Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 63796.44 km (w terenie 1125.52 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3550:39 |
Średnia prędkość: | 17.97 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 900660 m |
Maks. tętno maksymalne: | 154 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (0 %) |
Suma kalorii: | 43238 kcal |
Liczba aktywności: | 751 |
Średnio na aktywność: | 84.95 km i 4h 43m |
Więcej statystyk |
Zwierz Alpuhary, dz. 23
Rano zostawiam czesc szpeju na kempingu (lacznie z 5 kg!) i jade do Mercadony. Tu w szafkach (na zakupy z innych sklepow, o takich) zostawiam reszte sakw

i jadę na lekko na biga Puerto Lobo i oglądać Granadę.


Alhambra

de Granada ;-)
Lekko po 12 jestem z powrotem. Zakupy, zbieram sakwy i ruszam na kemping Ruta del Purche pod Veletą, który od dzis znów jest czynny. Podjazd zacny, 10-12%, a w samej końcówce 16. Ładnie.


Ale jednak to bardzo blisko, wiec mimo emeryckiego tempa już o 15 jestem na miejscu. Chętnie bym pojechał wyzej, ale nie ma gdzie spać :-P
Kemping spoko, prąd, stół, krzesla, jest nawet wifi. Oprócz mnie ledwo kilka osob. Bedzie spokoj :-) i zimno, juz o godz. 16 zaledwie 16 stopni w cieniu (w sloncu na podjezdzie byko ponad 30).
W umywalni w glupi sposob zalalem telefon i wlasnie go susze (chyba sie uda), wiec wpis ze sluzbowego bez polskich znakow i zdjec :-P
Telefon odzyl, ale znaków nie chce mi się poprawiać :-P
Jutro atak szczytowy ;-)

i jadę na lekko na biga Puerto Lobo i oglądać Granadę.


Alhambra

de Granada ;-)
Lekko po 12 jestem z powrotem. Zakupy, zbieram sakwy i ruszam na kemping Ruta del Purche pod Veletą, który od dzis znów jest czynny. Podjazd zacny, 10-12%, a w samej końcówce 16. Ładnie.


Ale jednak to bardzo blisko, wiec mimo emeryckiego tempa już o 15 jestem na miejscu. Chętnie bym pojechał wyzej, ale nie ma gdzie spać :-P
Kemping spoko, prąd, stół, krzesla, jest nawet wifi. Oprócz mnie ledwo kilka osob. Bedzie spokoj :-) i zimno, juz o godz. 16 zaledwie 16 stopni w cieniu (w sloncu na podjezdzie byko ponad 30).
W umywalni w glupi sposob zalalem telefon i wlasnie go susze (chyba sie uda), wiec wpis ze sluzbowego bez polskich znakow i zdjec :-P
Telefon odzyl, ale znaków nie chce mi się poprawiać :-P
Jutro atak szczytowy ;-)
- DST 43.64km
- Czas 03:04
- VAVG 14.23km/h
- VMAX 52.25km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1309m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 22
Pobudka znów o 6:40, dość lenistwa ;-) wyjeżdżam tuż po 9. Od razu pod górę. W Orgiva kupuję chleb i dalej ciągnę aż pod Lanjaron, gdzie miejsce postojowe z ładnym widokiem.

Nie byłem jeszcze zbyt głodny, więc zjadłem niewiele i to był błąd, bo później żadnych miejsc postojowych już nie było :-P

Nie byłem jeszcze zbyt głodny, więc zjadłem niewiele i to był błąd, bo później żadnych miejsc postojowych już nie było :-P
Potem zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, ładny wąwóz...




Podjazd i wreszcie z góry widzę Granadę. Nic szczególnego. Tu w końcu nie wytrzymałem i zjadłem na przystanku. Na szczęście trochę cienia było. Zjazd do miasta, a w nim znów czechy. Robię zakupy w Lidlu i o 15 zaczynam główne danie dnia, czyli podjazd na kemping nad Monachil, skąd jutro będę atakował Velete. Ma być 800 m pod górę na 13 km, a na pierwszych siedmiu podjeżdżam ledwo 100. Będzie rzeźnia...
Na krótkim postoju wpada mi do głowy, żeby sprawdzić, czy kemping czynny. Wchodzę na stronę, a tu ZONK! Do jutra włącznie są na urlopie! Dla pewności jeszcze dzwonię i faktycznie, nieczynne!
Co robić? Żadnych alternatyw tam na górze nie ma (booking, Airbnb, mapy Google...), a stąd jest za daleko, żeby na raz Velete pociągnąć. Zresztą tu też nie ma gdzie spać, trza wracać do Granady lub dzikować wyżej. Ale nie wiadomo, czy jest gdzie (nic sensownego na mapie nie widzę), wg moich danych nigdzie wyżej nie ma też wody... No masakra!
Po głębszym namyśle kompletnie zmieniam plan. Wracam do Granady, jutro mały okoliczny big i w poniedziałek Alhambra (na jutro czyli niedzielę brak biletów) i na koniec dnia podjazd na górę, gdzie już będzie czynny kemping, we wtorek zaś Veleta. Prognoza ok, więc to przejdzie.
W Granadzie w ogóle oblożony weekend, bo na jutro pełno bookingów, ale na dziś nic, same horrendalne ceny. Na szczęście jest też kemping. Na wszelki wypadek dzwonię. Są ostatnie dwa miejsca! Rezerwuję jedno i wracam via Lidl (jutro niedziela i nieczynny).
Kemping Reina Isabel ma dużo cienia, więc fajnie na pół rest, piazzola bardzo mała i gleba nieludzko twarda (pożyczyłem mlotek!), ale jest wifi, prąd i blisko do kibla, plus można korzystać z lodówki i mikrofali, więc spoko.


Po myciu, praniu i jedzeniu siadam do rezerwacji biletów do Alhambry. Kolejny zonk, bo na poniedziałek właśnie wyszły... Uch! Więc znów rozkmina i finalnie ustaliłem, że wracam tu oo Velecie i Alhambre zwiedzam w środę. Mam już bilet. Ale masakra, ile kombinowania. Nienawidzę weekendów podczas wyprawy! :-/
- DST 74.94km
- Czas 04:17
- VAVG 17.50km/h
- VMAX 53.39km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1160m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 21 - Alpujarra
Dziś miał być łatwy dzień, więc sobie pospałem do 7:15, to już prawie świt ;) Zbierałem się też bardzo leniwie i w efekcie wyjechałem dopiero tuż przed 10. Jeszcze zboczyłem do piekarni i w trasie jestem tak naprawdę o 10:30.
Na początek zjazd, dalsza część wczorajszego. Ładnie. Hiszpanie ewidentnie umią w wąwozy ;-)

Na dole wbijam na krajówkę z poboczem i małym ruchem. Jedzie się dobrze, ale już jest gorąco, pod 30. A teraz pojazd z 500 na 1000. Zero cienia, więc jadę ciągiem. Na górze jest miasteczko, gdzie wreszcie ławka w cieniu i kranik, więc piję kawę mrożoną i jem - najwyższy czas, bo już mnie prawie odcięło :)
Potem krótki i ostry zjazd i dalsza część podjazdu na 1350. Tu już upał ostro daje w palnik, jest do 35 i znów zero cienia. Mimo to jadę nie najgorzej. Na samej górze winnica i dojrzałe, słodkie owoce, więc sobie dogadzam :)

Potem czesko aż do biga, który jest ciut niżej niż najwyższy punkt. Widoki bez szału: suche, nadmorskie wzgórza - to właśnie Alpuhara. Aczkolwiek jest jedna olbrzymia góra z masztami, która ewidentnie wygląda jak big. Nerwowo sprawdzam, czy czasem go nie pominąłem, ale nie - to nie big.

Na zjeździe piękne widoki na Sierra Nevada, ale niestety grań tonie w chmurach - Velety nie widać.

W Orgiva jestem przed 16. Gorąco, ale na kempingu sporo cienia, więc idzie żyć. Już o 18 jestem obrobiony i mogę zacząć swój dzień półrestowy ;)
Na początek zjazd, dalsza część wczorajszego. Ładnie. Hiszpanie ewidentnie umią w wąwozy ;-)

Na dole wbijam na krajówkę z poboczem i małym ruchem. Jedzie się dobrze, ale już jest gorąco, pod 30. A teraz pojazd z 500 na 1000. Zero cienia, więc jadę ciągiem. Na górze jest miasteczko, gdzie wreszcie ławka w cieniu i kranik, więc piję kawę mrożoną i jem - najwyższy czas, bo już mnie prawie odcięło :)
Potem krótki i ostry zjazd i dalsza część podjazdu na 1350. Tu już upał ostro daje w palnik, jest do 35 i znów zero cienia. Mimo to jadę nie najgorzej. Na samej górze winnica i dojrzałe, słodkie owoce, więc sobie dogadzam :)

Potem czesko aż do biga, który jest ciut niżej niż najwyższy punkt. Widoki bez szału: suche, nadmorskie wzgórza - to właśnie Alpuhara. Aczkolwiek jest jedna olbrzymia góra z masztami, która ewidentnie wygląda jak big. Nerwowo sprawdzam, czy czasem go nie pominąłem, ale nie - to nie big.

Na zjeździe piękne widoki na Sierra Nevada, ale niestety grań tonie w chmurach - Velety nie widać.

W Orgiva jestem przed 16. Gorąco, ale na kempingu sporo cienia, więc idzie żyć. Już o 18 jestem obrobiony i mogę zacząć swój dzień półrestowy ;)
- DST 75.10km
- Czas 04:14
- VAVG 17.74km/h
- VMAX 60.04km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1506m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 20
Noc spokojna, chociaż wieczorem coś miękkiego mnie uderzyło przez namiot. Chyba kot wpadł pod tropik! :-D
Pobudka przed świtem, wszystko w porządku, tylko straszna rosa. Dopiero drugi raz na tej wyprawie. Wyjeżdżam o 8:50, o 9:10 jestem na szosie. Tu już słońce i zasięg. Po kilkunastu minutach ruszam na biga. Jakoś nietęgo mi się jechało, ale z dwoma postojami wszedł. Na szczycie 16 stopni i paskudna chmura nad dalszą trasą. Ubieram się i zjeżdżam (zimno!), a z chmury na szczęście nic nie pada. Na dole oczywiście wychodzi słońce i natychmiast robi się ponad 30.


Dość desperacko szukam wody, bo dziś jeszcze żadnej nie było. Wreszcie dostaję od pani w jedynym gospodarstwie po drodze (poza tym tylko pola, szklarnie i odludzie). Hopa, zjazd, lancz i zaczynam dłuższy podjazd pod biga. 350m i juz 42 stopnie...
Na końcu jest serwisowka wzdłuż autostrady, oczywiście nieludzko czeska. Do 14%! A jej ostatnie 3 km ma być szutrowe. Wkurzam się i zjeżdżam na autostradę. Ruch znikomy, nikt nie trąbi. Dobra decyzja!

Wyprawa na bogato ;-)

Wyprawa na bogato ;-)
Na zjeździe ku miejscowości Dolar jest piekarnia, więc wreszcie mam świeży chleb. Biorę też wodę. Teraz już pod górę. Początkowo fatalna nawierzchnia, ale potem wbijam się w główniejszą i jest bardzo dobra droga. Podjazd 5-8% i nawet bez czech! A to już Sierra Nevada i big 2000m, czyli 800 podjazdu. Nawet nieźle się jedzie. Z dwoma postojami jestem na przełęczy tuż przed 18. Tu schronisko (!), ale zamknięte :-P są też dzizasy i kibel, ale nie zaglądam, czy otwarty i czy jest prąd, tylko ubieram się i ciupasem na dół.

Tu byłby niezły dzik, ale zimno strasznie, no i pogoda się psuje. Na 2000 to by nie było fajne...

Tu byłby niezły dzik, ale zimno strasznie, no i pogoda się psuje. Na 2000 to by nie było fajne...
Zjazd zimny i dlugi, ale bez czech, więc super. Prowadzi pustą doliną, trawersem. Nic tu nie ma, więc na koniec śladu zaczynam wątpić, czy jest kemping, ale o dziwo jest. Na stromym zboczu, ale nawet fajny. Jest wifi i załatwiam sobie stolik i krzesło. Super. No i nazywa się Alpujarras! :-D
Udaje mi się rozbić (suszenie namiotu z rosy), umyć, uprać i rozwiesić, kiedy zaczyna padać. Shit. Nie zjem! Potem na szczęście przestaje, więc jakimś cudem jednak jem przy stoliku, a jak tylko kończę, to jak nie lunie! Pada już z pół godziny i nie zamierza przestać. Dobrze, że zdążyłem wszystko ogarnąć...
- DST 104.74km
- Czas 06:20
- VAVG 16.54km/h
- VMAX 58.28km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 2349m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 19
Start jak zwykle ok 9. Mocno pochnurno i tylko 18 stopni. Początek to czeski zjazd do Quesada, gdzie jem drugie śniadanie, biorę wodę i próbuję kupić chleb, ale zniechęca mnie olbrzymia kolejka w jedynym markecie. Trudno, kupię później. Zresztą mam jeszcze starą bułkę i pół tostowego ;-)
W Quesadzie zaczyna się big. Jedzie się dobrze, jest chłodno, podjazd lagodny. Wciągam całość, czyli ok 450m, na raz. Na górze 16 stopni, więc po raz drugi na tej wyprawie ubieram się na zjazd. A ten jest dość dlugi, ale z 200m podjazdu pośrodku. I dość widokowy, ładny.

Ale dopiero jeszcze niżej zaczyna się prawdziwa bajka z widokami. Jazda jest czeska, przecinam kolejne wąwozy, a każdy ładniejszy od poprzedniego.


I wreszcie na samym dole jest TO. Jezioro zaporowe na rzece Gwadalkiwir i urwanie dupy! :O



Spędzam z pół godziny na zdjęciach, a potem ostatni mały podjazd i zjazd do Bazy. Z góry widzę paskudne chmury, nad górami, w które zmierzam... W Bazie zakupy na dwa dni (znów będzie odludzie) i rozkmina, czy czasem tu nie zostać, skoro może przywalić... Ale to by oznaczało jutro dodatkowe 500 podjazdu, a jest dopiero 16, akurat, żeby to zrobić dziś. Więc jednak jadę dalej. Potem się okaże, że żadnego deszczu nie będzie.
Do Caniles leciutko pod górę i raczej z wiatrem. Tam biorę 6 litrów wody na dzika i zaczynam biga. Nawet nieźle idzie, bo podjazd bardzo łagodny, 2-4% większość czasu. Bez spiny lekko po 18 jestem w Los Olmos, czyli na moim wyszukanym dziku. 1,5 km w bok od szosy, szutrem i tuż obok niemal opuszczonej wsi. Niemal, bo widzę jednego człowieka, dwa psy i trzy koty.
Nikt mnie nie zaczepia, wiec myje się i rozbijam obóz. W międzyczasie zasięg, który był slabiutki, znika zupełnie i juz nie wraca do rana. Trudno, miejsce fajne, bo są dzizasy i nawet woda do mycia, aczkolwiek nie chciałbym musieć jej pić.
Wieczorem odwiedzają mnie koty, a ja odwiedzam wzgorze przy wsi, gdzie łapię na tyle zasięg, żeby się odmeldowac i lekko po 22 spać. Z daleka słychać krowy, poza tym spokój...

W Quesadzie zaczyna się big. Jedzie się dobrze, jest chłodno, podjazd lagodny. Wciągam całość, czyli ok 450m, na raz. Na górze 16 stopni, więc po raz drugi na tej wyprawie ubieram się na zjazd. A ten jest dość dlugi, ale z 200m podjazdu pośrodku. I dość widokowy, ładny.

Ale dopiero jeszcze niżej zaczyna się prawdziwa bajka z widokami. Jazda jest czeska, przecinam kolejne wąwozy, a każdy ładniejszy od poprzedniego.


I wreszcie na samym dole jest TO. Jezioro zaporowe na rzece Gwadalkiwir i urwanie dupy! :O



Spędzam z pół godziny na zdjęciach, a potem ostatni mały podjazd i zjazd do Bazy. Z góry widzę paskudne chmury, nad górami, w które zmierzam... W Bazie zakupy na dwa dni (znów będzie odludzie) i rozkmina, czy czasem tu nie zostać, skoro może przywalić... Ale to by oznaczało jutro dodatkowe 500 podjazdu, a jest dopiero 16, akurat, żeby to zrobić dziś. Więc jednak jadę dalej. Potem się okaże, że żadnego deszczu nie będzie.
Do Caniles leciutko pod górę i raczej z wiatrem. Tam biorę 6 litrów wody na dzika i zaczynam biga. Nawet nieźle idzie, bo podjazd bardzo łagodny, 2-4% większość czasu. Bez spiny lekko po 18 jestem w Los Olmos, czyli na moim wyszukanym dziku. 1,5 km w bok od szosy, szutrem i tuż obok niemal opuszczonej wsi. Niemal, bo widzę jednego człowieka, dwa psy i trzy koty.
Nikt mnie nie zaczepia, wiec myje się i rozbijam obóz. W międzyczasie zasięg, który był slabiutki, znika zupełnie i juz nie wraca do rana. Trudno, miejsce fajne, bo są dzizasy i nawet woda do mycia, aczkolwiek nie chciałbym musieć jej pić.
Wieczorem odwiedzają mnie koty, a ja odwiedzam wzgorze przy wsi, gdzie łapię na tyle zasięg, żeby się odmeldowac i lekko po 22 spać. Z daleka słychać krowy, poza tym spokój...

- DST 111.69km
- Teren 3.40km
- Czas 06:08
- VAVG 18.21km/h
- VMAX 60.04km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2079m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 18, restowy
Tylko poza kupy. A i tak się zmęczyłem :p
- DST 3.93km
- Teren 0.60km
- Czas 00:18
- VAVG 13.10km/h
- VMAX 38.87km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 125m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 17
Wstałem jeszcze po ciemku, na dziku to trochę schizowe, ale i tak mniej niż zasypianie :-P Wyjazd zaś dopiero o 9:20, bo jakoś się grzebalem.
Po 1,5 km w Pontones trafiam na piekarnie, więc jest i chleb. Potem trochę podjazdu, więcej zjazdu, znów trochę podjazdu, etc. Ładnie i jeszcze nie gorąco.


Dziura
i tak aż do dużego jeziora zaporowego ma rzekach Segura i Gwadalkiwir. Jezioro zresztą o połowę mniejsze i ok 8 metrów plytsze niż powinno być wg mapy. Szacuje, że jest nim ok 1/4 maksymalnej objętości wody. Europa wysycha...



Nawet drogi już pobudowali tam, gdzie była woda...

Miejsce na Twoje jezioro...
A tak na marginesie jest to kolejny element, który mi się tutaj kojarzy z południową Kalifornią. Góry, pustynia, wyschniete rzeki i jeziora, klimat... Nawet język ten sam :-P
Jazda wokół jeziora bardzo przyjemna. Czeska, ale nie bardzo, gorąco, ale sporo cienia. O 14:30 mam przejechane 75 km i zostaje tylko 27 w tym niewielki big. Więc sobie dogodzilem i zrobilem godzinny postoj na obiad w knajpie. Mięso z grilla, frytki i zimna cola. Mniam!
Potem ciężko mi się na biga podjeżdżalo, ale przecież był latwy, więc jakoś poszło. Na zjeździe trafiłem stację benzynową, więc zatankowalem pół litra, bo mi się kończyło.
Potem jeszcze trochę w dół do Cazorla, położonej na zboczu Kotliny Oliwek

Stąd hardkorowy podjazd najpierw po zakupy do Mercadony, a potem na kemping. Na samym kempingu 15%! :O
Ale kemping fajny. Trawa, cień, prąd, pralka za 4, czysto, cena za noc 9. Tylko szkoda, że lodówki nie ma, ale i tak zostaję na dwie noce :-)
Ps. Nikt nie docenia nazwy mojej wyprawy, czy po prostu nikt nie czyta wpisów? :-P
Po 1,5 km w Pontones trafiam na piekarnie, więc jest i chleb. Potem trochę podjazdu, więcej zjazdu, znów trochę podjazdu, etc. Ładnie i jeszcze nie gorąco.


Dziura
i tak aż do dużego jeziora zaporowego ma rzekach Segura i Gwadalkiwir. Jezioro zresztą o połowę mniejsze i ok 8 metrów plytsze niż powinno być wg mapy. Szacuje, że jest nim ok 1/4 maksymalnej objętości wody. Europa wysycha...



Nawet drogi już pobudowali tam, gdzie była woda...

Miejsce na Twoje jezioro...
A tak na marginesie jest to kolejny element, który mi się tutaj kojarzy z południową Kalifornią. Góry, pustynia, wyschniete rzeki i jeziora, klimat... Nawet język ten sam :-P
Jazda wokół jeziora bardzo przyjemna. Czeska, ale nie bardzo, gorąco, ale sporo cienia. O 14:30 mam przejechane 75 km i zostaje tylko 27 w tym niewielki big. Więc sobie dogodzilem i zrobilem godzinny postoj na obiad w knajpie. Mięso z grilla, frytki i zimna cola. Mniam!
Potem ciężko mi się na biga podjeżdżalo, ale przecież był latwy, więc jakoś poszło. Na zjeździe trafiłem stację benzynową, więc zatankowalem pół litra, bo mi się kończyło.
Potem jeszcze trochę w dół do Cazorla, położonej na zboczu Kotliny Oliwek

Stąd hardkorowy podjazd najpierw po zakupy do Mercadony, a potem na kemping. Na samym kempingu 15%! :O
Ale kemping fajny. Trawa, cień, prąd, pralka za 4, czysto, cena za noc 9. Tylko szkoda, że lodówki nie ma, ale i tak zostaję na dwie noce :-)
Ps. Nikt nie docenia nazwy mojej wyprawy, czy po prostu nikt nie czyta wpisów? :-P
- DST 104.71km
- Teren 0.50km
- Czas 05:36
- VAVG 18.70km/h
- VMAX 62.52km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 1773m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 16
Wyjeżdżam rekordowo wcześnie, bo o 8:40. Tak wyszło. Próbuję jeszcze bankomat, ale wszystkie wołają 2,70 prowizji. Jak będę musiał, to podejmę, ale jeszcze nie jestem pod ścianą.
Na starcie chlodno, bo są chmury. Dobrze! Po ok. 20 km zrywa się wiatr SEE. Póki co słabszy niż wczoraj, ale przeszkadza. Jadę, ale bez werwy. Do Huescar (początek biga) jest 45 km. Najpierw czeski zjazd, a potem czeski podjazd. Pod wiatr. Niezbyt się jedzie.
W Huescar jestem ok 11:30. Jem spory posiłek i uświadomiam sobie, że może mi braknac żarcia jutro. Albo będzie na styk. Ale wszystkie sklepy zamknięte, więc nie ma tematu. Biorę wodę z poidełka na rynku i ruszam na biga.
Wychodzi słońce i od razu robi się 28 stopni, ale to z grubsza tyle, bo jestem już na 1000. Za to psuje się nawierzchnia. 10 km łaty na łacie, a w tym czasie podjazd wcale nie chce się zacząć, tylko wciąż są czechy. No i znika zasięg, bo to już absolutne pustkowie. Najbliższa wieś 55km...

Po 10 km nawierzchnia robi się okej i wreszcie zaczyna się podjazd. Spoko, 7% nie przekracza, ale jadę bardzo niemrawo, ok 7 kmh. I tylek boli. Postoje co 300m, a i tak ledwo dociagam! Kiedy wreszcie przyjdzie forma?!
Przed samym bigiem (1760) wraca chujowa nawierzchnia i zasięg. Może to jest jakoś powiązane...? ;-)

Stamtąd długi i czeski zjazd (nawierzchnia się poprawia po kolejnych 15 km), końcówka monumentalnym kanionem, ale na fotkach niewiele widać :-(


A potem znów podjazd (czeski, a jakże!) do Santiago Espada. Dwa kilometry za miasteczkiem mam wyszukane miejsce na dziko, więc biorę wodę ze stacji benzynowej. Sęk w tym, że jest dopiero 17, za wcześnie na dzika przy drodze! Chwilę dumam nad opcją hotelu w Santiago, ale zwycięża duch przygody. Jadę!
Wyszukana miejscowka nawet niezla, jest ławka i woda, ale o tej porze, przy samej szosie to wykluczone. Jadę dalej. Znów jest pod górę, więc o tyle dobrze, że jutro będzie mniej, ale o tyle niefajnie, że nocleg na 1500+ może być zimny. Ale jadę. Nie ma miejscowek, za to pojawiają się olbrzymie ogrodzone pastwiska. Pełne owiec i krów, a nawet całe stado byków się trafiło! Noo, tu nie będę spał :-P
Teraz zjazd. Sprawdzam dwa boczne szutry, ale jeden prowadzi do farmy, a na drugim nie ma zasięgu. A przede mną zjazd do miasteczka, gdzie jest hotel za 72. Kusi...
Już je widzę w dole, ale sprawdzam jeszcze jedną boczną drogę i wreszcie trafiam w punkt! W miarę płasko, niezbyt kamieniście, nie widać z szosy. Jest co prawda sporo owczych bobków, ale samych zwierząt ani widu. Dobra, tu zostaję :-)

Mycie z wora (woda się zdążyła nieźle nagrzać), namiot, jedzenie, zmywanie i już jest godz. 21 i właśnie zrobiło się ciemno, więc zaraz spać :-)
Na starcie chlodno, bo są chmury. Dobrze! Po ok. 20 km zrywa się wiatr SEE. Póki co słabszy niż wczoraj, ale przeszkadza. Jadę, ale bez werwy. Do Huescar (początek biga) jest 45 km. Najpierw czeski zjazd, a potem czeski podjazd. Pod wiatr. Niezbyt się jedzie.
W Huescar jestem ok 11:30. Jem spory posiłek i uświadomiam sobie, że może mi braknac żarcia jutro. Albo będzie na styk. Ale wszystkie sklepy zamknięte, więc nie ma tematu. Biorę wodę z poidełka na rynku i ruszam na biga.
Wychodzi słońce i od razu robi się 28 stopni, ale to z grubsza tyle, bo jestem już na 1000. Za to psuje się nawierzchnia. 10 km łaty na łacie, a w tym czasie podjazd wcale nie chce się zacząć, tylko wciąż są czechy. No i znika zasięg, bo to już absolutne pustkowie. Najbliższa wieś 55km...

Po 10 km nawierzchnia robi się okej i wreszcie zaczyna się podjazd. Spoko, 7% nie przekracza, ale jadę bardzo niemrawo, ok 7 kmh. I tylek boli. Postoje co 300m, a i tak ledwo dociagam! Kiedy wreszcie przyjdzie forma?!
Przed samym bigiem (1760) wraca chujowa nawierzchnia i zasięg. Może to jest jakoś powiązane...? ;-)

Stamtąd długi i czeski zjazd (nawierzchnia się poprawia po kolejnych 15 km), końcówka monumentalnym kanionem, ale na fotkach niewiele widać :-(


A potem znów podjazd (czeski, a jakże!) do Santiago Espada. Dwa kilometry za miasteczkiem mam wyszukane miejsce na dziko, więc biorę wodę ze stacji benzynowej. Sęk w tym, że jest dopiero 17, za wcześnie na dzika przy drodze! Chwilę dumam nad opcją hotelu w Santiago, ale zwycięża duch przygody. Jadę!
Wyszukana miejscowka nawet niezla, jest ławka i woda, ale o tej porze, przy samej szosie to wykluczone. Jadę dalej. Znów jest pod górę, więc o tyle dobrze, że jutro będzie mniej, ale o tyle niefajnie, że nocleg na 1500+ może być zimny. Ale jadę. Nie ma miejscowek, za to pojawiają się olbrzymie ogrodzone pastwiska. Pełne owiec i krów, a nawet całe stado byków się trafiło! Noo, tu nie będę spał :-P
Teraz zjazd. Sprawdzam dwa boczne szutry, ale jeden prowadzi do farmy, a na drugim nie ma zasięgu. A przede mną zjazd do miasteczka, gdzie jest hotel za 72. Kusi...
Już je widzę w dole, ale sprawdzam jeszcze jedną boczną drogę i wreszcie trafiam w punkt! W miarę płasko, niezbyt kamieniście, nie widać z szosy. Jest co prawda sporo owczych bobków, ale samych zwierząt ani widu. Dobra, tu zostaję :-)

Mycie z wora (woda się zdążyła nieźle nagrzać), namiot, jedzenie, zmywanie i już jest godz. 21 i właśnie zrobiło się ciemno, więc zaraz spać :-)
- DST 113.66km
- Teren 2.00km
- Czas 06:58
- VAVG 16.31km/h
- VMAX 61.67km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2071m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 15
Dzisiaj cały dzień był bigiem. Jeden big a 2000 podjazdu. Na szczycie byłem o 15:30 :O

Potem długi (i trochę czeski) zjazd. Ale momentami bardzo piekny.

Końcówka z Seron do Bazy to seria niewielkich hop najpierw z inklinacją ku górze (łącznie ze 350m) a później w dół.

Zjazd do Bazy ;-)
W Bazie ostatnie zakupy przed weekendem i nocleg w tanim hoteliku Virgen del Pilar. Tanim, ale fajnym, bo z klimą i kuchnią :-)
A, a rano były klymaty pustynno-westernowe! :-)




Potem długi (i trochę czeski) zjazd. Ale momentami bardzo piekny.

Końcówka z Seron do Bazy to seria niewielkich hop najpierw z inklinacją ku górze (łącznie ze 350m) a później w dół.

Zjazd do Bazy ;-)
W Bazie ostatnie zakupy przed weekendem i nocleg w tanim hoteliku Virgen del Pilar. Tanim, ale fajnym, bo z klimą i kuchnią :-)
A, a rano były klymaty pustynno-westernowe! :-)



- DST 105.54km
- Teren 0.50km
- Czas 06:36
- VAVG 15.99km/h
- VMAX 71.54km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 2514m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwierz Alpuhary, dz. 14
Dziś dzień długi i nudny. I gorący, i męczący. I pechowy.
Wyjazd o 9:05 o czarnej kawie, bo mleko skisło :/ i napitalanie lekko pod górę. Pierwszy sklep trafił się po 18 km, więc kupuję mleko i chleb. Po ok 40 km (i przekroczeniu pierwszej grani) postój na brunch i kawę mrożoną. A jest już dobrze po trzydziestce mimo ze dopiero 11:30. Potem zjazd do Vera, gdzie na 70. km trasy jest Lidl - jedyny porządny sklep dziś, więc kupuję kilka drobiazgów, w tym kolację.
A bród przez brak rzeki pod Verą wygląda tak:

A potem niestety pod górę. Co gorsza, okazuje się, że ślad pociągnąłem szutrem. Jedyną alternatywą jest autostrada, więc jadę tym szutrem. Na szczęście okazuje się, że to tylko 3 km, a potem jest elegancka krajówka z poboczem i mnóstwem TIRów. Tu też, po 80 km, okazuje się, że brak następnego śladu w GPS, no wcięło! Na szczęście ten odcinek jest banalny nawigacyjnie - trzymać się krajówki - więc jedynym problemem jest, że nie widzę profilu. A tymczasem jest już po czterdziestce i pod górę. Lekko, ale długo. I zero cienia. I lekko pod wiatr (choć ten akurat trochę zmienny i momentami jednak pomaga). Nic to, jadę!
Po przekroczeniu stówy postój w miasteczku Sorbas (ładnie połozone na krawędzi kanionu, oczywiście żadnej rzeki nie ma!),

gdzie jem kanapkę pod nieczynnym hotelem, który został zamknięty na gumę. Bo w dawnych czasach domy w Hiszpanii były zapinane na guziki, a potem wrócili konkwistadorzy i z Ameryki Południowej przywieźli lateks.


Ostatnie 30 km to już momentami trochę cienia, bo słońce dość nisko, ale temperatura wciąż bliżej 40 niż 30. No chłodno tu nie jest :D Do Tabernas docieram o 18:30, a tu już czeka na mnie kwatera z booking za śmieszne 25 EUR. Co prawda booking próbowało mnie naciągnąć i skasowali mi z karty 41, ale powalczyłem i ponoć mają mi zwrócić te 16. Zobaczymy*.
A na koniec okazało się, że na kempingu w Totanie zostawiłem... dowód osobisty kurwa! Bo tak się pani przy meldowaniu śpieszyło, że mnie mnie niemal wygoniła z recepcji (nie mówiąc nawet gdzie są prysznice) i oboje zapomnieliśmy o tym nieszczęsnym dowodzie. W ogóle nie wiem, po co go brała, bo zapłaciłem z góry (jeszcze zanim poprosiła o ten dowód). I nawet jak go dawałem, to przebiegło mi przez myśl "nie zapomnieć dowodu!", no ale... Więc teraz musiałem przez telefon załatwiać, żeby mi go łaskawie odesłali pocztą do domu. Łatwo nie było, ale w końcu się dogadałem (z jakimś Anglikiem!) i powiedzieli, że wyślą. No oby...**
*Rzeczywiście nazajutrz zwrócili, ale już wydałem na kolejną kwaterę :p
**Po kilku (?) monitach faktycznie odesłali do Wiednia kilka tygodni później. I nawet nie chcieli podać numeru konta, żebym im zwrócił koszty :o
Wyjazd o 9:05 o czarnej kawie, bo mleko skisło :/ i napitalanie lekko pod górę. Pierwszy sklep trafił się po 18 km, więc kupuję mleko i chleb. Po ok 40 km (i przekroczeniu pierwszej grani) postój na brunch i kawę mrożoną. A jest już dobrze po trzydziestce mimo ze dopiero 11:30. Potem zjazd do Vera, gdzie na 70. km trasy jest Lidl - jedyny porządny sklep dziś, więc kupuję kilka drobiazgów, w tym kolację.
A bród przez brak rzeki pod Verą wygląda tak:

A potem niestety pod górę. Co gorsza, okazuje się, że ślad pociągnąłem szutrem. Jedyną alternatywą jest autostrada, więc jadę tym szutrem. Na szczęście okazuje się, że to tylko 3 km, a potem jest elegancka krajówka z poboczem i mnóstwem TIRów. Tu też, po 80 km, okazuje się, że brak następnego śladu w GPS, no wcięło! Na szczęście ten odcinek jest banalny nawigacyjnie - trzymać się krajówki - więc jedynym problemem jest, że nie widzę profilu. A tymczasem jest już po czterdziestce i pod górę. Lekko, ale długo. I zero cienia. I lekko pod wiatr (choć ten akurat trochę zmienny i momentami jednak pomaga). Nic to, jadę!
Po przekroczeniu stówy postój w miasteczku Sorbas (ładnie połozone na krawędzi kanionu, oczywiście żadnej rzeki nie ma!),

gdzie jem kanapkę pod nieczynnym hotelem, który został zamknięty na gumę. Bo w dawnych czasach domy w Hiszpanii były zapinane na guziki, a potem wrócili konkwistadorzy i z Ameryki Południowej przywieźli lateks.


Ostatnie 30 km to już momentami trochę cienia, bo słońce dość nisko, ale temperatura wciąż bliżej 40 niż 30. No chłodno tu nie jest :D Do Tabernas docieram o 18:30, a tu już czeka na mnie kwatera z booking za śmieszne 25 EUR. Co prawda booking próbowało mnie naciągnąć i skasowali mi z karty 41, ale powalczyłem i ponoć mają mi zwrócić te 16. Zobaczymy*.
A na koniec okazało się, że na kempingu w Totanie zostawiłem... dowód osobisty kurwa! Bo tak się pani przy meldowaniu śpieszyło, że mnie mnie niemal wygoniła z recepcji (nie mówiąc nawet gdzie są prysznice) i oboje zapomnieliśmy o tym nieszczęsnym dowodzie. W ogóle nie wiem, po co go brała, bo zapłaciłem z góry (jeszcze zanim poprosiła o ten dowód). I nawet jak go dawałem, to przebiegło mi przez myśl "nie zapomnieć dowodu!", no ale... Więc teraz musiałem przez telefon załatwiać, żeby mi go łaskawie odesłali pocztą do domu. Łatwo nie było, ale w końcu się dogadałem (z jakimś Anglikiem!) i powiedzieli, że wyślą. No oby...**
*Rzeczywiście nazajutrz zwrócili, ale już wydałem na kolejną kwaterę :p
**Po kilku (?) monitach faktycznie odesłali do Wiednia kilka tygodni później. I nawet nie chcieli podać numeru konta, żebym im zwrócił koszty :o
- DST 138.42km
- Teren 3.00km
- Czas 06:30
- VAVG 21.30km/h
- VMAX 48.80km/h
- Temperatura 38.0°C
- Podjazdy 1198m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze