliśmy na przełęczy przy głównej drodze prowadzącej do Melito i tu sobie urządziliśmy dłuższy popas. Początkowo planowaliśmy też zrzucić tu bety, ale ponieważ wypatrzyłem na mapie skrót, który zaczynał się wyżej, ale za to dawał nadzieję, że na zjeździe nie będzie podjazdu (co nas zdecydowanie czekało na "czerwonej" drodze, bo podjazd zaczynał się właśnie tutaj), więc postanowiliśmy podźwigać jeszcze kawałek wyżej.
A wyżej była bardzo boczna droga, zalewana mnóstwem wody z intensywnie topniejącego śniegu. A jeszcze wyżej śnieg topniał mniej intensywnie, a bardziej zalegał wokół drogi. A od ok 1600 m npm już też i na drodze. Najpierw tylko trochę i mocno rozjeżdżony (sporo aut się tu kręciło - ludzie sobie przyjeżdżali na śnieżny piknik, był nawet autokar!), a potem coraz więcej i coraz bardziej kopny.
Końcówka podjazdu wyglądała jak powyżej i oczywiście o podJEŹDZIE nie było mowy. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrzucić sakwy, więc wepchaliśmy rowery z bagażem na biga :P A właściwie na szczyt, który powinien być bigiem i może nawet nim był (była tam opuszczona duża stacja meteo), ale współrzędne GPS się nie zgadzały. Ale jak patrzyliśmy w stronę, gdzie niby wg GPS miał być TEN szczyt, to nie było tam nic wyższego niż my (i w ogóle żadnego szczytu, raczej dolina), więc uznaliśmy, ze to musi być tutaj i że w domu sprawdzimy (w domu sprawdziliśmy, ciężko powiedzieć na 100%, ale moim zdaniem byliśmy na bigu). A tak na końcu wyglądały rowery :)
Za to zjazd w tym kopnym czymś był istnym szaleństwem. Momentami zaśmiewaliśmy się do łez, a innymi razy darliśmy ze strachu :) Już po kilkuset metrach starłem do zera tylne klocki hamulcowe (przyznać trzeba, że wyjeżdżałem z domu z mocno nadgryzionymi), więc zatrzymaliśmy się (na szczęście się udało :P) w pierwszym nasłonecznionym miejscu (na górze było jednak zimnawo) na wymianę. Akurat to miejsce wybrały też sobie dwie włoskie rodzinki na piknik, więc jak tylko stanęliśmy, od razu byli przy nas z gadką na ustach i kubkami wina w rekach. Nie odmówiliśmy poczęstunku - będzie większa odwaga przy zjeżdżaniu ;)
A gadka była ciekawa, pytali, skąd jesteśmy, czy jesteśmy braćmi, a jak się dowiedzieli, że jednak nie bracia tylko "amici" (przyjaciele), to ich następne pytanie brzmiało "intimi?" (tu niedwuznaczny gest splatania placów wskazujących obu rąk). Muszę przyznać, że byliśmy w lekkim szoku, ale nuże wyjaśniać, że "no intimi, pero amici de bici" (przyjaciele-rowerzyści). naszym gospodarzom się bardzo to określenie spodobało i tak oto stworzyłem pierwszy w życiu greps po włosku :)
Po wymianie klocków pożegnaliśmy naszych amici i poślizgaliśmy się dalej. Śnieg się wkrótce skończył, więc można było zacząć jechać na poważnie. Wbiliśmy się w nasz skrót (tu znów trochę śniegu, ale mało) i zatrzymaliśmy dopiero na rozjeździe, którego nie było na mapie. Drogowskaz w jedną stronę mówił "Melito" (nasz kierunek), a w drugą "Roccaforte" (w przybliżeniu planowo nasz kierunek, ale... pod wieczór). Rany, czyżby tu był TAKI skrót?! No to jedziemy!!
Po kilkuset metrach było kolejne skrzyżowanie, a zaraz dalej droga przeszła w szutrówkę. Tu przeżyłem chwilę wahania, namawiałem nawet Daniela, by jednak jechać planowo (że niby nie mamy tej drogi na żadnej mapie, a co jak się zgubimy?), ale tak naprawdę JUŻ byliśmy zgubieni - zaczęła się Przygoda :) Zatem: szutrówką i leśną drogą ostro w dół, potem bardzo ostro w dół, a potem jeszcze trochę w dół. Dalej jeszcze trochę falowania i wyjechaliśmy na stary asfalt. Dobra nasza! A Roccaforte już widać.
Dojeżdżamy do (prawie całkiem pustego) miasteczka i pytamy o drogę na Portella di Bova (następny big) - nikt nie wie (tzn. żadna z dwóch spotkanych osób :P). No to pytamy o Roghudi. To już wiedzą i nam wskazują. Nie zdradzają się jednak z tym, co również zapewne wiedzą, czyli co to dla nas oznacza. A my się mamy o tym dowiadywać, ale w swoim czasie, stopniowo ;)
Oglądamy z góry naszą trasę i tak sobie marzymy, żeby to jednak NIE była nasza trasa, bo tą drogą, co ją widać, to trzeba najpierw zjechać bardzo nisko, a potem wjechać bardzo wysoko (jakbyśmy na tej wyprawie robili cokolwiek innego :P). Ale to naprawdę wysoko - tam na górę powyższego zdjęcia :)
O my naiwni! Gdybyż to było tylko tyle! :) No, ale trudno, jedziemy.
Zjazd z Roccaforte dobrą, nową drogą, która jednak momentami jest do połowy szerokości zasypana odłamkami skalnymi. Dziwi nas to nieco, że tak o tę drogę nie dbają, ale co tam, jedziemy dalej. Zjechawszy na ok 500m trafiamy na most. Już w ogóle bez nawierzchni. Przejeżdżamy, a dalej szutrówka. Trudno, jedziemy, teraz już nie ma odwrotu, bo z powrotem bardzo pod górę i zresztą bez sensu.
Szutrówka (z fragmentami starego asfaltu) doprowadza nas do Roghudi (przechrzczonego przez Daniela na Robinhooda :P).
Miasteczko jest... niesamowite. Całkowicie opuszczone, wymarłe. Wszystkie otwory w domach bez drzwi i bez szyb, niektóre domy jeszcze niewykończone, inne stare, ale wszystkie... otwarte i puste.
Nigdzie w okolicy nikogo. Po dłuższym oglądaniu, foceniu i filmowaniu spotykamy na maksa głodnego kota (po chwili wtranżala polski paprykarz, aż się kurzy! A my jeszcze będziemy żałować tej puszki paprykarzu... ;) i dochodzimy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy pomarli, a ten kot ich sukcesywnie zjadał, ale chyba dawno zjadł ostatniego, bo już był bardzo wychudzony. Pozostało ustalić, dlaczegóż to pomarli. I to się wkrótce okazało. Kiedy zdecydowaliśmy się jechać dalej, okazało się, że droga jest nadal szutrowa, tyle że pod górę i ma... 20% nachylenia. Wtedy stwierdziliśmy, że nic dziwnego, że pomarli, po prostu nie mogli się stąd wydostać*! :)
Dalsza trasa, to ostra piła po szutrze do jakiejś wioski na ok 700 metrach (kilka na oko pustych domów plus kozy, owce, 1 osioł i dwa zrujnowane samochody zrzucone w przepaść), a potem znów zjazd po takiej samej pile na kolejny most na 600 metrach. I znów podjazd, tym razem starym asfaltem z nachyleniami typu 15%. Tu docieramy do wioski, w której na oko ktoś bywa, a może nawet w tej chwili JEST, bo przed jednym (z bodaj trzech) domów stoi samochód, który wygląda na sprawny. Ale znak życia dają tylko łaciate prosiaki w kojcu, które z kwikiem uciekają, gdy podchodzę z aparatem. Przy pomocy GPSa wybieramy wiec drogę (jest rozjazd!) i postanawiamy trzymać się "naszej" doliny, zamiast kierować się ku grani. Droga trawersem powinna wszak mieć mniej podjazdów. Ech, znów ta naiwność... ;)
Dalej jest już tylko ciekawiej: resztki asfaltu są trudniejsze do pokonania niż jego całkowity brak, na dodatek cześć drogi się obsunęła, więc momentami jedzie się paskiem o szerokości metra. Od czasu do czasu trafiają się opuszczone domki, jest całkowite odludzie, cisza, spokój, nawet zwierząt nie ma i powoli kończy się dzień. Nie muszę też chyba dodawać, że ani przez moment nie jest płasko, tylko albo ostro pod górę, albo nie mniej ostry zjazd. Jak na huśtawce. Ale o dziwo, coraz bardziej nam się to podoba. Ta dolina jest po prostu fantastyczna! No i widoki godne pozazdroszczenia :)
Z drugiej jednak strony robi się coraz później i już widzimy, że marne szanse mamy dziś nie tylko zdążyć na pociąg z Bova Marina (przed nami kolejny nudny kawałek 70 km wybrzeżem), ale nawet w ogóle dotrzeć do Bova Marina czy choćby tylko na Portella di Bova, czyli biga. I w pewnym momencie, jakby piorun w nas trzasnął: właściwie po cholerę się spieszyć? Ta dolina to najprawdopodobniej najfantastyczniejsze miejsce całej wyprawy, więc dlaczego mielibyśmy chcieć ją już dziś opuścić? Nie ma tak dobrze, biwakujemy!
Miejscówek było od cholery, właściwie każde płaskie miejsce przy drodze (co jakiś czas się trafiały) było miejscówką, ale musieliśmy mieć wodę, a od ludzi raczej nie dostaniemy ;) Po chwili jednak znaleźliśmy kolejny strumień spływający z szumem ku dolinie i już wiedzieliśmy, że to jest to. Płaskie miejsce pod namiot też się znalazło i nawet owczych kup nie było! ;)
Właśnie zachodziło słońce, gdy stwierdziliśmy, że jedyne czego nam brakuje do szczęścia, to możliwość umycia się. Ale zaraz zaraz, przecież jest strumień, jest jeszcze dość ciepło... Po 10 minutach już się pluskaliśmy w lodowatej wodzie. Rewelacja! :D
Potem jeszcze rozbijanie namiotu, gotowanie (nie bardzo było co gotować, musieliśmy się zadowolić 2/3 paczki makaronu i dwoma chińskimi fixami bez żadnej wkładki, a potem z żalem pomyśleć o kocie i jego paprykarzu) i już siedzimy pod gwiazdami, zastanawiając się, czy dany obiekt jest może planetą, gwiazdą czy jednak sztucznym satelitą. Początkowo wyszło nam że satelitą, bo się przemieszcza względem gwiazd, ale potem doszliśmy do wniosku, że chyba jednak się nie przemieszcza, ale że zbyt jasny na gwiazdę, więc chyba planeta. Pewnie Wenus. Bo Marsa i Jowisza rozpoznaliśmy wcześniej :)
Fajnie się gawędziło (udało się też złapać zasięg, by pogadać z N., opowiadając jej wrażenia z tego niesamowitego dnia), ale że niestety zrobiło się późno, więc pora była spać...
*Później sprawdziliśmy w necie: mieszkańcy miasteczka się wynieśli, bo im częste powodzie aluwialne zatruwały życie. Sadząc z układu terenu nie sądzę, by zalewały samo miasteczko, ale niewątpliwie mocno niszczyły drogi :P
** Gdyby komuś się zdawało, że coś nam mało tego dnia było podjazdów, to niech spojrzy, ile wyszło kilometrów :P
- DST 58.61km
- Teren 9.60km
- Czas 05:08
- VAVG 11.42km/h
- VMAX 47.50km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1856m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Super relacja, to chyba najfajniejszy opis dnia ze wszystkich, póki co :)
I dzień też najciekawszy :)
Mam wielką nadzieję, że nam też się trafi takie wymarłe miasteczko :P :) ale bez takich podjazdów i zjazdów :P Carmeliana - 22:47 sobota, 1 marca 2014 | linkuj
I dzień też najciekawszy :)
Mam wielką nadzieję, że nam też się trafi takie wymarłe miasteczko :P :) ale bez takich podjazdów i zjazdów :P Carmeliana - 22:47 sobota, 1 marca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!