Niedziela, 16 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 7, Pietra Spada
Poranek znów wstał piękny a my razem z nim (no, może ciut wcześniej ;) Obóz zwinęliśmy sprawnie, zwłaszcza, że nie bardzo było co jeść (jakiś tam chleb na szczęście jeszcze mieliśmy, i majonez :P) i w drogę. Dalsza część trasy w dolinie tym się różniła od dotychczasowej, że nareszcie zrobiło się konsekwentnie pod górę. bez czech i innych numerów. Droga nadal była szutrowa z występującymi niekiedy resztkami asfaltu, ale nachylenia normalne, nieprzekraczające 10%. Więc było prawie zwyczajnie ;)
W pewnym momencie (na 900 metrach) pojawił się też asfalt, więc dalsza droga na Portella di Bova stanęła otworem.
Na skrzyżowaniu z główniejszą drogą (prawdopodobnie tą, która szła dalej granią i z której zrezygnowaliśmy wczoraj) zaczekałem chwilę na Daniela i już jedziemy na przełęcz. Tam również puste miasteczko, ale jednak nie wymarłe - domy pozamykane na zimę, ale chyba jednak ktoś w nich bywa.
Szybka ubiórka (jest wciąż dość chłodno) i myk z powrotem do skrzyżowania, a potem dalej na dół.
Zjazd był nierówny: sporo kręcenia po serpentynach, a potem dla odmiany długie proste z szalonymi nachyleniami typu 13-15%. Można się by było nieźle wyszaleć, gdyby nie zwężenia jezdni (droga momentami uszkodzona) i kiepska nawierzchnia. Mimo to chyba obaj osiągnęliśmy wtedy maksymalne prędkości wyjazdu.
Na dole: chmura. Zalegająca ok 200-300 metrów nad morzem, rozległa i robiąca wrażenie, że już się tego dnia nie przejaśni. Nie tutaj. Na szczęście nie musimy tego sprawdzać. Robimy w markecie zakupy (żryć!) i wsiadamy w obczajony w necie pociąg do Monasterace-Stilo. Jest dobrze, choć mogło być lepiej: planowaliśmy podładować baterie, a tutaj - inaczej niż na Sycylii - pociąg to stary kibel bez gniazdek :( Trudno, przynajmniej zjemy w cieple ;)
Wysiadka na małej stacyjce i ruszamy na podbój kolejnego biga, czyli Passo de Pietra Spada (przełęcz spadających skał? ;)
Tu prawie od samego początku towarzyszą piękne widoki, no i wreszcie mamy ładną pogodę :)
Ten podjazd prawie bez historii: długi, niezbyt mocno nachylony i konsekwentnie w górę. Przez miasteczko Stilo, potem Pazzano, gdzie na rynku robimy popas z żarciem i nabieraniem wody do bidonów, a potem - dla odmiany - znów pod górę. Się jedzie. Słoneczko przygrzewa (zdjąłem koszulkę! :) i widoki ładne. Żyć, nie umierać :)
Potem jechaliśmy jeszcze trochę pod górę. I jeszcze trochę. Wreszcie zaczęło nam się dłużyć, ale wtedy zostało już niewiele do końca, więc jechaliśmy dalej pod górę ;) Sceneria zmieniła się z późnowiosennej na jesienną (zeschłe liście zalegające w mieszanym lesie), a my dalej jechaliśmy pod górę. Do zimy szczęśliwie nie dotarliśmy, bo podjazd nareszcie się skończył. Przełęcz, ubieranie, zjazd.
Zjazd, łatwo to napisać, ale trudniej zrealizować, bo zjazd był z powrotem nad morze i miał... 53 km długości. W tym trochę podjazdów, trochę po płaskim i trochę jakby mało ciekawych miejsc. Ot, takie nabijanie kilometrów, trochę na szczęście szybsze niż po całkiem płaskim. Jedziemy. Trochę błądzimy, trochę szukamy drogi w GPSie, a trochę się rozglądamy, ale bez specjalnego zainteresowania, bo nic tu ciekawego nie ma. Czyli setnie się nudzimy :P
No i w duchu dziękujemy naszemu szczęściu, że nie musimy tędy PODJEŻDŻAĆ, bo wtedy nasza męka trwałaby ze trzy razy dłużej :P
Wreszcie końcówka nas trochę rozruszała, bo znów się zrobiły długie proste z szalonymi nachyleniami. Może to tutaj był maks dnia i wyprawy...? W każdym razie już się zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Soverato. W samą porę, bo zaraz mamy pociąg - a co sobie będziemy żałować! :P
Pociąg niestety nie był aż do podnóży następnego biga, ale co ujechaliśmy po ciemku i bez nabijania pustych kilometrów po płaskim ;) to nasze. Czyli jakieś 30 km.
W Catanzaro Marina pociąg skończył bieg, a my wysiedliśmy. Plan był prosty: ujechać kilka kilometrów poza miasto i znaleźć miejscówkę. Ale od czegóż inwencja? ;) I głód (w tym prądu). Postanowiliśmy się zatrzymać w barze, zjeść i podładować. Bar się znalazł natychmiast, miał dwa gniazdka, toaletę (szybkie wieczorne mycie? ;) i jakieś tam żarcie. To ostatnie bez rewelacji, ale chodziło o uśmierzenie głodu, więc się nadało.
Postój (ze względu na ładowanie) przeciągnął się do blisko godziny, ale wyszliśmy stamtąd odświeżeni i podładowani - gotowi do szukania noclegu na dziko. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo na skraju miasta był (pierwszy na naszej trasie!) McDonald. A skoro tak, to zaraz nam się w głowach zapaliły lampki "mycie w ciepłej wodzie" i druga (słabsza) "deser". Podjechaliśmy. Szybko okazało się, że na deser nie ma co liczyć, bo bar jest do nieprzytomności zapchany imprezującą młodzieżą (gorzej niż w Zgierzu, no! :P), ale była toaleta dla niepełnosprawnych, więc zamknąłem się w niej na dłuższą chwilę i naprawdę umyłem oraz nawet uprałem to i owo. Pysznie! Serwecz miał mniej szczęścia, bo jak przyszła jego kolej, to ktoś mu się konsekwentnie dobijał do drzwi, więc po chwili nie wytrzymał i wyszedł, nie ukończywszy ablucji. Trudno, jedziemy.
Nie ujechaliśmy daleko: raptem 1,5 km od Maca był nieogrodzony sad oliwkowy, w którym - odjechawszy od drogi na jakieś 300 m, można się było spokojnie zadekować. Trochę błotniście, ale nic to, śpimy. Po rozstawieniu obozu ponownie naszło nas na deser, więc wsiadłem na rower i popedałowałem do Maca, gdzie w makdrajwie (tu nie było kolejki) kupiłem nam po kubku lodów. Zjedliśmy z apetytem i w kimę. To był długi i niespecjalnie ciekawy dzień...
W pewnym momencie (na 900 metrach) pojawił się też asfalt, więc dalsza droga na Portella di Bova stanęła otworem.
Na skrzyżowaniu z główniejszą drogą (prawdopodobnie tą, która szła dalej granią i z której zrezygnowaliśmy wczoraj) zaczekałem chwilę na Daniela i już jedziemy na przełęcz. Tam również puste miasteczko, ale jednak nie wymarłe - domy pozamykane na zimę, ale chyba jednak ktoś w nich bywa.
Szybka ubiórka (jest wciąż dość chłodno) i myk z powrotem do skrzyżowania, a potem dalej na dół.
Zjazd był nierówny: sporo kręcenia po serpentynach, a potem dla odmiany długie proste z szalonymi nachyleniami typu 13-15%. Można się by było nieźle wyszaleć, gdyby nie zwężenia jezdni (droga momentami uszkodzona) i kiepska nawierzchnia. Mimo to chyba obaj osiągnęliśmy wtedy maksymalne prędkości wyjazdu.
Na dole: chmura. Zalegająca ok 200-300 metrów nad morzem, rozległa i robiąca wrażenie, że już się tego dnia nie przejaśni. Nie tutaj. Na szczęście nie musimy tego sprawdzać. Robimy w markecie zakupy (żryć!) i wsiadamy w obczajony w necie pociąg do Monasterace-Stilo. Jest dobrze, choć mogło być lepiej: planowaliśmy podładować baterie, a tutaj - inaczej niż na Sycylii - pociąg to stary kibel bez gniazdek :( Trudno, przynajmniej zjemy w cieple ;)
Wysiadka na małej stacyjce i ruszamy na podbój kolejnego biga, czyli Passo de Pietra Spada (przełęcz spadających skał? ;)
Tu prawie od samego początku towarzyszą piękne widoki, no i wreszcie mamy ładną pogodę :)
Ten podjazd prawie bez historii: długi, niezbyt mocno nachylony i konsekwentnie w górę. Przez miasteczko Stilo, potem Pazzano, gdzie na rynku robimy popas z żarciem i nabieraniem wody do bidonów, a potem - dla odmiany - znów pod górę. Się jedzie. Słoneczko przygrzewa (zdjąłem koszulkę! :) i widoki ładne. Żyć, nie umierać :)
Potem jechaliśmy jeszcze trochę pod górę. I jeszcze trochę. Wreszcie zaczęło nam się dłużyć, ale wtedy zostało już niewiele do końca, więc jechaliśmy dalej pod górę ;) Sceneria zmieniła się z późnowiosennej na jesienną (zeschłe liście zalegające w mieszanym lesie), a my dalej jechaliśmy pod górę. Do zimy szczęśliwie nie dotarliśmy, bo podjazd nareszcie się skończył. Przełęcz, ubieranie, zjazd.
Zjazd, łatwo to napisać, ale trudniej zrealizować, bo zjazd był z powrotem nad morze i miał... 53 km długości. W tym trochę podjazdów, trochę po płaskim i trochę jakby mało ciekawych miejsc. Ot, takie nabijanie kilometrów, trochę na szczęście szybsze niż po całkiem płaskim. Jedziemy. Trochę błądzimy, trochę szukamy drogi w GPSie, a trochę się rozglądamy, ale bez specjalnego zainteresowania, bo nic tu ciekawego nie ma. Czyli setnie się nudzimy :P
No i w duchu dziękujemy naszemu szczęściu, że nie musimy tędy PODJEŻDŻAĆ, bo wtedy nasza męka trwałaby ze trzy razy dłużej :P
Wreszcie końcówka nas trochę rozruszała, bo znów się zrobiły długie proste z szalonymi nachyleniami. Może to tutaj był maks dnia i wyprawy...? W każdym razie już się zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Soverato. W samą porę, bo zaraz mamy pociąg - a co sobie będziemy żałować! :P
Pociąg niestety nie był aż do podnóży następnego biga, ale co ujechaliśmy po ciemku i bez nabijania pustych kilometrów po płaskim ;) to nasze. Czyli jakieś 30 km.
W Catanzaro Marina pociąg skończył bieg, a my wysiedliśmy. Plan był prosty: ujechać kilka kilometrów poza miasto i znaleźć miejscówkę. Ale od czegóż inwencja? ;) I głód (w tym prądu). Postanowiliśmy się zatrzymać w barze, zjeść i podładować. Bar się znalazł natychmiast, miał dwa gniazdka, toaletę (szybkie wieczorne mycie? ;) i jakieś tam żarcie. To ostatnie bez rewelacji, ale chodziło o uśmierzenie głodu, więc się nadało.
Postój (ze względu na ładowanie) przeciągnął się do blisko godziny, ale wyszliśmy stamtąd odświeżeni i podładowani - gotowi do szukania noclegu na dziko. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo na skraju miasta był (pierwszy na naszej trasie!) McDonald. A skoro tak, to zaraz nam się w głowach zapaliły lampki "mycie w ciepłej wodzie" i druga (słabsza) "deser". Podjechaliśmy. Szybko okazało się, że na deser nie ma co liczyć, bo bar jest do nieprzytomności zapchany imprezującą młodzieżą (gorzej niż w Zgierzu, no! :P), ale była toaleta dla niepełnosprawnych, więc zamknąłem się w niej na dłuższą chwilę i naprawdę umyłem oraz nawet uprałem to i owo. Pysznie! Serwecz miał mniej szczęścia, bo jak przyszła jego kolej, to ktoś mu się konsekwentnie dobijał do drzwi, więc po chwili nie wytrzymał i wyszedł, nie ukończywszy ablucji. Trudno, jedziemy.
Nie ujechaliśmy daleko: raptem 1,5 km od Maca był nieogrodzony sad oliwkowy, w którym - odjechawszy od drogi na jakieś 300 m, można się było spokojnie zadekować. Trochę błotniście, ale nic to, śpimy. Po rozstawieniu obozu ponownie naszło nas na deser, więc wsiadłem na rower i popedałowałem do Maca, gdzie w makdrajwie (tu nie było kolejki) kupiłem nam po kubku lodów. Zjedliśmy z apetytem i w kimę. To był długi i niespecjalnie ciekawy dzień...
- DST 133.74km
- Teren 6.90km
- Czas 06:43
- VAVG 19.91km/h
- VMAX 68.50km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2215m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!