Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 61874.99 km (w terenie 1090.17 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3444:56 |
Średnia prędkość: | 17.96 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 862546 m |
Liczba aktywności: | 727 |
Średnio na aktywność: | 85.11 km i 4h 44m |
Więcej statystyk |
Alpi mio amore, dz. 20, czyli pasubiańska masakra szutrem gruboziarnistym
Rano zonk. Przypadkiem spojrzałam na sandały (jedyne moje buty tutaj) od spodu i...

No zonk jak cholera. Zrozumiałem, czemu mnie ostatnio coraz mocniej stopy podczas jazdy bolały...
Cóż robić, szybkie poszukiwania sklepu z obuwiem sportowym w okolicy... Gospodarz polecił mi sklep "górski", ale spojrzałem na ich stronę i wszystkie sandały mieli damskie, a podeszwy wyglądały na zbyt cienkie. Natrafiłem na sklep "Neno" (coś a la Deichmann plus odzież) i obmacałem wszystkie adidasy. Dwa modele miały solidnie twardą podeszwę, z czego tylko jeden (oczywiście droższy i brzydszy) był w moim rozmiarze. Ekspedientka dała mi jednak dodatkowy rabat i tak oto za jedyne 49 euro stałem się dumnym właścicielem takich oto paskudnych pepegów.

Jeszcze drobne zakupy w Eurospinie i już o 10:30 ruszam w trasę. A dzień dziś niby krótki, ale solidny...
Po 15 km lekko pod górę zgłodniałem, więc postój na "dżizasie", szczęśliwie w cieniu (było już 30 stopni). O 11:30 zaczął się solidniejszy podjazd. W sumie z 200 na 900. Tamże w knajpie zostawiłem bety i heja na biga Passo Campogrosso. Podjazd spoko, za to zjazd zrobiłem innym wariantem, a tam takie cudo :-)

Szerokość ok 80 cm, ledwo się kierownica mieściła :-)
O 14 zebrałem bagaże i popedałowalem na Passo Xomo. Tamże o 15:45 zrzuciłem bagaże i wio na biga Porte Pasubio. Wiedziałem, że będzie szuter, ale nie sądziłem, że taki!

Toż to się nie da podjechać! Chyba nawet na fullu! Na szczęście poskarżyłem się Danielowi, a ten mi podpowiedział, że jest inna droga. Faktycznie, źle pociągnąłem ślad! Na tej drugiej co prawda też był szuter i to straszny, bo najpierw sypki i grząski a pod koniec raczej "drobne AGD" a nie szuter, ale choć olbrzymim wysiłkiem, to fizycznie podjechać się dało. Chciałbym powiedzieć, że widoki wynagradzały, ale nie, mimo że były fajne, to TEGO nic nie może wynagrodzić!

Więc medal idzie dla Murzina za sprowadzenie ze złej drogi, a dla "chrzesnego" tego biga idzie gromkie fuck you!
Zjazd był nawet bardziej emocjonujący niż podjazd, ale jednak sporo szybszy. O 19:30 ruszyłem w dół z bagażem.
Miałem dziś spać na dziko i chyba nawet fajną miejscówkę znalazłem, ale jak sobie wyobraziłem:
Branie wody
Szukanie miejsca
Wkurzanie się, że nie ma zasięgu
Mycie w rzece (a temp powietrza jest raptem 15 stopni)
Rozbijanie namiotu
Dmuchanie
Składanie maszynki
Gotowanie
Jedzenie
Zmywanie
i ewentualne pranie w rzece, to wymiękłem i zajrzałem do obczajonego wczoraj hotelu. Wg booking miał kosztować 40 eur, a bez prowizji kosztuje 35, więc za zaoszczędzone pieniądze kupiłem pizzę w barze po sąsiedzku :-)
Dobrze, że końcówka przyjemna, bo inaczej zapamiętałbym ten dzień jako jednoznacznie straszny :-)

No zonk jak cholera. Zrozumiałem, czemu mnie ostatnio coraz mocniej stopy podczas jazdy bolały...
Cóż robić, szybkie poszukiwania sklepu z obuwiem sportowym w okolicy... Gospodarz polecił mi sklep "górski", ale spojrzałem na ich stronę i wszystkie sandały mieli damskie, a podeszwy wyglądały na zbyt cienkie. Natrafiłem na sklep "Neno" (coś a la Deichmann plus odzież) i obmacałem wszystkie adidasy. Dwa modele miały solidnie twardą podeszwę, z czego tylko jeden (oczywiście droższy i brzydszy) był w moim rozmiarze. Ekspedientka dała mi jednak dodatkowy rabat i tak oto za jedyne 49 euro stałem się dumnym właścicielem takich oto paskudnych pepegów.

Jeszcze drobne zakupy w Eurospinie i już o 10:30 ruszam w trasę. A dzień dziś niby krótki, ale solidny...
Po 15 km lekko pod górę zgłodniałem, więc postój na "dżizasie", szczęśliwie w cieniu (było już 30 stopni). O 11:30 zaczął się solidniejszy podjazd. W sumie z 200 na 900. Tamże w knajpie zostawiłem bety i heja na biga Passo Campogrosso. Podjazd spoko, za to zjazd zrobiłem innym wariantem, a tam takie cudo :-)

Szerokość ok 80 cm, ledwo się kierownica mieściła :-)
O 14 zebrałem bagaże i popedałowalem na Passo Xomo. Tamże o 15:45 zrzuciłem bagaże i wio na biga Porte Pasubio. Wiedziałem, że będzie szuter, ale nie sądziłem, że taki!

Toż to się nie da podjechać! Chyba nawet na fullu! Na szczęście poskarżyłem się Danielowi, a ten mi podpowiedział, że jest inna droga. Faktycznie, źle pociągnąłem ślad! Na tej drugiej co prawda też był szuter i to straszny, bo najpierw sypki i grząski a pod koniec raczej "drobne AGD" a nie szuter, ale choć olbrzymim wysiłkiem, to fizycznie podjechać się dało. Chciałbym powiedzieć, że widoki wynagradzały, ale nie, mimo że były fajne, to TEGO nic nie może wynagrodzić!

Więc medal idzie dla Murzina za sprowadzenie ze złej drogi, a dla "chrzesnego" tego biga idzie gromkie fuck you!
Zjazd był nawet bardziej emocjonujący niż podjazd, ale jednak sporo szybszy. O 19:30 ruszyłem w dół z bagażem.
Miałem dziś spać na dziko i chyba nawet fajną miejscówkę znalazłem, ale jak sobie wyobraziłem:
Branie wody
Szukanie miejsca
Wkurzanie się, że nie ma zasięgu
Mycie w rzece (a temp powietrza jest raptem 15 stopni)
Rozbijanie namiotu
Dmuchanie
Składanie maszynki
Gotowanie
Jedzenie
Zmywanie
i ewentualne pranie w rzece, to wymiękłem i zajrzałem do obczajonego wczoraj hotelu. Wg booking miał kosztować 40 eur, a bez prowizji kosztuje 35, więc za zaoszczędzone pieniądze kupiłem pizzę w barze po sąsiedzku :-)
Dobrze, że końcówka przyjemna, bo inaczej zapamiętałbym ten dzień jako jednoznacznie straszny :-)
- DST 74.51km
- Teren 19.00km
- Czas 06:12
- VAVG 12.02km/h
- VMAX 50.71km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2466m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 19
Prognoza na dziś była fatalna i mając to na uwadze zaplanowałem nieco krótszy dzień, żeby mieć czas na ewentualne przeczekiwanie. W nocy lało jak z cebra i była burza, ale rano - choć było pochmurno - nie padało. Zjadłem więc pyszne śniadanie w cenie noclegu (jajka, prosciutto crudo, kiełbasa, ser, chleb, grillowane warzywa, kawa oraz - gdyby kto chciał - croissant, musli, sałatka owocowa, jogurt!), spakowałem sakwy i dogadałem z gospodynią, że mogą one spokojnie zaczekać na mój powrót i o 8:30 byłem w drodze. Akurat zaczynało solidnie grzmieć... Po chwili płaskiego od razu zrobił się konkret: 8-10% i tak (z niewielkimi przerwami) było przez cały podjazd. Na dzień dobry podjechałem z 200 na 800, gdzie zrobiłem sobie krótki postój na banana i kilka zdjęć nadchodzącej burzy :)

Chciałem też wysłać smsa, ale zasięgu brak. Na długi postój było zdecydowanie za zimno, więc dalej w pedał. W dalszej części chwilę padało, ale niezbyt mocno, za to cały czas grzmiało. Było też coraz zimniej, pod koniec już zaledwie 8 stopni, więc z drugiego postoju nic nie wyszło i resztę (na 1750m) wciągnąłem na raz.
Na górze jak zwykle w takich okolicznościach założyłem na siebie wszystko co miałem, a na wierzch kurtki - przepoconą na podjeździe koszulkę i ostrożnie (mokro i stromo) heja na dół. Pada. Najpierw lekko, ale po kilku minutach już ostro i zaczyna ciąć gradem. Po drodze na górę zapamiętywałem potencjalne kryjówki, więc wiedziałem, że pobliskie chaty nie mają daszku. Trochę lipa, bo taki grad może być nawet niebezpieczny. Aż tu nagle zonk - po prawej jaskinia! Albo może raczej "piwnica" wydrążona w skale? No w każdym razie rozmiar w sam raz na mnie i rower. Schowałem się w ostatniej chwili - za moment już całe ściany gradu waliły o ziemię!
W jaskini spędziłem dobre 20 minut, a może i dłużej, jedząc i próbując trochę rozgrzać ścierpnięte z zimna dłonie. W końcu ruszyłem, jak już tylko padał deszcz i to niezbyt mocno. Niestety teraz by inny problem: MNÓSTWO gradzin na szosie. Całe niewielkie zaspy! A tu 10% nie odpuszcza, jak tu coś takiego zjeżdżać PO LODZIE?! Trochę więc zjeżdżałem w tempie 10-15 kmh, a trochę sprowadzałem, gdzie nie dało się ominąć "zasp". Na szczęście już na ok 1200 m npm gradziny leżały już tylko obok szosy, a asfaltem zaledwie płynęła rzeczka. To już OK, można jechać.
Na kwaterę dotarłem zmarznięty i z potwornie zdrętwiałymi dłońmi. Ale że było wcześniej niż planowałem (miałem być z powrotem ok 13, a była dopiero 12:15), więc miałem czas na gorący prysznic :D Potem jeszcze kulturalnie wypiłem sobie kawę, dopakowałem resztę rzeczy i popedałowałem już z sakwami. Oczywiście w deszczu.
No, ale już po kilku kilometrach padać przestało, a po kolejnych kilku wyjrzało słońce. Po ok. 20 km było już 30 stopni i tylko paskudne chmury nad Monte Grappa przypominały moje poranne przygody :)

Reszta trasy bez historii - przelotówka do Schio z małymi zakupami w Eurospinie po drodze. Na miejscu (na kolejnej kwaterze z AirBnB - w tej okolicy kompletnie nie ma kempingów, a jest zbyt gęsto zaludniona, żeby spać na dziko) byłem już o godz 16. Tak to ja mogę podróżować :)

Chciałem też wysłać smsa, ale zasięgu brak. Na długi postój było zdecydowanie za zimno, więc dalej w pedał. W dalszej części chwilę padało, ale niezbyt mocno, za to cały czas grzmiało. Było też coraz zimniej, pod koniec już zaledwie 8 stopni, więc z drugiego postoju nic nie wyszło i resztę (na 1750m) wciągnąłem na raz.
Na górze jak zwykle w takich okolicznościach założyłem na siebie wszystko co miałem, a na wierzch kurtki - przepoconą na podjeździe koszulkę i ostrożnie (mokro i stromo) heja na dół. Pada. Najpierw lekko, ale po kilku minutach już ostro i zaczyna ciąć gradem. Po drodze na górę zapamiętywałem potencjalne kryjówki, więc wiedziałem, że pobliskie chaty nie mają daszku. Trochę lipa, bo taki grad może być nawet niebezpieczny. Aż tu nagle zonk - po prawej jaskinia! Albo może raczej "piwnica" wydrążona w skale? No w każdym razie rozmiar w sam raz na mnie i rower. Schowałem się w ostatniej chwili - za moment już całe ściany gradu waliły o ziemię!
W jaskini spędziłem dobre 20 minut, a może i dłużej, jedząc i próbując trochę rozgrzać ścierpnięte z zimna dłonie. W końcu ruszyłem, jak już tylko padał deszcz i to niezbyt mocno. Niestety teraz by inny problem: MNÓSTWO gradzin na szosie. Całe niewielkie zaspy! A tu 10% nie odpuszcza, jak tu coś takiego zjeżdżać PO LODZIE?! Trochę więc zjeżdżałem w tempie 10-15 kmh, a trochę sprowadzałem, gdzie nie dało się ominąć "zasp". Na szczęście już na ok 1200 m npm gradziny leżały już tylko obok szosy, a asfaltem zaledwie płynęła rzeczka. To już OK, można jechać.
Na kwaterę dotarłem zmarznięty i z potwornie zdrętwiałymi dłońmi. Ale że było wcześniej niż planowałem (miałem być z powrotem ok 13, a była dopiero 12:15), więc miałem czas na gorący prysznic :D Potem jeszcze kulturalnie wypiłem sobie kawę, dopakowałem resztę rzeczy i popedałowałem już z sakwami. Oczywiście w deszczu.
No, ale już po kilku kilometrach padać przestało, a po kolejnych kilku wyjrzało słońce. Po ok. 20 km było już 30 stopni i tylko paskudne chmury nad Monte Grappa przypominały moje poranne przygody :)

Reszta trasy bez historii - przelotówka do Schio z małymi zakupami w Eurospinie po drodze. Na miejscu (na kolejnej kwaterze z AirBnB - w tej okolicy kompletnie nie ma kempingów, a jest zbyt gęsto zaludniona, żeby spać na dziko) byłem już o godz 16. Tak to ja mogę podróżować :)
- DST 78.66km
- Czas 04:36
- VAVG 17.10km/h
- VMAX 42.14km/h
- Temperatura 8.0°C
- Podjazdy 1782m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 17
Dziś też zgodnie z planem, co jest?! :o
Wyjazd o 9, pierwsze kilometry lekko w dół, a potem spotkałem gościa na przełajówce, który jechał z grubsza moim tempem, więc sobie pogadaliśmy przez ok 8 km, zanim nie skręcił. Potem drugie śniadanie w Lidlu w Conegliano i znów płasko, bardzo płasko, odpoczynkowo, wow! Jedna mała przełączka, zjeździk i znów płasko.
Potem się zatrzymałem, żeby kupić wodę (tutaj w Prealpach źródełka prawie nie występują) w markecie czynnym do 13, a była 12:59. Potem znów płasko. No i wreszcie big Passo Tomba. Początek z bagażem, a w miejscu, skąd zaczynał się skok w bok, trafił się czynny bar, gdzie zgodzili się przechować sakwy. Ki diabeł? Czemu wszystko tak gładko idzie?!
Big solidny, co prawda tylko 660 metrów, ale nachylenia typu 11-14%, upał jak cholera i ogólnie ciężko. Na szczęście sporo cienia na podjeździe, mimo południowej ekspozycji. Na górze nic specjalnego, więc parę fotek i powrót. Zjazd bardzo kręty (i stromy ofc), więc bardzo ostrożnie i bardzo wolno, bo zablokował mnie Land Rover i nie było jak wyprzedzić.
Odbiór bagaży, jeszcze jedna mała przełączka i zjazd do Bassano del Grappa. Eurospin, kolejne 2 km i jestem na kwaterze. Bardzo fajnej, choć niestety bez klimy. Jutro rest. I wszystko gra, co się dzieje?! Aż się boję, jak bardzo się coś zjebie, jak się zjebie...
Wyjazd o 9, pierwsze kilometry lekko w dół, a potem spotkałem gościa na przełajówce, który jechał z grubsza moim tempem, więc sobie pogadaliśmy przez ok 8 km, zanim nie skręcił. Potem drugie śniadanie w Lidlu w Conegliano i znów płasko, bardzo płasko, odpoczynkowo, wow! Jedna mała przełączka, zjeździk i znów płasko.
Potem się zatrzymałem, żeby kupić wodę (tutaj w Prealpach źródełka prawie nie występują) w markecie czynnym do 13, a była 12:59. Potem znów płasko. No i wreszcie big Passo Tomba. Początek z bagażem, a w miejscu, skąd zaczynał się skok w bok, trafił się czynny bar, gdzie zgodzili się przechować sakwy. Ki diabeł? Czemu wszystko tak gładko idzie?!
Big solidny, co prawda tylko 660 metrów, ale nachylenia typu 11-14%, upał jak cholera i ogólnie ciężko. Na szczęście sporo cienia na podjeździe, mimo południowej ekspozycji. Na górze nic specjalnego, więc parę fotek i powrót. Zjazd bardzo kręty (i stromy ofc), więc bardzo ostrożnie i bardzo wolno, bo zablokował mnie Land Rover i nie było jak wyprzedzić.
Odbiór bagaży, jeszcze jedna mała przełączka i zjazd do Bassano del Grappa. Eurospin, kolejne 2 km i jestem na kwaterze. Bardzo fajnej, choć niestety bez klimy. Jutro rest. I wszystko gra, co się dzieje?! Aż się boję, jak bardzo się coś zjebie, jak się zjebie...
- DST 101.06km
- Teren 0.40km
- Czas 04:48
- VAVG 21.05km/h
- VMAX 53.41km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 1203m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 16
Dziś wreszcie wszystko poszło zgodnie z planem. Wstałem jak zwykle krótko po 6, o 8:45 byłem gotów do drogi. I dobrze, bo od około godziny była już taka patelnia na polu namiotowym, że nie szło wytrzymać, a cienia o tej porze ani grama.
Na początek zjazd do Longarone - miasteczko ma na tablicy napisane, że jest "miastem lodów", więc nie omieszkałem spróbować. Niestety jak na włoskie, były wyjątkowo słabe, a jeszcze obsługa w lodziarni nieuprzejma. Więc dla mnie pozostanie miastem lodów nieprzełamanych. Poza tym miasteczko brzydkie (!!), choć położone oczywiście fantastycznie.
Dalej podjazd dość pustą doliną, gdzie na górze była tama i mnóstwo turystów w okolicy - z niewiadomych przyczyn, bo ja tam nic specjalnie atrakcyjnego nie widziałem. A cepelia niemal jak na Krupówkach! Ale już kawałek dalej prawie zupełnie pusto, droga wije się wzdłuż jeziora, jest ładnie i byłoby przyjemnie, gdyby nie cholerny upał. Dziś już naprawdę trudny do zniesienia i jak na złość droga cały czas w pełnym słońcu. A to było na 800 metrach npm. Potem zjazd na 400 ładną doliną (miejscami gorżem) z rzeczką niemal zupełnie wyschniętą.

Dopiero w dolnej części było w niej trochę wody i mnóstwo plażowiczów na kamorach. Nieźle! W końcu i ja się zatrzymałem, bo znalazły się stoliki w cieniu. Tamże solidny posiłek i kawa mrożona (bo miałem w termosie lodowatą wodę ze źródełka :)
No a potem był jedyny tego dnia big, czyli Piancavallo. Na podjeździe 33 stopnie, cienia niewiele (ale jednak trochę) i ogólnie masakra. A jeszcze po wzięciu wody przy stolikach, zobaczyłem tabliczkę, że nie jest zdatna do picia... No, ale nie wylałem, bo innej nie miałem. Ale pod drodze był domek, a przed domkiem ludzie, więc zatrzymałem się, żeby poprosić o świeżą. Okazało się, że to... Polacy! Wielopokoleniowa rodzina kupiła tu dom i go właśnie remontuje! Wodę dali bez problemu, pogadaliśmy chwilę i w upale jadę dalej.
No ciężko, naprawdę. Raz, że od restu już sporo czasu (i metrów podjazdu) minęło, a dwa, że ten upał... Po 400 metrach podjazdu zrobiłem postój, a jak ruszyłem, to właśnie dogonił mnie szosowiec i zagadnął. A jak zaczęliśmy gadać (po włosku) i on trochę (no dobra, bardzo!) zwolnił, a ja trochę przyspieszyłem, to reszta podjazdu zleciała bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że się mocno zachmurzyło, a więc i nieco ochłodziło.
Na szczycie regularne miasteczko turystyczne, ale wody brak. Zjazd bardzo długi, bo aż na 150 m npm. A tutaj... masakra. 40 stopni! Żar bucha jak z pieca, wilgotność olbrzymia, spociłem się na zjeździe! Jeszcze tylko zakupy pyszności w Eurospinie (klima! miałem ochotę tam zanocować!) i lecę na kwaterę. Bo dzisiejszy dzień miał się kończyć przed bigiem, ale że wczoraj przedłużyłem o biga, to i dziś też, a tutaj nie ma kempingu. No, ale kwatera za 25 euro z klimą, to nawet lepiej. Dużo lepiej! :D
Klima co prawda działa tak sobie i w pokoju mam 27 stopni, ale to i tak przyjemny chłodek w porównaniu tym, co się dzieje na korytarzu, a zwłaszcza na zewnątrz :P
A wieczorem i w nocy oczywiście burza, ale praktycznie bez deszczu. Ponoć jutro ms być chlodniej i trochę padać. Oby...
Na początek zjazd do Longarone - miasteczko ma na tablicy napisane, że jest "miastem lodów", więc nie omieszkałem spróbować. Niestety jak na włoskie, były wyjątkowo słabe, a jeszcze obsługa w lodziarni nieuprzejma. Więc dla mnie pozostanie miastem lodów nieprzełamanych. Poza tym miasteczko brzydkie (!!), choć położone oczywiście fantastycznie.
Dalej podjazd dość pustą doliną, gdzie na górze była tama i mnóstwo turystów w okolicy - z niewiadomych przyczyn, bo ja tam nic specjalnie atrakcyjnego nie widziałem. A cepelia niemal jak na Krupówkach! Ale już kawałek dalej prawie zupełnie pusto, droga wije się wzdłuż jeziora, jest ładnie i byłoby przyjemnie, gdyby nie cholerny upał. Dziś już naprawdę trudny do zniesienia i jak na złość droga cały czas w pełnym słońcu. A to było na 800 metrach npm. Potem zjazd na 400 ładną doliną (miejscami gorżem) z rzeczką niemal zupełnie wyschniętą.

Dopiero w dolnej części było w niej trochę wody i mnóstwo plażowiczów na kamorach. Nieźle! W końcu i ja się zatrzymałem, bo znalazły się stoliki w cieniu. Tamże solidny posiłek i kawa mrożona (bo miałem w termosie lodowatą wodę ze źródełka :)
No a potem był jedyny tego dnia big, czyli Piancavallo. Na podjeździe 33 stopnie, cienia niewiele (ale jednak trochę) i ogólnie masakra. A jeszcze po wzięciu wody przy stolikach, zobaczyłem tabliczkę, że nie jest zdatna do picia... No, ale nie wylałem, bo innej nie miałem. Ale pod drodze był domek, a przed domkiem ludzie, więc zatrzymałem się, żeby poprosić o świeżą. Okazało się, że to... Polacy! Wielopokoleniowa rodzina kupiła tu dom i go właśnie remontuje! Wodę dali bez problemu, pogadaliśmy chwilę i w upale jadę dalej.
No ciężko, naprawdę. Raz, że od restu już sporo czasu (i metrów podjazdu) minęło, a dwa, że ten upał... Po 400 metrach podjazdu zrobiłem postój, a jak ruszyłem, to właśnie dogonił mnie szosowiec i zagadnął. A jak zaczęliśmy gadać (po włosku) i on trochę (no dobra, bardzo!) zwolnił, a ja trochę przyspieszyłem, to reszta podjazdu zleciała bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że się mocno zachmurzyło, a więc i nieco ochłodziło.
Na szczycie regularne miasteczko turystyczne, ale wody brak. Zjazd bardzo długi, bo aż na 150 m npm. A tutaj... masakra. 40 stopni! Żar bucha jak z pieca, wilgotność olbrzymia, spociłem się na zjeździe! Jeszcze tylko zakupy pyszności w Eurospinie (klima! miałem ochotę tam zanocować!) i lecę na kwaterę. Bo dzisiejszy dzień miał się kończyć przed bigiem, ale że wczoraj przedłużyłem o biga, to i dziś też, a tutaj nie ma kempingu. No, ale kwatera za 25 euro z klimą, to nawet lepiej. Dużo lepiej! :D
Klima co prawda działa tak sobie i w pokoju mam 27 stopni, ale to i tak przyjemny chłodek w porównaniu tym, co się dzieje na korytarzu, a zwłaszcza na zewnątrz :P
A wieczorem i w nocy oczywiście burza, ale praktycznie bez deszczu. Ponoć jutro ms być chlodniej i trochę padać. Oby...
- DST 86.53km
- Teren 0.40km
- Czas 04:54
- VAVG 17.66km/h
- VMAX 63.64km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 1529m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore dz. 15
Poranek na nieczynnym kempingu spokojny, do godz. 7, kiedy to przyjechali robotnicy. Trochę się tego spodziewałem, bo widać było że trwają jakieś prace ziemne, więc mnie nie zaskoczyli. Byli też bardzo mili i nie mieli nic przeciwko temu, że tam śpię.
Wyjazd o 8:30, zjazd do Caprile, gdzie kupiłem dobry chlebek i pyszną mortadelę :) Dalej na Passo Staulanza. Nie jest to big, ale trzeba było przejechać. Weszła bez problemu, chociaż zrobiło się już gorąco. Potem zjazd do miejscowości Dont, gdzie zostawiłem bagaże w magazynku bardzo miłego pana z warzywniaka. Warzywniak miał być nieczynny, jak wrócę, bo sjesta, ale magazynek był na sąsiedniej ulicy i... nie zamykany. Tzn. drzwi były zamknięte, ale nie na klucz. W środku przyjemny chłodek, co raczej dobrze zrobiło mojemu żarciu ;)
Big Passo Duran wszedł na lekko bez problemu, a po zabraniu rzeczy (faktycznie nikogo nie było, ale dostałem się na luzie) pojechałem dalej w dól. Dojeżdżając do Forno di Zoldo usłyszałem syk... to strzeliła tylna opona! Mimo podklejenia łatką okazało się, że rozcięcie od szkła było zbyt duże i opona nie dała rady...
I teraz tak: do miasteczka kilkaset metrów, więc przeszedłem piechotą, ale... nie ma zasięgu! Nie ma więc jak sprawdzić, gdzie jest najbliższy sklep. No cóż, JEST jak sprawdzić - pytając! Ktoś jeszcze tak robi? ;) Sklepu nie ma, pokierowano mnie do warsztatu samochodowego, a stamtąd do motocyklowego. Przemaszerowałem już z tym kapciem z kilometr, a pan w warsztacie motocyklowym był bardzo miły, ale... nie miał żadnej opony w potrzebnym rozmiarze. Po namyśle skierował mnie do swojego znajomego, zapalonego rowerzysty, może on opchnie jakąś używkę...? Otóż Ruggiero opchnął! Opona co prawda szosowa (szerokość 25 mm), ale w dobrym stanie i robiąca wrażenie porządnej (Continental). Dał mi ją za darmo! Do tego sprzedał (chyba poniżej kosztów) dętkę o odpowiedniej grubości, bo moja by się nie zmieściła. Koszt awarii: 5 EUR (za dętkę) i 1,5 godziny. Trzeba przyznać, że nieźle się udało! Oczywiście "nową" oponę dałem na przód, żeby byłą mniej obciążona, a pan z warsztatu pomógł kompresorem :)
Na pewno nie jest to rozwiązanie trwałe - opona jest za wąska pod bagaż i kompletnie nie nadaje się na cięższy szuter (no i w razie gumy nie mam na zapas odpowiedniej dętki, trzeba będzie kleić na bieżąco), ale kilkaset kilometrów na pewno przejedzie, a ja w tym czasie poszukam odpowiedniej w sklepie, który w końcu gdzieś się znajdzie :)
Potem na kemping poniżej miasteczka, gdzie zrzuciłem bety i pojechałem na biga Forcella Cibiana. Ten, mimo ze obiektywnie łatwy, to jednak już mnie zmęczył. Swoje dołożył upał i stres związany z ta oponą. Na kemping wróciłem lekko po 19.
PS. O, lipiec był miesiącem o trzeciej największej sumie podjazdów w historii! Po lipcu 2009 i lipcu 2010. I to mimo, że w Alpach znalazłem się dopiero 17 lipca! :oo Nic dziwnego, że przez nieco ponad 2 tygodnie schudłem 4 kilo...
Wyjazd o 8:30, zjazd do Caprile, gdzie kupiłem dobry chlebek i pyszną mortadelę :) Dalej na Passo Staulanza. Nie jest to big, ale trzeba było przejechać. Weszła bez problemu, chociaż zrobiło się już gorąco. Potem zjazd do miejscowości Dont, gdzie zostawiłem bagaże w magazynku bardzo miłego pana z warzywniaka. Warzywniak miał być nieczynny, jak wrócę, bo sjesta, ale magazynek był na sąsiedniej ulicy i... nie zamykany. Tzn. drzwi były zamknięte, ale nie na klucz. W środku przyjemny chłodek, co raczej dobrze zrobiło mojemu żarciu ;)
Big Passo Duran wszedł na lekko bez problemu, a po zabraniu rzeczy (faktycznie nikogo nie było, ale dostałem się na luzie) pojechałem dalej w dól. Dojeżdżając do Forno di Zoldo usłyszałem syk... to strzeliła tylna opona! Mimo podklejenia łatką okazało się, że rozcięcie od szkła było zbyt duże i opona nie dała rady...
I teraz tak: do miasteczka kilkaset metrów, więc przeszedłem piechotą, ale... nie ma zasięgu! Nie ma więc jak sprawdzić, gdzie jest najbliższy sklep. No cóż, JEST jak sprawdzić - pytając! Ktoś jeszcze tak robi? ;) Sklepu nie ma, pokierowano mnie do warsztatu samochodowego, a stamtąd do motocyklowego. Przemaszerowałem już z tym kapciem z kilometr, a pan w warsztacie motocyklowym był bardzo miły, ale... nie miał żadnej opony w potrzebnym rozmiarze. Po namyśle skierował mnie do swojego znajomego, zapalonego rowerzysty, może on opchnie jakąś używkę...? Otóż Ruggiero opchnął! Opona co prawda szosowa (szerokość 25 mm), ale w dobrym stanie i robiąca wrażenie porządnej (Continental). Dał mi ją za darmo! Do tego sprzedał (chyba poniżej kosztów) dętkę o odpowiedniej grubości, bo moja by się nie zmieściła. Koszt awarii: 5 EUR (za dętkę) i 1,5 godziny. Trzeba przyznać, że nieźle się udało! Oczywiście "nową" oponę dałem na przód, żeby byłą mniej obciążona, a pan z warsztatu pomógł kompresorem :)
Na pewno nie jest to rozwiązanie trwałe - opona jest za wąska pod bagaż i kompletnie nie nadaje się na cięższy szuter (no i w razie gumy nie mam na zapas odpowiedniej dętki, trzeba będzie kleić na bieżąco), ale kilkaset kilometrów na pewno przejedzie, a ja w tym czasie poszukam odpowiedniej w sklepie, który w końcu gdzieś się znajdzie :)
Potem na kemping poniżej miasteczka, gdzie zrzuciłem bety i pojechałem na biga Forcella Cibiana. Ten, mimo ze obiektywnie łatwy, to jednak już mnie zmęczył. Swoje dołożył upał i stres związany z ta oponą. Na kemping wróciłem lekko po 19.
PS. O, lipiec był miesiącem o trzeciej największej sumie podjazdów w historii! Po lipcu 2009 i lipcu 2010. I to mimo, że w Alpach znalazłem się dopiero 17 lipca! :oo Nic dziwnego, że przez nieco ponad 2 tygodnie schudłem 4 kilo...
- DST 84.22km
- Teren 1.00km
- Czas 05:15
- VAVG 16.04km/h
- VMAX 58.12km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 2178m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 14
Passo Gardena - Passo Sella - Canazei - Torri di Vajolet - Canazei - Passo Fedaia - Malga Ciapela.
Widoki dolomickie, czyli urwanie dupy, zwłaszcza Sella.

Nocleg na dziko na nieczynnym kempingu. Z jednej strony fajnie, bo jest daszek, ławeczka i za darmo, z drugiej kicha, bo przydałby sie dziś prąd... Akurat jestem marnie przygotowany na dzika. Ale trudno. Przygoda :-)
A teraz znów burza...

Widoki dolomickie, czyli urwanie dupy, zwłaszcza Sella.

Nocleg na dziko na nieczynnym kempingu. Z jednej strony fajnie, bo jest daszek, ławeczka i za darmo, z drugiej kicha, bo przydałby sie dziś prąd... Akurat jestem marnie przygotowany na dzika. Ale trudno. Przygoda :-)
A teraz znów burza...

- DST 82.32km
- Teren 1.20km
- Czas 05:35
- VAVG 14.74km/h
- VMAX 72.78km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 2314m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 13, królewski
Brunico - Valdaora - Passo Furcia - Plan de Corones (big, jeden z najbardziej widokowych, na jakich byłem! Ale podjazd szutrowy, stromy i raczej sypki, zjazd dość wymagający na sztywniaku i slickach :) - Passo Furcia - St. Vigil - San Martino in Badia - Passo delle Erbe (big, prawdziwie dolomickie widoki!) - San Martino - Corvara.
Dojechalem tuż przed zmrokiem i ledwo rozbiłem namiot, to pieprznęła burza jak sto diabłów. Ciekawe, kiedy ugotuje żryć :-)
Dzień królewski ze względu zarówno na widoki jak i parametry. Zaprawdę, w Dolomitach nie można się opierdzielać ;-)
Dojechalem tuż przed zmrokiem i ledwo rozbiłem namiot, to pieprznęła burza jak sto diabłów. Ciekawe, kiedy ugotuje żryć :-)
Dzień królewski ze względu zarówno na widoki jak i parametry. Zaprawdę, w Dolomitach nie można się opierdzielać ;-)
- DST 99.96km
- Teren 12.00km
- Czas 07:21
- VAVG 13.60km/h
- VMAX 67.14km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 3158m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 11
Rano kapeć, wieczorem kapeć, a pomiędzy piękny i bardzo ciężki dzień. Szczegóły później ;-)
Szczegóły:
Wstałem przed szóstą, bo oprócz długiego dnia miałem w planach cofnięcie się do marketu budowlanego celem zakupienia benzyny ekstrakcyjnej. Jak się zbierałem, to okazało się, że rower stoi na kapciu. Mimo wymiany dętki udało się wyjechać o 8:20. Benzyna też się znalazła (hurra!) a potem jeszcze wskoczyłem do Lidla po drobiazgi. Ostatecznie o 9:10 byłem w trasie. W sumie nieźle. Pierwszych 20 km lekko pod górę, ale z wiatrem, więc miałem średnią 24 km/h :)
W Huben zostawiłem bagaże u przemiłej pani na stacji benzynowej i pojechałem na lekko do Lucknerhaus - biga z widokiem na lodowiec Grossglockner :) Wszedł dość łatwo, pewnie dlatego, że na świeżo, no i był to jeden z niewielu dotychczas podjazdów, który nie był bardzo stromy (do 10%), a nawet miał odcinki niemal płaskie. Oczywiście w zamian był dłuuugi.
O godz. 14 byłem z powrotem po bagaże, zjadłem kanapki i (wreszcie!) loda Solero Algida, bo i on był u przemiłej pani :) Dalej to już dłuuuugi podjazd z bagażem na biga Staller Sattel i granicę włoską. Dotarłem nieźle zmęczony, ale jednak w przyzwoitej formie, bo nic nie bolało :) Była 18:30. Początek zjazdu bardzo wąską drogą, gdzie był ruch wahadłowy, a ja oczywiście władowałem się na czerwonym, bo cholera wie, ile trzeba by czekać (na pewno nie 5 minut, raczej ze 20). Z naprzeciwka w pewnym momencie pojawiły się samochody, więc było trochę emocji, ale groźnie nie było (bo akurat nie trafił się autobus :P). Potem od Anterselva di Sopra, szerokość drogi znormalniała i zrobiły się długie proste, więc wykręciłem ładnego maksa :)
Wreszcie w Valdaorze byłem ok 19:20 i zauważyłem, że... schodzi mi powietrze w tylnym kole!! Zostało 8km do kempingu i jak dotychczas nie zeszło do końca, tylko trochę, więc może dopompuję i dojadę...? Udało się, co prawda ostatnie metry na kempingu już prowadziłem, żeby nie złapać snejka, ale jednak dało radę bez wymiany dętki wieczorem na maksymalnym zmęczeniu :)
Kemping w okolicy Brunico położony przy ruchliwej szosie i dość prosty, ale jednak znalazł się stolik i krzesło, jest też prąd. Niestety nie ma lodówki, ale trudno. Jutro dzień restowy i zajadanie włoskich pyszności! :)
Szczegóły:
Wstałem przed szóstą, bo oprócz długiego dnia miałem w planach cofnięcie się do marketu budowlanego celem zakupienia benzyny ekstrakcyjnej. Jak się zbierałem, to okazało się, że rower stoi na kapciu. Mimo wymiany dętki udało się wyjechać o 8:20. Benzyna też się znalazła (hurra!) a potem jeszcze wskoczyłem do Lidla po drobiazgi. Ostatecznie o 9:10 byłem w trasie. W sumie nieźle. Pierwszych 20 km lekko pod górę, ale z wiatrem, więc miałem średnią 24 km/h :)
W Huben zostawiłem bagaże u przemiłej pani na stacji benzynowej i pojechałem na lekko do Lucknerhaus - biga z widokiem na lodowiec Grossglockner :) Wszedł dość łatwo, pewnie dlatego, że na świeżo, no i był to jeden z niewielu dotychczas podjazdów, który nie był bardzo stromy (do 10%), a nawet miał odcinki niemal płaskie. Oczywiście w zamian był dłuuugi.
O godz. 14 byłem z powrotem po bagaże, zjadłem kanapki i (wreszcie!) loda Solero Algida, bo i on był u przemiłej pani :) Dalej to już dłuuuugi podjazd z bagażem na biga Staller Sattel i granicę włoską. Dotarłem nieźle zmęczony, ale jednak w przyzwoitej formie, bo nic nie bolało :) Była 18:30. Początek zjazdu bardzo wąską drogą, gdzie był ruch wahadłowy, a ja oczywiście władowałem się na czerwonym, bo cholera wie, ile trzeba by czekać (na pewno nie 5 minut, raczej ze 20). Z naprzeciwka w pewnym momencie pojawiły się samochody, więc było trochę emocji, ale groźnie nie było (bo akurat nie trafił się autobus :P). Potem od Anterselva di Sopra, szerokość drogi znormalniała i zrobiły się długie proste, więc wykręciłem ładnego maksa :)
Wreszcie w Valdaorze byłem ok 19:20 i zauważyłem, że... schodzi mi powietrze w tylnym kole!! Zostało 8km do kempingu i jak dotychczas nie zeszło do końca, tylko trochę, więc może dopompuję i dojadę...? Udało się, co prawda ostatnie metry na kempingu już prowadziłem, żeby nie złapać snejka, ale jednak dało radę bez wymiany dętki wieczorem na maksymalnym zmęczeniu :)
Kemping w okolicy Brunico położony przy ruchliwej szosie i dość prosty, ale jednak znalazł się stolik i krzesło, jest też prąd. Niestety nie ma lodówki, ale trudno. Jutro dzień restowy i zajadanie włoskich pyszności! :)
- DST 134.19km
- Czas 07:27
- VAVG 18.01km/h
- VMAX 75.40km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 2684m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpy mio amore, dz. 10, na lekko
Dziś bez bagażu, bo dwa bigi były w zasięgu z kempingu. Rano zaoszczędziłem sobie mordęgi pod górę i pod wiatr, i podjechałem pociągiem do Tassenbach, skąd zaczynał się formalnie podjazd na biga Volkzeiner Huette. Pojazd dość łatwy, ale jednak końcówka to 6,6 km szutru, więc dobrze, że w zasadzie nie padało (choć miało).
Potem zjazd z powrotem do Tassenbach i dalej w dół doliny w stronę Lienz, początkowo nawet z wiatrem (!). W Thal znów pod górę, tym razem na biga Hochstein Parkplatz. Ten już bardziej wymagający, bo i wyższy (1100 m podjazdu, tamten miał 800) i bardziej stromy (8-13%), a i ja bardziej zmęczony. No, ale wszedł i to w porę, bo jak zjechałem na kemping, to za moment nadeszła od dość dawna słyszalna burza :)
Wieczorem niestety mokro, ale że jest kuchnia oraz w porę odstawione pod drzewo krzesełko, a przy tym główna grupa wczorajszych imprezowiczów zwinęła się rano, więc nie jest źle :)
Potem zjazd z powrotem do Tassenbach i dalej w dół doliny w stronę Lienz, początkowo nawet z wiatrem (!). W Thal znów pod górę, tym razem na biga Hochstein Parkplatz. Ten już bardziej wymagający, bo i wyższy (1100 m podjazdu, tamten miał 800) i bardziej stromy (8-13%), a i ja bardziej zmęczony. No, ale wszedł i to w porę, bo jak zjechałem na kemping, to za moment nadeszła od dość dawna słyszalna burza :)
Wieczorem niestety mokro, ale że jest kuchnia oraz w porę odstawione pod drzewo krzesełko, a przy tym główna grupa wczorajszych imprezowiczów zwinęła się rano, więc nie jest źle :)
- DST 85.40km
- Teren 13.20km
- Czas 04:55
- VAVG 17.37km/h
- VMAX 66.24km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 2077m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 9, dawnych wspomnień czar
Dziś o dziwo było dość łatwo. Rano wyjazd przed 9, po bardzo obfitym i pysznym hotelowym śniadaniu. Wstyd się przyznać, ale dwie kanapki na biga też mi wpadły ;)
Po kilku kilometrach jestem w Winklern, gdzie tym razem bez najmniejszego problemu zostawiam bagaże w przydrożnej kafejce i już przed 10 lecę w stronę biga Zirknitztal. I tu właśnie do mnie dotarło, że... już tu byłem! Nie, nie rozpoznałem nic (wstyd!), ale drogowskazy na Grossglockner zmotywowały mnie do zerknięcia w relację z Le Big Tour des Alpes 2010 i faktycznie, jechaliśmy dokładnie ta drogą z Serweczem i Markiem podczas tamtej (jak się okazuje nie bardzo) pamiętnej wyprawy! Ale żaden obraz w mózgu się nie zapisał...
Big znów wymagający, momentami 14%, ale z odcinkami odpoczynkowymi, a nawet dwoma niewielkimi zjazdami, niestety. Na górze raptem 14 stopni i bardzo silny wiatr ze wschodu (więc wiał w dół, co dość dziwne). Na dole za to ponad 30 i słońce praży jak dzikie! Powrót z wiatrem do Winklern był bajką, bagaże czekały nienaruszone, a potem był krótki podjazd do Iselsbergu. Za to zjazd - bajka! Wyprzedziłem... porsche! :D
W Lienz sporo zakupów. Najpierw mydło w DM (niestety nie było mojego ulubionego, ono chyba niestety było w Słowenii, a nie w Austrii :( ), potem pyszności w Penny Markcie (tez nie było naszego ukochanego ciasta czekoladowego, a jestem pewien, że ono akurat było w Austrii! Widocznie już nie robią :( ).
No i na koniec benzyna ekstrakcyjna w OBI, bo powoli się kończy, a we Włoszech nie istnieje. No więc w OBI benzyny... nie ma! Sprzedała się! A drugi market budowlany o tej porze już nieczynny, bo sobota. Trudno, do poniedziałku mi spoko wystarczy, a wówczas pojadę do tego Let's Do It i tam spróbuję... Jak nie będzie, to naleję zwykłą bezołowiówkę, będzie śmierdzieć w sakwie, trudno.
Kemping Falken w Lienz (dojechałem przed godz. 17, mimo zmitrężenia mnóstwa czasu na zakupy!) robi kiepskie wrażenie, ale tak naprawdę jest dość fajny. Jest kuchnia (nie zużyję benzyny ;), czajnik, lodówka, krzesła... Tylko ludzi mnóstwo, ale to pewnie dlatego, że sobota. Zostaję do poniedziałku (jutro dwa bigi na lekko), więc zobaczymy, czy jutro się rozluźni.

Kempingowa Ściana sraczu
Po kilku kilometrach jestem w Winklern, gdzie tym razem bez najmniejszego problemu zostawiam bagaże w przydrożnej kafejce i już przed 10 lecę w stronę biga Zirknitztal. I tu właśnie do mnie dotarło, że... już tu byłem! Nie, nie rozpoznałem nic (wstyd!), ale drogowskazy na Grossglockner zmotywowały mnie do zerknięcia w relację z Le Big Tour des Alpes 2010 i faktycznie, jechaliśmy dokładnie ta drogą z Serweczem i Markiem podczas tamtej (jak się okazuje nie bardzo) pamiętnej wyprawy! Ale żaden obraz w mózgu się nie zapisał...
Big znów wymagający, momentami 14%, ale z odcinkami odpoczynkowymi, a nawet dwoma niewielkimi zjazdami, niestety. Na górze raptem 14 stopni i bardzo silny wiatr ze wschodu (więc wiał w dół, co dość dziwne). Na dole za to ponad 30 i słońce praży jak dzikie! Powrót z wiatrem do Winklern był bajką, bagaże czekały nienaruszone, a potem był krótki podjazd do Iselsbergu. Za to zjazd - bajka! Wyprzedziłem... porsche! :D
W Lienz sporo zakupów. Najpierw mydło w DM (niestety nie było mojego ulubionego, ono chyba niestety było w Słowenii, a nie w Austrii :( ), potem pyszności w Penny Markcie (tez nie było naszego ukochanego ciasta czekoladowego, a jestem pewien, że ono akurat było w Austrii! Widocznie już nie robią :( ).
No i na koniec benzyna ekstrakcyjna w OBI, bo powoli się kończy, a we Włoszech nie istnieje. No więc w OBI benzyny... nie ma! Sprzedała się! A drugi market budowlany o tej porze już nieczynny, bo sobota. Trudno, do poniedziałku mi spoko wystarczy, a wówczas pojadę do tego Let's Do It i tam spróbuję... Jak nie będzie, to naleję zwykłą bezołowiówkę, będzie śmierdzieć w sakwie, trudno.
Kemping Falken w Lienz (dojechałem przed godz. 17, mimo zmitrężenia mnóstwa czasu na zakupy!) robi kiepskie wrażenie, ale tak naprawdę jest dość fajny. Jest kuchnia (nie zużyję benzyny ;), czajnik, lodówka, krzesła... Tylko ludzi mnóstwo, ale to pewnie dlatego, że sobota. Zostaję do poniedziałku (jutro dwa bigi na lekko), więc zobaczymy, czy jutro się rozluźni.

Kempingowa Ściana sraczu
- DST 87.23km
- Czas 05:06
- VAVG 17.10km/h
- VMAX 73.87km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2139m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze