Informacje

  • Wszystkie kilometry: 222409.15 km
  • Km w terenie: 5430.61 km (2.44%)
  • Suma podjazdów: 1747635 m
  • Czas na rowerze: 449d 05h 04m
  • Prędkość średnia: 20.63 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl
Jak to drzewiej bywało: button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaprzyjaźnione blogi i strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy aard.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

!Surlier

Dystans całkowity:31441.89 km (w terenie 477.17 km; 1.52%)
Czas w ruchu:1695:38
Średnia prędkość:18.54 km/h
Maksymalna prędkość:77.37 km/h
Suma podjazdów:529595 m
Maks. tętno maksymalne:168 (0 %)
Maks. tętno średnie:144 (0 %)
Suma kalorii:17242 kcal
Liczba aktywności:444
Średnio na aktywność:70.82 km i 3h 49m
Więcej statystyk
Środa, 11 września 2024 Kategoria !Surlier, Wyprawa

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dzień powrotu

Z Bilbao na lotnisko i z lotniska do Wiednia. Pakowanie, odprawa i lot bez problemów. Bagaż doleciał. Wow.


Podsumowanie wyprawy Bilbao Bigginsa 2024:

Całkowity dystans wyprawy: 2735 km, średnio dziennie 93,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 53 785 m
, czyli 2 033 m / 100 km. O 3% mniej niż rok temu, ale z grubsza to samo. Z tym, że rok temu te podjazdy były równiej rozłożone, a tutaj skoncentrowane w środkowej części trasy – w Pirenejach. Niemniej (bez jednak!) znów porównywalne z Alpami.

Zaliczonych bigów: 42, średnio dziennie 1,55. Więcej niż rok temu, ale trzeba przyznać, że w Pirenejach jest ich po prostu zatrzęsienie. A oprócz tego, jak zwykle w Hiszpanii, czechy. Dużo, a niektóre, zwłaszcza na pipidówach, wręcz ekstremalne. Warto więc się trzymać głównych dróg, jeśli to tylko możliwe.

Forma
: Od początku po prostu tra-gicz-na. Dramat, koszmar, masakra, rzeźnia. Wlokłem się jak potępieniec, „umierałem” po drodze. Na pewno złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, BRAK PRZYGOTOWANIA KONDYCYJNEGO :P. Po wtóre, upały. Po trzecie, niewyspanie. Na hiszpańskich kempingach w okresie wakacyjnym jest po prostu wieczorami strasznie głośno, bachory dokazują czasem i do 1 w nocy i nikomu (oprócz mnie) to nie przeszkadza. Kilka razy w miarę zaprowadziłem porządek, drąc około północy ryja „Silencio puta madre!”, ale z reguły było to na etapie, na którym już i tak nie miałem szans się wyspać (wstawałem lekko po 6). I tak przez kilka pierwszych dni z rzędu. Pierwszy raz poczułem wzrost formy nie po reście, tylko po noclegu na dziko, na którym panowała błoga CISZA. Więc przypuszczam, że permanentne niewyspanie mogło grać rolę.
Od tegoż dzika jechało mi się już do zniesienia, nie czułem, jakbym zaraz miał paść i już nie wstać, aczkolwiek do "połykania podjazdów" wciąż było bardzo daleko. Nawet trzydniowy rest przed Pirenejami niewiele dał, o ile cokolwiek. Przez całe Pireneje jechało mi się marnie. No, może od Accous (kolejny rest) trochę lepiej. Ale tak naprawdę forma się pojawiła dopiero 30. dnia, kiedy to niszczyłem podjazdy już na serio. I od tego momentu, nawet jak nie niszczyłem, to jechałem na luzie i bez problemów. Późno strasznie. Wychodzi, że trzeba by na miesiąc przed wyprawą napierdzielać codziennie po 100 km po górach (w weekendy wolne ;p), żeby na wyprawie było dobrze…

Zdrowie: od stycznia miałem problem ze stopami: zapalenie rozcięgna podeszwowego. Zimą było okropnie, wiosną trochę lepiej, ale aż do wyjazdu spokoju nie dawało pieczenie/ ból stóp, a zwłaszcza lewej, szczególnie jak sobie dłużej posiedziałem przy biurku. W związku z tym nawet często pracowałem na leżąco. Przypomniał mi się też ból lewej stopy na zeszłorocznej wyprawie (musiałem przez to kupić nowe buty) i doszedłem do wniosku, ze już w zeszłym roku na to cierpiałem, tylko mniej niż zimą 2024. A jak się nad tym zastanowiłem, to problemy ze stopami na rowerze miałem od lat, pamiętam np. ciągłe zmiany butów na ultramaratonie... Zatem mocno się obawiałem, jak moje stopy poradzą sobie z tą wyprawą. Do tego stopnia, ze nie byłem pewien, czy w ogóle jest sens lecieć do Bilbao. No ale cholernie szkoda by było odpuścić od dawna zaplanowane wakacje, bo MOŻE nie będe mógł jechać! Na szczęście krótko przed wyjazdem wpadłem na plan B. Jeśli stopy będą nawalać, to wrócę pociągiem do Bilbao (obczaiłem miejsca skąd jest to możliwe), wypożyczę auto i zrobię same bigi. A gdyby nawet tyle się nie dało, to wymyślę jakąś inną aktywność na miejscu - coś, czego zawsze chciałem spróbować. Nie wiem, nurkowanie, paralotniarstwo...? Z tym nastawieniem leciałem. A dalej to już wiadomo, jak było: im dalej w wyprawę, tym stopy mniej doskwierały. Czasami trochę czułem, ale nigdy nie był to poważny problem. Czy dlatego, że miałem nowe buty i sandały, obie pary z twardą, ale jednak elastyczną podeszwą? Czy dlatego, że codziennie wieczorem karnie ćwiczyłem stopy piłką tenisową, a cały czas mocno na nie uważałem, zwłaszcza podczas siedzenia...? Czy wreszcie dlatego, że najbardziej wydaje się im szkodzić... siedzenie przy biurku? Nie wiem, ale największy znak zapytania tego wyjazdu i potencjalny killer całej idei okazał się nie istnieć. Hurra!

Sprzęt: Zerwana linka tylnej przerzutki (a wcześniej problemy ze zmianą biegów z powodu wystrzępionej linki w manetce, o czym oczywiście nie wiedziałem). Gumy ani jednej, innych problemów też nie. A nie, raz mi się poluzowała linka przedniego hamulca, oczywiście na zjeździe. Wniosek: przed wyprawą trzeba dokręcać te śrubki (podobnie jak wszystkie od bagażników). No i niestety z powodu pęknięcia gumy swój żywot prawdopodobnie zakończył mój Garmin eTrex20 (paradoks, bo z reguły z powodu pęknięcia gumy żywot się raczej rozpoczyna ;). O ile przyciski daje się jakoś obsługiwać, to skoro sprzęt nie jest wodoszczelny, to zapewne kompletnie przestanie działać po pierwszym deszczu... Do wymiany na nowy model, niestety. Chociaż poguglałem i widzę, że można kupić i wymienić sama obudowę, więc kto wie...
Plus od początku do końca niemiłosiernie piszczał i trąbił przedni hamulec. Nie udało mi się tego poprawić. Musiał się przy tym wzbudzać jakiś prąd, bo mi zawsze wtedy licznik pokazywał kosmiczną prędkość (do 199 kmh). W związku z tym większość maksów dziennych wpisywałem z obserwacji licznika, co oznacza, że raczej są lekko zaniżone.

Pogoda: Taka jak w zeszłym roku albo i gorsza. Pierwsze dni to upały, potem przez kilka dni bardzo niska przejrzystość powietrza, a od ok. 1/3 trasy w Pirenejach już regularne niskie chmury, mżawka albo i deszcz. Prawie się nie zdarzyło, żeby mnie naprawdę przemoczyło, ale niemal non-stop byłem wilgotny lub wręcz mokry (jeśli się skumulowało z potem). Na szczęście przy tym nie było zimno, na dole ok 20 stopni, a na górze nie mniej niż 13. Duży plus, bo jak jest i mokro, i zimno to już naprawdę słabo się podróżuje. Ale generalnie wychodzi na to, że w okolice Atlantyku nie jedzie się dla ładnej pogody :p

Okoliczności: Pireneje piękne! Byłem mocno zaskoczony, że to aż tak skaliste góry są! Spodziewałem się takich podwyższonych Karpat, ale nie, naprawdę jest widokowo. Nie aż jak Alpy, bo jednak niemal zero śniegu latem, ale rzeczywiście pięknie. Aczkolwiek muszę przyznać, że w Hiszpanii moim widokowym faworytem pozostaje północny zachód - Asturias i Galicia. Tam część gór równie piękna (Picos de Europa) a dodatkowo niesamowite fragmenty wybrzeża z okolicami Foz i Playa de las Catedrales na czele. Polecam!

Ponadto, mnóstwo piechurów na kempingach. Część robi jakieś pirenejskie GR10, a część oczywiście Camino de Santiago. Tak czy owak współczucia! ;)
Wschodnia Hiszpania (Rioja i okolice) to tradycyjnie pustkowia przeplatane winnicami i raczej puste przebiegi między bigami, zaś Baskonia i Nawarra ładne – zielone i górzyste (tu już styl raczej karpacki, ale jednak i sporo skał), natomiast ta zieleń skądś się bierze i to źródło zieleni nie jest fajne (patrz „pogoda” wyżej).

Inne: tym razem pecha nie było. Nic nie zgubiłem, nigdzie nie miałem nieprzyjemnych sytuacji, nawet sklepy były zamknięte akurat wtedy, gdy mi to specjalnie nie przeszkadzało lub raczej - gdy byłem na to przygotowany. Ogólnie mówiąc pod tym względem los sprzyjał, wtopy z apką Wizzair na koniec nie liczę, bo łatwo to ominąłem (choć trochę niepokoi na przyszłość). Wyrównanie za zeszły rok? ;)
Wyprawa spełniła moje oczekiwania, trasa atrakcyjna i bardzo wymagająca, ale nie przegięta (choć z powodu kompletnego braku formy na początku serio się obawiałem, że nie zdołam jej ukończyć). Niewielkie minusy to odkryte przeze mnie w tym roku hiszpańskie przepisy o obowiązkowym kasku (poza obszarem zabudowanym) i zakazie słuchawek podczs jazdy. To na pewno zniechęca, by tam jeszcze kiedyś jeździć rowerem. Ale będzie trzeba, bo została mi cała wschodnia część Pirenejów, góry na zachód od Madrytu, no i oczywiście Kanary…
  • DST 38.80km
  • Czas 02:01
  • VAVG 19.24km/h
  • VMAX 46.98km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 304m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 września 2024 Kategoria !Surlier, Wyprawa

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 34 i ostatni

Dziś nie było potrzeby się zrywać, ale i tak jak zwykle obudziłem się po godz. 6. Na spokojnie kawa i małe pakowanie, i o 8:15 ruszam na biga Urkiola (718). Z okna kwatery wyglądało, że nie pada, ale tak naprawdę od początku jest klasyczna baskijska "mgiełka do ciała". To jadę. Pierwszych 5,5 km leciutko pod górę przez wioski, a potem droga staje dęba i jest 9-12%. I dobrze, kolejnych 5 km i z głowy :) 

Z góry widoki żadne (a szkoda, bo wczoraj widziałem, że to jeszcze całkiem sensowne, skaliste góry są!), więc tylko się ubieram i zjazd. Oczywiście na zjeździe zaczyna mocniej padać. Ale nie jakoś strasznie. Dojeżdżam podmoczony, ale nie mokry. Dziś mam też ten komfort, że mogę wziąć prysznic, zmienić zapocone ciuchy na czyste, wypić kawę, zjeść śniadanie i dopiero ruszać dalej :)

Takoż i zbieram się lekko po godz. 11. Zaraz za Durango wskakuję na krajówkę - taką wydzieloną, z wiekszośćią skrzyżowań bezkolizyjnych. Grubo, bo ruch znaczny, w tym TIRy, co samo w sobie mi nie przeszkadza, ale boję sie policji i ich wątów, że nie mam kasku. Więc zapierdzielam najszybciej jak mogę. Do Bilbao zaledwie 30 km.

W połowie tego odcinka widzę stację benzynową z myjnią. Zjeżdżam i myję rower przed lotem - super, że się udało trafić myjnię i nie będzie strach demontować roweru jutro :) Oczywiście, o ile do tego czasu nie będzie padać :p Na razie wygląda nieśmiało słońce.

Dalsza trasa krajówką już mocno mi się ciągnie, zwłaszcza, że w aglomeracji pojawia się mnóstwo skrzyżowań ze światłami, a wszystkie czerwone. Ale wreszcie krótko przed godz. 13 Bilbao Biggins domyka pętlę :D



Potem jeszcze sporo przez miasto, w tym próba wydruku boarding pass, ale po pierwsze nie udało mi się odprawić przez apkę (error!), a po drugie i tak mi print shopa zamknęli przed nosem, bo odprawa dostępna od 13:30, czyli dokładnie od momentu, gdy print shop zaczyna sjestę :p
Więc zamiast tego jadę na ostatnie zakupy do Mercadony (to już w dużej mierze "prodotti tipici" do zabrania ze sobą :) i o 14:30 jestem na dobrze znanej kwaterze Arrisal.



Po zrobieniu prania (w pralce!) i obiedzie, udaje mi się bez problemu odprawić przez kompa. Ki diabeł był z tą apką, nie wiadomo, ale karta pokładowa w niej się pojawiła od razu po odprawie przez kompa (w ogóle po kiego są te odprawy - też nie wiem!). Kit z tym. Oby to był jedyny w tym roku powód, by bilbać Jebao ;)
  • DST 59.14km
  • Czas 02:59
  • VAVG 19.82km/h
  • VMAX 47.73km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 791m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 września 2024 Kategoria !Surlier, Wyprawa

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 33

Wyjazd bez przygód o 8:30. Bardzo fajna kwatera (chociaż niestety cena adekwatna). Pierwsze kilometry na luzie, bo póki co nie jest pod wiatr. Pod Lidlem jestem o 8:53, a tu zonk, bo otwierają o 9:15tik(tak!).



Przecież nie będę czekał! Upewniam się, że dalej jest Mercadona i jadę. Tu pierwsza wredna czecha, dziś będzie ich kilka. Tylko jeden pas ruchu prowadzi pod górę (droga w przeciwnym kierunku ma osobną nitkę), więc przez jakiś czas blokuję samochody. Trudno, nie ja zbudowałem tę drogę tak głupio, niech czekają. Na szczycie jest Mercadona w miejscowości Galarreta (!), czynna od 9, więc już otwarta. Kupuję chleb i banana, i w drogę.

Pochmurnie, 17 stopni, ale nie pada i prawie nie wieje. Jade dość główną szosą i rozglądam się za miejscem na śniadanie. Wreszcie są ławki - mokre, ale co zrobisz? Wciągam kanapkę, rychtuję drugą i jadę dalej. Dużo TIRów, ale kulturalnie jadą. Toczę się przez wioski, miasteczka i czechy, liczne czechy. W tym jedna to az 130m podjazdu, a stamtad już zjazd do Zarautz, gdzie - gdybym wczoraj nie znalazł kwatery - miałem spać na kempingu. No, cieszę się, że jednak nie musiałem tu dotrzeć. To spory kawałek (35 km) i jeszcze te czechy...

Potem jeszcze jedna czecha, zjazd i zaczynam biga. Początkowo z chmarą TIRów i nawet na wahadle (remont drogi) się pchają, ale po chwili jest teren przemysłowy i wszystkie znikają w czeluściach baz. Na drodze zostaję praktycznie sam. I wreszcie robi się ładnie :)



Trochę podjazdu na 300m, potem 100 w dół, aż wreszcie robi się konkretnie stromo - do 13% - i bardzo wąziutka droga. Dwa auta raczej się nie wyminą. Zaczyna też leciutko kropić - taka wodna "mgiełka do ciała" (jak mi uparcie podpowiada klawiatura w telefonie :D). ale jedzie się dobrze i na szczycie Azurkiko (676) jestem w dobrej formie o godz. 13:45. Teraz mokry zjazd, ale deszcz nie nawala jakoś mocno, więc nie zmieniam butów, tylko zakładam ochraniacze. Zjazd stromy, więc krótki. Na dole znów rozbiórka i dalej czesko w górę doliny, znów główną drogą.


A to miasteczko wygląda jak Bilbao po przejściach ;)

W Elbar robię postój na wieksze zakupy w Mercadonie, w tym lasagna, która można na miejscu odgrzać w mikrofalówce i zjeść - sa stoliki, barowe stołki, plastikowe sztućce i papierowe kubki. Wciągam z radlerem na popitkę. Mercadona jest super! :)

A potem już tylko 15 km do Durango, gdzie jeszcze przed wyjazdem zarezerowałem na dziś kwaterę. Ale okazuje się, ze droga jest okropna - nierówny, szorstki beton i nachylenia do 15%. Oprócz tego w okolicy tylko autostrada, ale ona kulturalnie idzie sobie dnem doliny, a ja się miotam po zboczach. No, ale przecież autostradą nie pojadę bez obowiązkowego kasku i jeszcze o zgrozo - w słuchawkach! ;)

Tej drogi na szczęście było tylko kilka kilometrów, a potem już normalna boczna i o 16:30 jestem w Durango.



Chwilę oglądam centrum z bardzo ciekawą bazyliką z jakby dobudowaną boczną nawą





i już mozna uderzać na kwaterę (uprzedziłem gospodynię, ze będę o 16:45). Znów spoko miejscówka - nawet jest dystrybutor z wrzątkiem na herbatę :) Zostaję do jutra do południa! :D
  • DST 93.52km
  • Czas 05:22
  • VAVG 17.43km/h
  • VMAX 55.34km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 1603m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 września 2024 Kategoria Wyprawa, !Surlier

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 32

Obudziłem sie przed godz. 6, więc nie było sensu się wylegiwać i wstałem. W efekcie start o 8, prosto we wschodzące słońce. Ale niedługo, bo wkrótce się skryło za chmurami. Chłodno, 14 stopni, bezwietrznie, niskie chmury nad wczorajszym bigiem. Niedopsz.

Po 9 km w Etxarri kupuję bagietkę (okazuje się pyszna) i jadę na przełączkę 630. Długi, łagodny podjazd, pod koniec którego zaczyna kropić. Na przełączce już regularny deszcz, na szczęście jest daszek w jakimś opuszczonym budynku, więc staję. Zmieniam buty na sandały (w butach mi nieco wygodniej, ale mimo ochraniaczy łatwo je przemoczyć (wchlapuje się od góry), więc w deszczu jeżdżę w keenach. Ubieram się i trochę czekam, ale bez efektu. Podczas wypadu spod daszku na siku widzę, że kawałek dalej jest wiata, pod którą jest dżizas, wow! Podjeżdżam tam z zamiarem wykorzystania czasu na zrobienie kanapek, jest stromo pod górę, kawałek muszę nawet podprowadzić, bo tylne koło się ślizga po mokrej trawie. Siadam, żeby odsapnąć i w tym czasie przestaje padać. No to w pedał! Lepiej zjeżdżać głodnym i suchym niż vice versa.


Baliarain to po baskijsku "leje jak z cebra" ;-)

Zjazd bardzo długi bardzo łagodny - lubię takie, nie marnują mojej energii potencjalnej :) Kilka wiosek i skrzyżowań po drodze, więc niekiedy staję, żeby sprawdzić GPS (ze względu na możliwy deszcz i bardzo mokrą szosę jest w sakwie). Finalnie rozbieram się w Ordizia, gdzie również wyciągam GPS i dalej jadę już w miareęnormlanie i niemal po płaskim. Wciąż na głodnego, bo z obawy deszczu nie chcę robić dłuższego postoju. No, ale w końcu nie wytrzymuję i robię popas na przystanku autobusowym. Kanapka w siebie, kanapka do sakwy i w drogę. Nadal nie pada.

Kawałek dalej, z miejscowością Alegia (A Legia, Legia kurczak!) stroma przełączka (doliną idzie autostrada, nawet bez serwisówki, więc trzeba objechać po 13-procentówce), a na podjeździe znów zaczyna siąpić. Na górze szybka ubiórka tylko w kurtkę i krótki zjazd. Po chwili deszcz ustaje. Potem znów kawałek przez miasteczka, aż wreszcie w Tolosie coś w manetce robi trzask i nie ma tylnej przerzutki. Linka poszła! Teraz zrozumiem, co się działo i czemu nie mogłem jej doregulować - wystrzępiona linka! Wymiana zajmuje mi pół godziny (trudno było wyciągnąć starą beczkę, musiałem wypychać nową linką), potem jeszcze mycie rąk w barze i o godz. 13 jestem znowu w trasie. A Tolosa nawet niebrzydka. 



Dolina, szosa, wioski... aż wreszcie szosa wylatuje na... autostradę! Bez alternatywy. Ale widzę na GPS, że to tylko na moment, bo za chwilę odbija w bok w jakąś dróżkę bezpośrednio z autostrady :o "Dróżka" okazuje się najbardziej stromym odcinkiem, jaki w życiu podjeżdżałem z sakwami. 20% non stop przez około 150 metrów. Myślałem, że płuca wypluję! Do tego jeszcze droga omszała, więc mi się tylne koło trochę ślizgało. Byłem bliski zsiąścia, ale z doświadczenia wiem, że obciążony rower pchać jest jeszcze trudniej niż nim jechać, więc się zaparłem i podjechałem. Po chwili niemal równie ostry zjazd i wylatuję w miasteczku. Uch!

Jeszcze kilka mniejszych hopek i docieram do Hernani, gdzie mam nadzieję znaleźć nocleg. Na booking nic nie ma (albo strasznie drogo), ale jest kilka obiektów na google, których nie ma na booking. Sprawdzam jeden - nie mają miejsc. Drugi nie do końca po drodze, więc odpuszczam i jadę do następnego miasteczka Astigarraga, gdzie są dwa po drodze. W pierwszym jest jeden pokój, za 60 EUR. Hmmm, drogo, ale taniej niż cokolwiek na booking. A nocleg tutaj oszczędzi mi jutro kilkanaście kilometrów z sakwami pod wiatr (wg planu miałem nocować dalej na kempingu, a jutro wracać do Hernani tą samą drogą. Niby luzik, ale jutro ma być deszcz i wiatr w ryj, więc wolę dziś skoczyć tam na lekko i wrócić. Trudno, biorę.

Pensjonacik mega wypasiony, pokój elegancki, czajnik, ekspres do kawy, kawa, herbata... Ja natomiast tylko zrzucam sakwy i lecą na biga Jaizkibel (sic!) :) 12 km do startu i potem drugie tyle na górę. No to w pedał, a jest godz. 15.


Ja i z kibla fotę cyknę ;-)

W Lezo macha do mnie policja, że nie wolno jechać w słuchawkach i że za to jest mandat 200 EUR. Nosz kurwa! Czego jeszcze nie wolno rowerzystom w tym kraju?! Kask obowiązkowy, w słuchawkach nie wolno... A rowerem kurwa wolno?! No, ale grzecznie przepraszam i ściągam (bez mandatu) i jakiś czas jadę bez. Dopiero na podjeździe na biga znów zakładam.

Podjazd spoko, 4-9%, ale dziś nie mam takiego pałera jak wczoraj, więc jadę spokojnie. Ale też bez większego wysiłku. Na górze jestem o godz. 17. Piękne widoki na zatokę San Sebastian :) 





Oraz francuski zasięg przez moment, mimo że do granicy jeszcze spory kawałek. Zjazd i powrót przez miasteczka zajmuje mi godzinę. O godz. 18 jestem w moim (na dziś) wypasionym pensjonacie i zaczynam się delektować niedzielnym wieczorem :)

  • DST 126.62km
  • Czas 06:09
  • VAVG 20.59km/h
  • VMAX 58.75km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 1521m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 września 2024 Kategoria Wyprawa, !Surlier

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 31

Wczoraj rest bez ruszenia kołem. Wg prognoz miała być biblijna ulewa, ale popadało umiarkowanie i tylko w nocy i rano. Trudno, i tak mi się należał (ostatni) dzień odpoczynku. I dobrze wypoczałem, bo dziś naprawde zacnie jechałem :)

Trzy bigi na lekko. Na pierwszy (puerto de Urbasa, 920) ruszam o godz. 8, bez kupwania chleba (sklep czynny od 9), bo została mi resztka z wczoraj. Wszedł jak w masełko, mimo głupiego płaskowyżu na górze, na którym aż 14 km falowania (w obie strony).



Zjazd z powrotem do Altsasua, kupno chleba i wracam do hotelu na drugą kawę i zrobić kanapki na drogę. Ponownie ruszam tuż przed godz. 11.

Najpierw 18 km netto w dół, ale dość czesko - pod najwyższego biga dziś (Alto de Hachueta, 1323). Z wiatrem, więc lecę jak szatan. Big dość zacny, bo wiele odcinków za 12-13%, ale wchodzi jak śmietana! :) Na szczycie jestem jakoś po 13.



Foty i telepiący zjazd, bo droga z nierównych betonowych płyt. Teraz kanapka na dżizasie i o godz. 14 ruszam dalej pod wiatr. 9 km i 200m podjazdów zlatuje dość szybko i już pora na trzeciego biga - Puerto de Lizarraga, 1031. Ten już łatwy, 500m podjazdu cały czas ok 5% i do widzenia. Wciągam z prędkościami rzędu 15-17 kmh! Jak na happy minutes na Exelbergu! Wow! Na górze o godz. 16, piękne widoki na Lizarda Agę ;)


LizardAga

Zjazd, ostatnie 9 km pod wiatr (i już tylko 90m podjazdów) i o 17 jestem w hotelu. Elegancko. I jaka średnia! :)




  • DST 120.86km
  • Czas 05:43
  • VAVG 21.14km/h
  • VMAX 54.49km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 2357m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 września 2024 Kategoria Wyprawa, !Surlier

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 29

Bardzo fajna kwatera, aż się nie chciało iść spać! No, ale w końcu jakoś ok. pólnocy trzeba było. Do snu kołysał mnie szum deszczu, a nawet plusk - chyba mocno lało. Rano już tylko siąpienie, ale konsekwentnie i bez przerwy. Ponoć chleb dowożą do lokalnego sklepiku o 8:30, więc na tę godzinę się szykuję. Wszystko suchutkie, nawet namiot! Aż żal teraz załozyć te ciuchy i znów je zamoczyć...

Wychodzę jakoś 8:40 - prosto w deszcz. Do sklepiku 240 metrów, chleb jest. Kupuję i ruszam. Chwilę za miasteczkiem się robi pod górę, i to dość stromo, więc po chwili muszę się rozebrać. Siąpienie jakby słabnie...? Po kilkudziesięciu metrach, na szczycie podjazdku, znów ubiórka. Przebiega tędy, jak wszędzie (nawet pod moimi oknami!), Camino de Santiago i o tej porze już pełno piechurów. Wszyscy w pelerynach.




Camino de Santiago, proudly sponsored by Shell :-P

Zjeżdżam, ale niedługo, za 2 czy 3 kilometry znów podjazd i znów się muszę rozebrać. I tak chyba z 5 razy od rana! Miał być kurde zjazd! Wkurzyłem się, a jako że wkrótce przestało padać, to finalnie zjeżdżałem w krótkim rękawku przy 11 stopniach, zeby jakoś te podjazdy wytrzymać bez zapocenia się.

Zjazd długi, Za miejscowoscią Erro zrobił się nawet w miarę równy, ale za to już niemal płaski. A że i słoneczko czasem wygląda, więc idzie żyć. Wreszcie po 27 kilometrach jestem na dole. Tu znajduję stare, zarośnięte dżizasy, gdzie sobie jem brunch ze świeżego chleba, francuskiego majonezu i takiejż kiełbasy oraz PBJów z gorącą herbatką z termosu. Mniam!



Stąd 5 km podjazdu na niewielką przełączkę, ale jeszcze smarowanie łańcucha (po deszczach smętnie skrzypi) i o 11 ruszam. Przełączka okazuje się łatwa i szybka i wkrótce jestem na rondzie przy autostradzie, gdzie zaczyna się mój skok w bok na biga Monreal. Tym razem biję chyba własny rekord jeśli chodzi o beczelność miejsca zostawienia sakw! :D



A otóż i big


3 km szosą, a potem zaczyna się podjazd. Droga wąska, ale niezła... przez pierwszy kilometr. A potem robi się gruzowisko hiperstarego asfaltu przeplatanie kopnym szutrem! Momentami mi się koło zapada i ledwo jadę! Z jednym postojem na banana (i sprawdzenie pociągu z Pampeluny, o czym potem) wciągam to cholerstwo (700m podjazdu), ale nie polecam biga Monreal. Za to z góry świetne widoki! To już nie Pireneje (choć widać je na horyzoncie) a pagórkowata okolica wygląda jak makieta! :)





Zjazd bardzo męczący dla dłoni, ale przynajmniej nie pada i trochę słońca tez bywa. Na dole jest kranik, więc biorę wodę i wracam po sakwy. Są! :) Do odjazdu pociągu mam dwie godziny, a do Pampeluny 20 km, plus muszę jeszcze zrobić zakupy w Mercadonie. Powinienem zdążyć. Czemu pociąg? Bo na dziś juz koniec bigów, bo jestem zmęczony walką z pogodą od wielu dni, bo dziś jest wiatr w ryj, wreszcie bo JEST pociąg, którym mogę raz oszukać z 50 km, więc czemu by kurwa nie?! :D

Do Pampeluny jadę zacnie, mimo obciągającego wiatru. Zakupy tez sprawnie idą, bo dokładnie wiem, czego chcę i jak to w Mercadonie, kolejki są krótkie (podoba mi się ich polityka kadrowa, zawsze jest wielu pracowników na sklepie). Stąd już tylko 2,8 km na stację kolejową, gdzie docieram na pół godziny przed odjazdem.



Bilet kupuję w maszynie za 4,15 EUR (!), na rower z tego co pamiętam jest niepotrzebny (zresztą w ogóle jest niepotrzebny, bo konduktor się nie zjawił :p) i jeszcze mam kilkanascie minut, żeby odsapnąć. Elo!



Pociąg odjeżdża punktualnie i chociaż po drodze łapie lekkie opóźnienie, to już mi specjalnie nie przeszkadza. Ok 17:30 jestem w Altsasu, a stąd juz tylko kilkaset metrów do zarezerwowanego wczoraj hoteliku. Na jutro jest fatalna prognoza (biblijna ulewa), a i tak należy mi się ostatni rest. A potem mam tu jeszcze dzień na lekko (3 bigi). Więc zaszalałem i na całość tego okresu zarerwowałem hotelik. Cena nie aż taka fajna jak wczoraj, bo 42 za noc, ale trudno. Okazuje się, że meldunek w hotelu jest w pełni automatyczny, włącznie ze skanem tego dziwacznego kodu ze znaczkami >>> w dowodzie osobistym! Poczatkowo jakoś nie chce rozpoznać mojego numeru rezerwacji, ale za krótymś razem się udaje. Pokój spoko, nie taki mały, jest lodówka, duża i fajna łazienka, okno. A w korytarzu jest mikrofalówka, więc naprawdę fajny hotelik na rest :)
  • DST 86.19km
  • Teren 12.00km
  • Czas 04:50
  • VAVG 17.83km/h
  • VMAX 49.72km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 1203m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 września 2024 Kategoria Wyprawa, !Surlier

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 28

Leje. W nocy leje, rano siąpi, później mży, a potem pada. Na szczęście dzisiaj mam krótki dzień, więc na spokojnie się szykuję w namiocie. Jestem zdeterminowany, żeby pojechać, bo ten kemping się nie nadaje na deszcz. Ok 9:30 na chwilę przestaje padać, więc zwijam namiot i przed 10 out. Jeszcze zakupy w Lidlu, robienie pod jego daszkiem kanapek na drogę i ruszam o 10:15. Znowu pada.



Dziś większość dnia pod górę, a to akurat dobrze, bo jest 15 stopni, a im wyżej tym zimniej i pada cały kurwa czas. Podjazd ze 150 na 1000 robię z jednym postojem na jedzenie, pod ostatnim dachem na świecie, gdzieś na wysokości 350. Stamtąd już w ciągu, bo za zimno, żeby stawać. 



Na przełęczy Ibaneta (1050) o dziwo na chwilę wychodzi słońce. Zrzucam sakwy pod kaplicą (dokładnie za ołtarzem! :-) i jadę na biga.



To jeszcze 550 m. A w ogóle to już Camino de Santiago i pełno tu piechurów! Że im się chce. Nadal nie mogę tego zrozumieć...

Okropna droga, na poły stary asfalt jak po ataku bombowym, a na poły szuter. Podczas podjazdu znów chrzani się pogoda. Wraca mżawka i do tego pojawia się przenikający wiatr. Na górze totalna chmura. Chowam się przed wiatrem za czymś w rodzaju ogromnej cembrowiny i ubieram we wszystko. 

Zjazd mokry i zimny (8 stopni), więc szybko drętwieją dłonie. Na wysokości ok 1200 ratuję dwie starsze panie, którym padły komórki i nie wiedzą, dokąd iść! Na szczęście znały nazwę miejscowości, gdzie mają nocleg i było to tylko ok 5 km stąd. Pokierowałem, dobry uczynek dla bozi-santiazi spełniony, pojechałem. 



Sakwy bezpiecznie czekają za ołtarzem, więc zbieram i zjeżdżam. Zimno! Jeszcze tylko 8 km, ale już jestem przemarznięty. 12 stopni i wciąż siąpi. Po kilku kilometrach jest znak drogowy: "Santiago de Compostela 780"! Współczucia! :-P



A swoją drogą śmiesznie się obserwuje taki pieszy szlak, gdzie dokładnie wszyscy idą w tym samym kierunku! Gdyby mi się chciało, to bym ich strollował i poszedł w przeciwnym! B-)

Jest też kemping, na którym miałem spać, ale na szczęście sprawdziłem wczoraj booking i znalazłem dach za 20 eur! Po takim dniu dach jest w ogóle błogosławieństwem, ale za tę cenę? Wow! 

Kwatera okazuje się bardzo przyjemna. Można się wysuszyć (nawet namiot w kotłowni!), jest kuchnia, lodówka, czysto, cicho... No rewelacja! Polecam Casa Patxikuzuria w Espinal! (jest na booking). 
  • DST 48.67km
  • Teren 5.50km
  • Czas 03:56
  • VAVG 12.37km/h
  • VMAX 54.21km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • Podjazdy 1643m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 września 2024 Kategoria Wyprawa, !Surlier

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 27

Dziś miał być wreszcie łatwy dzień i dobrze bo tu po francuskiej stronie praktycznie same hardkory. Miał, ale od czegóż pogoda? :-D
Od rana siąpi, potem mżawka, potem pada, a potem dla odmiany siąpi. Szykuję się leniwie, bo ok 10-11 ma przestać. Kawa, przepak (dziś dzień na lekko, ale jak zwykle dużo rzeczy do zabrania, zwłaszcza przy niepewnej pogodzie), wypad po bagietke (w tamtą stronę bez deszczu, ale z powrotem już siąpienie), śniadanie, kanapki i herbata na drogę...

O 10:30 nadal mży, więc ruszam. W miasteczku pada mocniej i trochę się waham, ale po chwili czekania pod daszkiem zwycięża duch walki i ruszam. Pada raz mocniej, raz słabiej, ale w zasadzie bez przerwy. 

Zaczynam od 25 km łagodnego, odrobinę czeskiego zjazdu doliną. Jako że pada, to gps schowany (stracił wodoszczelność) i okazuje się, że mam syndrom odstawienia! Non stop się stresuję, czy dobrze jadę! I faktycznie pod koniec poleciałem główną, przegapiłem dupiasty skręt i musiałem wracać ze 2 km. Okazało się, że niepotrzebnie! Takich super-czech jak na następnym odcinku to już dawno nie widziałem! Po kilkanaście procent w obie strony non stop! Szaleństwo! 

Ale po ok 7 kilometrach tego cholerstwa wreszcie jestem u podnóża biga Artzamendi (926). Jest daszek, więc jem kanapkę i piję gorącą herbatę z termosu, mniam. I patrzę jak bardzo siąpi. Bardzo. Siedzę z pół godziny, ale nic się nie zmienia. Zaczynam marznąć (19 stopni, ale mokra koszulka), więc stwierdzam, że i tak będę przecież mokry - deszcz czy pot, wszystko jedno. Ruszam. Wysokość 36m npm...

Podjazd początkowo bardzo jak wołowina, są nawet drobne zjazdy. Ale za to droga, choć bardzo wąska, to z doskonałą nawierzchnią, wygląda na tegoroczny asfalt. Super! Oprócz tego, że siąpi oraz kapie z drzew. Mocno. 



Na wys. 400 kończy się wołowina, a zaczyna się mięcho. Długie odcinki po 15-17% przedzielone krótkimi wypłaszczeniami. Mocna rzecz, ale dobrze mi się jedzie. Metry szybko wchodzą. Tylko krzyż mnie boli od tego pompowania, więc na wys. 620 robię 2 minuty postoju na rozprostowanie pleców. Przy okazji sprawdzam na gps, że zostało 2,4km, co oznacza, że dalej też nie ma taryfy ulgowej i średnie nachylenie będzie 12,5%. To jadę. 

Faktycznie dalsza część taka sama: kilkaset metrów 14-17% i kilkadziesiąt prawie płasko. I od nowa. No, fajny big! Aż mi się przypomniały przełęcz Karkonoska, Malga Palazzo i jeszcze jeden big w Basilicacie, którego nazwy nie pomnę, ale też był w deszczu (tyle że to było w lutym :-P).



Na szczycie jestem o godz. 14 i tu akurat nie pada. Big-klasyk, maszt i kopuła. Zakładam bluzę i kurtkę, i bez czapki i rękawiczek ruszam w dół. Zamierzam robić zatrzymania na rozruszanie palców dłoni, zamiast zamoczyć dobre rękawiczki. Zresztą jest 17 stopni, bez dramatu. Na zjeździe siąpi i nawet mocniej pada, ale wbrew obawom jedzie się dobrze! Staję tylko raz, a poza tym zjazd zlatuje jak z bicza, przy tych nachyleniach dystans jest bardzo mały, więc mimo że rzadko przekraczam 25 kmh, to i tak błyskawicznie tracę wysokość. 

Na 250 już nie pada i nawet jakby się przeciera. Na dole znów krótki postój i decyduję, że wracam objazdem główną, te czechy mnie nie kuszą. Wolę jedną w miarę równą przełączkę. Najpierw krótki gorż, potem przez wsie, aż wreszcie podjazd na głównej. Ale gdzie mu tam do tych czech! 5-6%, 130m pod górę i po zawodach. Owszem, jest kilka kilometrów dalej, ale bez porównania lepiej! 

Potem już znana trasa, ale z wiatrem, więc mimo że lekki podjazd, to ciągnę 28-30. 12 km przed metą staję w Leclercu po zakupy, bo inaczej musiałbym jeszcze w Janku Stópniku nadłożyć ze 3 km. Kolacja na dziś i jutro, jakieś ciastka i pędzę dalej. Dobrze się jedzie, zwłaszcza, że od dłuższego czasu nie pada i nawet szosa już trochę wyschła :-)



Na kempingu jestem o godz. 17, tu wszystko mokre i tradycyjnie, gdy po prysznicu i praniu zasiadam do robienia kolacji, to zaczyna siąpić. No beznadziejny jest ten Janek S.! Jem już w namiocie, a potem mam już prawie wolne, tylko w przerwie między deszczami robię klar w sakwach, żeby jutro łatwiej się było pakować. Bo ewidentnie jutro stąd spadam, mimo że ma padać. To jest Złe Miejsce. A i kemping słaby, zwłaszcza na taką pogodę. A na jutro wziąłem kwaterę za 20 eur - brawo ja! B-)

  • DST 86.99km
  • Czas 04:30
  • VAVG 19.33km/h
  • VMAX 50.59km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 1488m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 września 2024 Kategoria !Surlier, Wyprawa

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 26

To był jeden z najniższych noclegów wyprawy, wys. 350, a mimo to wieczorem było chlodno. Rano pochmurnie, ale bez deszczu i zaskakująco ciepło, bo 18. Zbieram się o 8:30, ale potem jeszcze kupuję zamówioną bagietke w kempingowym barze (okazuje się beznadziejna, ale alternatywy i tak nie było) i robię kanapki na cały dzień, więc start o 9:10. W tym momencie kemping mijają idący szosą dwaj piechurzy. Idą w tym kierunku, co i ja, więc przelotnie zastanawiam się, dokąd zmierzają i jak bardzo mi ich żal, że są na tym mega zadupiu bez środka lokomocji...

Po sześciu kilometrach zjazdu (wys. 290) zaczyna się podjazd na biga Puerto Larrau (1570). Początkowo bardzo łagodny, a jeszcze staję, żeby podregulować tylny hamulec, bo już bardzo nisko bierze. Z czasem podjazd się robi ponownie wołowy (choć nie aż tak jak wczoraj), więc kiepsko się jedzie, zwłaszcza, że dzisiaj jakoś kompletnie nie mam spręża. Chciałem być o 12 na bigu (wtedy ma zacząć padać), ale nie zanosi się. Za to pogoda się z czasem poprawia, wygląda słońce. 

Wreszcie przed godz. 11 docieram do Larrau i krótko za nim sakwy lądują w krzakach (wys 650). Niestety, tym razem jeżyny. 

Biga robię z jednym postojem, ale długim, bo strasznie mi się nie chce i spływam potem do tego stopnia, że mi ze spodenek kapie prosto do sandałów! Nie mam pojęcia, czemu aż tak! W każdym razie na bigu jestem o godz. 13. Słońce zza chmur i nie pada. Po drodze nigdzie nie było wody, więc proszę hiszpańskich kamperowcow o pół litra. Nie tylko dostaję wodę, ale i puszkę coli. Wow! 



Zjazd z kilkoma podjazdami (wołowy), ale przed 14 mam już sakwy. I nadal nie mam spręża. Stwierdzam, że może kawa pomoże i staję w Larrau na ławce przy kraniku. Recznik schnie w słońcu, kawa pyszna. Dobry pomysł! I wtedy pojawiają się... ci sami dwaj piechurzy. Dogonili mnie! Czyli poruszam się z prędkością pieszego! B-) Oni tu jednak zostają i łapią stopa, a ja ruszam dalej. 

Kilka kilometrów zjazdu na 500 i zaczyna się drugi big (1350). Ale jaki! 8 km i 850 metrów! I jeszcze pierwszy kilometr dość łagodny. Ale potem...! Potem odcinki z nachyleniem 10% są odpoczynkowe! A 13-14 nie jest rzadkim widokiem. No szacun! Na szczęście słońce się chowa i jest 20 stopni, bo w upale to już by była tortura. 

Podjeżdżam znów z jednym postojem, ale w nieco lepszej formie. Kawa pomogła. Na górze o 16:20, a z wyżętej koszulki powstaje mała kałuża :O



18 stopni, więc zjazd tylko w kurtce, ale jest chmura, więc ostrożnie, bo widoczność ze 30 metrów. Na 1000 znów zaczyna się podjazd, ale już tylko 130m. Wciągam nosem. 



Na górze znów tylko kurtka i wio. Teraz już się serio spieszę, bo zostało 24 km, a właśnie zaczyna kropić. Gdy osiągam dno doliny (dotychczas ostry zjazd, stąd już łagodny i lekko czeski), to zostaje 15 i chwilowo nie kropi. Na wszelki rozbieram się do gołej klaty (cieplej niż w przepoconej koszulce, a nie chcę przepocic drugiej!) i cisnę ponad 30 kmh (oprócz czech). Okazuje się też, że pękła mi gumowa osłona przycisku "back" w garminie! Wysłużyła się najwyraźniej :-( Nie tylko utrudnia to obsługę (trzeba wciskać wykałaczką czy czymś), ale też pozbawia go wodoszczelności. Lipa! Jak kropi, to go chowam do trójkąta. Ale kropi mało. 



O 18 jestem pod intermarche. Kupuję benzynę na stacji i robię spore zakupy jedzeniowe. Ciekawe, czy to nie błąd... Na kempingu municipal w centrum St. Jean Pied de Port (dalej: Janek Stópnik albo Pied) jestem przed 19.



Sam Janek dość ładny, a kemping i część centrum mieści się w dawnej cytadeli :-)



Z wyposażeniem szału nie ma, ale nie chce mi się jechać na drugi kemping sporo za miasto, zwłaszcza, że sądząc po zdjęciach w necie wcale nie musi być lepszy (do moich celów, choć na pewno jest bardziej fancy). Zostaję. 

Gdy kończę prać ciuchy (po rozbiciu namiotu i prysznicu) to zaczyna padać. Gotuję pod dachem, ale nie ma tam gdzie usiąść, więc jem na leżąco w namiocie. Pada lekko, ale konsekwentnie cały czas. Ponoć ma padać co najmniej do jutra do południa :-P
  • DST 84.95km
  • Czas 05:54
  • VAVG 14.40km/h
  • VMAX 62.10km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 2417m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 września 2024 Kategoria !Surlier, Wyprawa

Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 25

Wczoraj rest, bo miałem 7 dni jazdy z rzędu i już to mocno czułem. Ale pogoda wbrew prognozie była piękna aż do wieczora, kiedy to przyjebao. I zaczęło wyglądać na to, że rest był błędem.

W nocy burza, rano lekki deszcz. Wstaję normalnie i szykuję się pod dachem, bo na szczęście jest. Dobry kemping! Po 7 przestaje padać, dobra nasza! O 8:30 jestem gotowy, ale niestety intermarsza otwierają dopiero o 9, a to jedyne źródło chleba w okolicy. Trudno, czekam. O 8:45 zaczyna lać. O 9 już solidnie. Mimo to jadę do sklepu, na szczęście to tuż za rogiem. I łapię piękne ujęcia gór i chmur :-)







O 9:15 wracam z chlebem i kolacją, ale już jestem wilgotny. Robię kanapki na drogę z całej bagiety, jem śniadanie i o 9:35 jestem gotów. Leje. I leje. Prognoza mowi, że deszcz ma słabnąć, więc czekam. 

O 10:10 nagle wyłączają deszcz. No to w pedał! Po 2 km znajduję idealne miejsce na sakwy: niewidoczne z szosy, łatwo dostępne, w cieniu, ale i zadaszone (pod skałą jest sucha ziemia). No rewelacja! Zrzucam i jadę. Na biga Col du Somport 28 km i 1400 metrów...


Sakwy mają piknik pod wiszącą skałą. Na szczęście żadna nie zaginęła ;-)

Jadę jak szatan, typu 20 kmh na 2% albo 14 kmh na 5% (większych nachyleń póki co nie dają), i bez zmęczenia :-)
Na 18. kilometrze doganiam poznaną wczoraj Holenderke Laurę na wózku elektrycznym, która dziś spała wyżej. No niewiele wczoraj ujechała, mnie ten odcinek zajął godzinę. Przefikane ma! 



Gadamy kilkanaście minut, a że jedziemy 5 kmh, to w tym czasie jem kanapkę (zamiast stawać). Po zjedzeniu mówię do zobaczenia, jak będę zjeżdżał i w pedał.

Na rozwidleniemu przełęcz / tunel doganiam dwie hiszpańskie bikepakerki. Chwilę gadamy podczas jazdy, a potem je wyprzedzam. Ale niewiele, na przełęczy jestem o 12:30, a one może ze 3 minuty później. Tu wspaniale widoki na niesamowicie oświetlone góry. Skala jest intensywnie czerwona, dużo zieleni, trochę żółci i światło pod kątem. No prawdziwe tęczowe góry! B-)







Ubiórka i zjazd. 400m poniżej przełęczy spotykam Laurę. Mówi, że na przełęcz dziś nie da rady, bo zużyła już 1,5 baterii do wózka, zostało tylko pół, czyli pod górę jakieś 4 kilometry. Spróbuje nocować na jakimś sumner camp, który wyguglała. Ja nic takiego po drodze nie widziałem, no ale się nie rozglądalem za noclegiem. Jest dopiero godz. 13! No przemasakra z tym wózkiem! Życzę jej powodzenia i zjeżdżam. 

Przy sakwach jestem o 13:45 i już świeci słońce i 22 stopnie. W ogóle dotychczas nie padało, ale teraz robi się wręcz ładnie. Super! 

Ruszam przez wioskę i po chwili robi się 12% i widzę, że zaraz będzie kawałek szutru. Jest też ostrzeżenie "droga niebezpieczna, no GPS" i zakaz ruchu. Oczywiście olewka i jadę. Aż tu wybiega z domu jakiś samozwańczy porządkowy i krzyczy, że tu nie wolno, nie widzę zakazu? Znam znaki drogowe?! No kurwa! Mówię, że velo i dlaczego nie, a on tylko powtarza, że zakaz i żebym zjechał, to mi pokaże. A figę! Właśnie podjechałem stromizne i mam zjeżdżać?! Zresztą widziałem ten jego zakaz, bardziej go już nie zobaczę!

Próbuję mu przemówić do rozsądku, swoją łamaną francuzczyzna, że pourqui pas i quel problem, ale nic nie pomaga. Żeby nie było tak stromo, to bym go olał i pojechał, ale pod górę mu nie ucieknę! Pytam w desperacji kim jest, a on mówi, że "responsable". Akurat! No, ale nic nie mogę zrobić, muszę zawrócić, kurwa! 

Więc żegnam go gromkim fuck you i wracam. Objazd na szczęście nie jest bardzo długi, ale jednak ze 3 km, w tym trochę w dół. No wkurwił mnie niewąsko gość! 

Dalszy podjazd na biga Pierre St Martin (1760) bez przygód, tylko droga durnie poprowadzona. Najpierw 9% ciągiem na przełączkę 1000, potem 130 zjazdu, a dalszy podjazd taki że raz 2%, raz 7, raz 13, potem znów dwuprocentowy krótki zjazd i znów 9 i apiat'. Krótko mówiąc, podjazd jak wołowina - szarpany. Źle się jedzie, zwłaszcza, że od kilku dni kiepsko mi działa tylna przerzutka i nie mogę doregulować. Chyba czyszczenie manetki się należy.

No, ale jadę w sumie nieźle. Na 1530 zrzucam sakwy i ostatnie 230m na lekko. Nadal szarpane. Na przełęczy granica hiszpańska (drugi raz dzisiaj) i parking. Jest godz. 18, więc sprawnie przebiórka w suche ciuchy (z moich wręcz kapie pot mimo że tylko 16 stopni się zrobiło. Chyba przez wilgoć w powietrzu. 

Zjazd też jak wołowina, ale z przewagą dużych stromizn. Do 11%. Ok 18:45 jestem na kempingu Ibarra (to już Kraj Basków) nad rwącą rzeką, od której aż bije mrozem! Ale kemping spoko, bo spartański, ale ma wszystko co trzeba (dopóki nie pada, bo zadaszonego stołu brak, ale zwykły dzizas jest). Rozbijam kompletnie mokry namiot i niestety do wieczora nie udaje mu się wyschnąć. Mam nadzieję, że nie zmoczę ;-) śpiwora.. 


  • DST 110.06km
  • Czas 06:30
  • VAVG 16.93km/h
  • VMAX 64.32km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Podjazdy 2874m
  • Sprzęt Surlier
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl