Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 61874.99 km (w terenie 1090.17 km; 1.76%) |
Czas w ruchu: | 3444:56 |
Średnia prędkość: | 17.96 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.01 km/h |
Suma podjazdów: | 862546 m |
Liczba aktywności: | 727 |
Średnio na aktywność: | 85.11 km i 4h 44m |
Więcej statystyk |
Alpi mio amore, dz. 65
Wczoraj wieczorem było 10 stopni, rano miało być 5. Jako że dziś łatwiejszy dzień, to celowo wstałem dopiero o 7:15. I tak było strasznie, ruszałem się jak mucha w smole i w efekcie, mimo że na lekko, wystartowałem dopiero o 9:30. W słońcu był już upal, 12 :-P

Ale pierwsza część podjazdu na biga Passo San Marco i tak była w cieniu. Więc miałem 7 stopni. Potem zrobiłem postój na 900m i w słońcu termometr pokazał 17. Ale potem znów sporo cienia i na postoju na 1500 było już 6. A wyżej zaczął się śnieg. Jak droga szła przez las, to najpierw małe łaty, a potem wręcz tak.

Na szczęście las się skończył powyżej 1650 i dalej były już tylko laty. Mimo to bardzo ostrożna jazda, bo nawet pod górę ślisko. Na przełęczy (wys. 1995) byłem o 12:30. 3 stopnie :-/


Zjazd w podwójnych spodniach (windstopper i 3/4), 2 koszulkach, bluzie, kurtce puchowej i kurtce gore. Nawet nie było zimno, oprócz dłoni. No i bardzo powoli na tym śniegolodzie. A i tak wyprzedzając motocyklistów. Tacy są zawsze hop do przodu, a tu nagle jacy grzeczniutcy :-P
Reszta zjazdu już lepiej, ale w sumie zajął mi ponad godzinę! Na dole 16 stopni. Piję kawę, coś tam jem i zwijam namiot. Start z area sosta camper (podtrzymuję, że bardzo fajna!) o 14:50. Teraz zakupy. Miałem jechać do MD Discount, ale właśnie się połapałem, że jest niedziela i moje plany zakupowe legły w gruzach. Zostałbym bez kolacji, ale trafił się hipermarket Iperall, gdzie kupiłem co niezbędne oraz... Puntarelle!! :-D:-D:-D po raz pierwszy w tym roku! :-D
A jak wyszedłem, to zaczął padać deszcz. Bynajmniej nie po raz pierwszy :-P no, ale popadało krótko, więc o 16 ruszam. Dobrze, że to tylko 20km :-)
Na kemping El Ranchero docieram już bez przygód. Sam kemping raczej kiepski. Trudno o prąd, prysznic na żetony (60 sekund wody!), umywalki tylko z zimną i ciężko znaleźć kogoś z obsługi. No, ale trawa znów fajna, widoki piękne i nie bardzo mam alternatywę, więc biorę. Cena 11 w tym 2 żetony. Wystarczyły.

Widok sprzed namiotu
O 20:40 jest już raptem 9 stopni, więc spadam do śpiwora :-P
Ps. Roczny rekord podjazdów pobity! :-D

Ale pierwsza część podjazdu na biga Passo San Marco i tak była w cieniu. Więc miałem 7 stopni. Potem zrobiłem postój na 900m i w słońcu termometr pokazał 17. Ale potem znów sporo cienia i na postoju na 1500 było już 6. A wyżej zaczął się śnieg. Jak droga szła przez las, to najpierw małe łaty, a potem wręcz tak.

Na szczęście las się skończył powyżej 1650 i dalej były już tylko laty. Mimo to bardzo ostrożna jazda, bo nawet pod górę ślisko. Na przełęczy (wys. 1995) byłem o 12:30. 3 stopnie :-/


Zjazd w podwójnych spodniach (windstopper i 3/4), 2 koszulkach, bluzie, kurtce puchowej i kurtce gore. Nawet nie było zimno, oprócz dłoni. No i bardzo powoli na tym śniegolodzie. A i tak wyprzedzając motocyklistów. Tacy są zawsze hop do przodu, a tu nagle jacy grzeczniutcy :-P
Reszta zjazdu już lepiej, ale w sumie zajął mi ponad godzinę! Na dole 16 stopni. Piję kawę, coś tam jem i zwijam namiot. Start z area sosta camper (podtrzymuję, że bardzo fajna!) o 14:50. Teraz zakupy. Miałem jechać do MD Discount, ale właśnie się połapałem, że jest niedziela i moje plany zakupowe legły w gruzach. Zostałbym bez kolacji, ale trafił się hipermarket Iperall, gdzie kupiłem co niezbędne oraz... Puntarelle!! :-D:-D:-D po raz pierwszy w tym roku! :-D
A jak wyszedłem, to zaczął padać deszcz. Bynajmniej nie po raz pierwszy :-P no, ale popadało krótko, więc o 16 ruszam. Dobrze, że to tylko 20km :-)
Na kemping El Ranchero docieram już bez przygód. Sam kemping raczej kiepski. Trudno o prąd, prysznic na żetony (60 sekund wody!), umywalki tylko z zimną i ciężko znaleźć kogoś z obsługi. No, ale trawa znów fajna, widoki piękne i nie bardzo mam alternatywę, więc biorę. Cena 11 w tym 2 żetony. Wystarczyły.

Widok sprzed namiotu
O 20:40 jest już raptem 9 stopni, więc spadam do śpiwora :-P
Ps. Roczny rekord podjazdów pobity! :-D
- DST 77.97km
- Teren 0.40km
- Czas 04:23
- VAVG 17.79km/h
- VMAX 53.99km/h
- Temperatura 6.0°C
- Podjazdy 1940m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 64
Wczoraj dzień całkowicie restowy. Rower nie wyściubił kola z piwnicy ;) Natomiast ja poszedłem sobie na ponadgodzinny spacer i muszę przyznać, że w obcym otoczeniu było to nawet dość przyjemne :)
Dziś pobudka przed 7, o 8:20 wychodzę od Mauro i jego Rodziny. Przemili i przesympatyczni ludzie! Mam nadzieję, że zostaniemy w kontakcie :) Przed 9 jestem na Milano Centrale, gdzie standardowy horror. Najpierw ciężko znaleźć maszyny z biletami Trenord (bo to inna spółka niż Trenitalia i ma osobne maszyny). Potem tuż przede mną (w czasie gdy odstawiałem rower) jedyna czynną maszynę zajmuje facet. I stoi i stoi... Niby wszystko robi jak trza, a bilet się nie drukuje. Okazało się, że mu odrzuciło transakcje kartową, ale najpierw próbowało 4 razy i dlatego tyle to trwało. W końcu zapłacił gotówką. Gdy przyszła moja - nomen omen - kolej, spotkało mnie to samo. Tylko że ja nie zapłaciłem gotówką, tylko poszedłem do bileterii, bo i tak nie byłem pewien, który bilet kupić (były dwa warianty trasy). A w bileterii kolejka. I znów ktoś się wepchnął przede mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba wziąć numerek. A tu do pociągu zostało 12 minut i przede mną 8 osób na 3 kasy...
Hmmm... tu też są maszyny. Ryzyk-fizyk, biorę wariant trasy na oko (kosztują tyle samo, więc czy nie kurna wszystko jedno?!), płacę gotówką (tu karta też nie działa, ale na szczęście w jednej maszynie to sprawdziłem, a w drugiej w tym czasie zapłaciłem gotówką). Wreszcie, mając już bilety, muszę wjechać windą dwa piętra wyżej. Potem jeszcze obejść pół dworca wokoło, bo tu gdzie trafiłem, nie wolno wchodzić na perony. A prawidłowe wejście jest - jak się okazuje raptem ze 30 metrów obok, ale strzałki prowadzą tak, że jest ze 150. Są 3 minuty do odjazdu, gdy wpadam na peron. Uff, zdążyłem. Oczywiście z rowerem muszę iść na samiuśki koniec dłuuugiego pociągu, ale przecież teraz już beze mnie nie odjadą... Nie odjechali. Ba, skład ruszył z opóźnieniem 10 minut. A w trakcie jazdy je powiększył do 30 :P

Widok z pociągu
O 11:50 jestem w Sondrio. Słonecznie, ale zimno! 14 stopni i w cieniu ciężko wytrzymać. Kupuje jeszcze chleb (w Mediolanie jakoś nie trafiłem na piekarnię) i ruszam pod górę w stronę Val Malenco. Pod koniec miasta trafia się ławka, więc jem lancz. I znów jadę, i rozglądam się za miejscem na sakwy. Kilka jest obiecujących, ale po przyjrzeniu się okazują się albo prywatne, ale jednak zbyt odsłonięte. Wreszcie, już w następnym miasteczku Mussini trafiam na mały lasek obok szosy. To jest to. Upycham sakwy, przykrywam gałęziami tak, że nawet, jak ktoś obok przejdzie, to nie zauważy :) Ruszam. Jestem na wysokości 450, a podjechać trzeba na 1630.
Po chwili pierwsze zatrzymanie, bo trafił się kran z wodą, a rano od Mauro zapomniałem wziąć (na szczęście nie zapomniałem o herbacie do termosu, bardzo się przydała!). Jestem na 500, więc dzielę sobie podjazd na 2 części. Pierwszy postój planowo na 1100. Jedziemy!
Jedzie się słabo. Jest porywisty i zimny wiatr w ryj, a forma, jak zwykle bezpośrednio po reście, jakoś nie urzeka. Niby prędkość mam okej, ale męczę się. No, ale jadę. Niestety, na krótko przed kotą 1000 pada mi bateria w odtwarzaczu. Podczas jazdy nie zmienię, bo mogę coś wysypać z trójkąta, więc postój. Uff :P

Długo nie postałem, bo nawet w słońcu już chłodno, więc po kilku minutach jadę dalej. Coraz zimniej. Myślałem o postoju na 1400, ale tam się pojawiło wypłaszczenie, więc odpocząłem w trakcie jazdy. Stanąłem dopiero na 1600, bo już mi było tak zimno, że musiałem włożyć bluzę. I dobrze zrobiłem, bo dalej było tyleż podjazdów, co i zjazdów :P Na górze (koło hotelu na końcu miasteczka Chiareggio, nic ciekawego) jestem o 15:10. Zakładam na siebie wszystko, w tym nawet kurtkę puchową, którą przytomnie wziąłem do małej sakwy, a i tak jest mi zimno, głownie w dłonie. Niby 5 stopni, ale ten wiatr... Będzie wesoło na zjeździe :)
No i było. Ręce miałem kompletnie zgrabiałe, ledwo obsługiwałem hamulce. Na szczęście z czasem się ociepliło i nawet wyjrzało słońce (wcześniej pod koniec podjazdu weszły chmury) i przy sakwach byłem już tylko lekko wychłodzony, a nie przemarznięty :) Ale rozebrałem się dopiero po kilku kilometrach płaskiego na dole, pod Lidlem :P
Zakupy i przede mną ostatnie 20 km. Niestety nadal pod wiatr. Tym razem dość równy i nie porywisty, ale średnio silny i oczywiście w ryj. Ech, ponad godzinę zajął mi ten odcinek. Okropność.
Na Area Sosta Camper w Morbegno docieram o 18:30. Nie jest to kemping, tylko miejsce dla kamperów, ale że kempingu w okolicy nie ma, a "dachy" bardzo drogie, więc sprawdziłem i na satelicie widać było trawę. Udało się tez wczoraj dodzwonić i gość powiedział, że spokojnie mogę z namiotem. Jest łazienka, więc luz. I faktycznie, nie tylko łazienka (ciepła woda, prysznic, ale to zaledwie jedno pomieszczenie z kibelkiem i prysznicem, więc grozi kolejkami), ale też daszek ze stołami i krzesłami, oraz prądem. No i najlepsza trawa pod namiotem na całej tej wyprawie. A wszystko to za 5 EUR*. Kultura! :D
Niniejszym polecam tę miejscówkę sakwiarzom! :)
* później się okazało, że za darmo :)
Dziś pobudka przed 7, o 8:20 wychodzę od Mauro i jego Rodziny. Przemili i przesympatyczni ludzie! Mam nadzieję, że zostaniemy w kontakcie :) Przed 9 jestem na Milano Centrale, gdzie standardowy horror. Najpierw ciężko znaleźć maszyny z biletami Trenord (bo to inna spółka niż Trenitalia i ma osobne maszyny). Potem tuż przede mną (w czasie gdy odstawiałem rower) jedyna czynną maszynę zajmuje facet. I stoi i stoi... Niby wszystko robi jak trza, a bilet się nie drukuje. Okazało się, że mu odrzuciło transakcje kartową, ale najpierw próbowało 4 razy i dlatego tyle to trwało. W końcu zapłacił gotówką. Gdy przyszła moja - nomen omen - kolej, spotkało mnie to samo. Tylko że ja nie zapłaciłem gotówką, tylko poszedłem do bileterii, bo i tak nie byłem pewien, który bilet kupić (były dwa warianty trasy). A w bileterii kolejka. I znów ktoś się wepchnął przede mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba wziąć numerek. A tu do pociągu zostało 12 minut i przede mną 8 osób na 3 kasy...
Hmmm... tu też są maszyny. Ryzyk-fizyk, biorę wariant trasy na oko (kosztują tyle samo, więc czy nie kurna wszystko jedno?!), płacę gotówką (tu karta też nie działa, ale na szczęście w jednej maszynie to sprawdziłem, a w drugiej w tym czasie zapłaciłem gotówką). Wreszcie, mając już bilety, muszę wjechać windą dwa piętra wyżej. Potem jeszcze obejść pół dworca wokoło, bo tu gdzie trafiłem, nie wolno wchodzić na perony. A prawidłowe wejście jest - jak się okazuje raptem ze 30 metrów obok, ale strzałki prowadzą tak, że jest ze 150. Są 3 minuty do odjazdu, gdy wpadam na peron. Uff, zdążyłem. Oczywiście z rowerem muszę iść na samiuśki koniec dłuuugiego pociągu, ale przecież teraz już beze mnie nie odjadą... Nie odjechali. Ba, skład ruszył z opóźnieniem 10 minut. A w trakcie jazdy je powiększył do 30 :P

Widok z pociągu
O 11:50 jestem w Sondrio. Słonecznie, ale zimno! 14 stopni i w cieniu ciężko wytrzymać. Kupuje jeszcze chleb (w Mediolanie jakoś nie trafiłem na piekarnię) i ruszam pod górę w stronę Val Malenco. Pod koniec miasta trafia się ławka, więc jem lancz. I znów jadę, i rozglądam się za miejscem na sakwy. Kilka jest obiecujących, ale po przyjrzeniu się okazują się albo prywatne, ale jednak zbyt odsłonięte. Wreszcie, już w następnym miasteczku Mussini trafiam na mały lasek obok szosy. To jest to. Upycham sakwy, przykrywam gałęziami tak, że nawet, jak ktoś obok przejdzie, to nie zauważy :) Ruszam. Jestem na wysokości 450, a podjechać trzeba na 1630.
Po chwili pierwsze zatrzymanie, bo trafił się kran z wodą, a rano od Mauro zapomniałem wziąć (na szczęście nie zapomniałem o herbacie do termosu, bardzo się przydała!). Jestem na 500, więc dzielę sobie podjazd na 2 części. Pierwszy postój planowo na 1100. Jedziemy!
Jedzie się słabo. Jest porywisty i zimny wiatr w ryj, a forma, jak zwykle bezpośrednio po reście, jakoś nie urzeka. Niby prędkość mam okej, ale męczę się. No, ale jadę. Niestety, na krótko przed kotą 1000 pada mi bateria w odtwarzaczu. Podczas jazdy nie zmienię, bo mogę coś wysypać z trójkąta, więc postój. Uff :P

Długo nie postałem, bo nawet w słońcu już chłodno, więc po kilku minutach jadę dalej. Coraz zimniej. Myślałem o postoju na 1400, ale tam się pojawiło wypłaszczenie, więc odpocząłem w trakcie jazdy. Stanąłem dopiero na 1600, bo już mi było tak zimno, że musiałem włożyć bluzę. I dobrze zrobiłem, bo dalej było tyleż podjazdów, co i zjazdów :P Na górze (koło hotelu na końcu miasteczka Chiareggio, nic ciekawego) jestem o 15:10. Zakładam na siebie wszystko, w tym nawet kurtkę puchową, którą przytomnie wziąłem do małej sakwy, a i tak jest mi zimno, głownie w dłonie. Niby 5 stopni, ale ten wiatr... Będzie wesoło na zjeździe :)
No i było. Ręce miałem kompletnie zgrabiałe, ledwo obsługiwałem hamulce. Na szczęście z czasem się ociepliło i nawet wyjrzało słońce (wcześniej pod koniec podjazdu weszły chmury) i przy sakwach byłem już tylko lekko wychłodzony, a nie przemarznięty :) Ale rozebrałem się dopiero po kilku kilometrach płaskiego na dole, pod Lidlem :P
Zakupy i przede mną ostatnie 20 km. Niestety nadal pod wiatr. Tym razem dość równy i nie porywisty, ale średnio silny i oczywiście w ryj. Ech, ponad godzinę zajął mi ten odcinek. Okropność.
Na Area Sosta Camper w Morbegno docieram o 18:30. Nie jest to kemping, tylko miejsce dla kamperów, ale że kempingu w okolicy nie ma, a "dachy" bardzo drogie, więc sprawdziłem i na satelicie widać było trawę. Udało się tez wczoraj dodzwonić i gość powiedział, że spokojnie mogę z namiotem. Jest łazienka, więc luz. I faktycznie, nie tylko łazienka (ciepła woda, prysznic, ale to zaledwie jedno pomieszczenie z kibelkiem i prysznicem, więc grozi kolejkami), ale też daszek ze stołami i krzesłami, oraz prądem. No i najlepsza trawa pod namiotem na całej tej wyprawie. A wszystko to za 5 EUR*. Kultura! :D
Niniejszym polecam tę miejscówkę sakwiarzom! :)
* później się okazało, że za darmo :)
- DST 86.15km
- Teren 0.10km
- Czas 04:27
- VAVG 19.36km/h
- VMAX 57.52km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1519m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 61
W nocy padało, ale tym razem mniej i nie wiem, o której. Wstałem przed 7 i było OK, chociaż mokro.
Wyjazd o 9. Pierwsze kilometry wzdłuż jeziora aż do Luino, gdzie zakupy w Karfurze. Udało mi się dorwać przepyszny chleb di grano duro - porównywalny z tym, który kupowaliśmy w Rzymie :)

Drugie śniadanie na łące w Porto Valtravaglio i po kilkunastu kilometrach zaczynam biga Passo Cuvignone. Pierwsza połowa (z 200 na 650) z bagażem, ale weszła w miarę bezboleśnie. Może dlatego, ze podjazd fajny: wijąca się zakosami przez las droga z nachyleniami 7-9%. Lubię takie podjazdy, bo wchodzą w miarę szybko, nie męczą jakoś bardzo (jak np. jeszcze szybsze dwunastki) i nie przerażają/ nudzą jak długie proste. W każdym razie na 650 zrzucam sakwy w krzakach i jadę jeszcze 400 metrów na szczyt. Tzn. na przełęcz. Na górze nie ma nic oprócz (bardzo skromnej) tabliczki. 13 stopni i chmura, więc ubieram się, w co tam mam i zjeżdżam. Na szosie mnóstwo bukowych orzeszków - aż trzaskają pod kołami :)

Po zabraniu sakw widzę znak, że dalsza droga jest zamknięta, ale z przerwą na sjestę i ta przerwa właśnie trwa. Więc jadę. Potem znajduję "dżizasa" i biorę się za lancz. Fajnie, wreszcie południowa kawa (przez dwa dni z rzędu nie byłą mi dana ;)
No, ale z wrażenia zapominam o zamknięciu szosy i kiedy docieram do miejsca prac, to droga jest zablokowana koparką i wywrotką. Hmmm... rowerem to jednak zawsze się jakoś przebijesz - uprzejmi robotnicy mnie przepuszczają bez problemu. Mniej szczęścia mają samochodziarze z naprzeciwka, którzy widać olali znak i teraz zjeżdżają tyłem, bo szosa za wąska, żeby zawrócić :P
Dojeżdżam do głównej drogi w Cuveglio i zaczynam się rozglądać za miejscem na zostawienie sakw. Jest bar! Pani dość nieufna, wypytuje mnie, czy nie mam tam narkotyków albo materiałów wybuchowych. W sumie słusznie, zawsze się dziwiłem, że inni tak bez obaw przyjmują... W każdym razie pokazuję jej zawartość jednej sakwy (tylko z wierzchu) i to ją uspokaja. No to w pedał :)
O godz. 14 startuję, a o 15 jestem na szczycie San Martino (800 metrów). No i teraz naprawdę dobrze mi się jechało. Pewnie efekt stajni :)

Ubiórka tylko w kurtkę (zrobiło się słonecznie i ciepło) i zjazd. Sakwy nie wybuchły ;) więc zabieram co swoje i dziękuję miłej pani. Teraz już tylko 11 km do pociągu :) No, ale jako ze najbliższe 2-3 noce spędzę u nowych znajomych w Mediolanie, a oni twierdzą, że mają małe mieszkanie, to mam jeszcze kłopot, bo namiot jest mokry. U nich pewnie nie wysuszę, więc gdzie...? A od czegóż słońce? Staję na kilkanascie minut na parkingu, rozkładam namiot i raz-dwa jest suchuteńki :)
Potem już spokojnie do Besozzo, gdzie bilet na pociąg kupuje się... w kiosku z gazetami. A w środku pachnie bardzo przyjemnie farbą drukarską jak w każdym kiosku na świecie :)
Potem pociąg do Mediolanu z przesiadka w Gallarate. Oba się odrobinkę spóźniły, ale bez dramatu. W Mediolanie jestem o 18:45. Dworzec Milano Centrale - olbrzymi. Przerażająco wielki, jeszcze na aż takim monstrum nie bylem. Az się ciężko wydostać! Zajęło mi to ponad kwadrans, by dotrzeć do wyjścia i je znaleźć (!) Pożarowo to trochę niespecjalne rozwiązanie...
Za to potem Mediolan miło zaskakuje. Spodziewałem się strasznego ruchu i długo trwającego dojazdu (5 km), raczej gorszego niż w zeszłym roku w Bukareszcie (pora podobna), a tymczasem przez całą drogę mam ŚWIETNĄ ścieżkę rowerową, zbudowaną jako pas zaznaczony na jezdni i grzeję aż miło! O 19:15 jestem u Mauro, jego Małżonki Franceski i dwójki dzieci (!). Przyjmują mnie super miło, wręcz ujmująco! Mimo ze znamy się ledwo dwie godziny (poznaliśmy się na kempingu na początku tej wyprawy), to dostałem klucze do mieszkania i przykazanie (szczere) by czuć się jak u siebie, włącznie z jedzeniem czegokolwiek, na co mam ochotę. A lodówka pełna. No w to mi graj! :) Tylko jak dzieciaki do mnie gadają (a zwłaszcza dziewczynka jest towarzyska), to kurde niewiele rozumiem! :( No, ale może się dzięki temu rozwinę językowo...? :)
Więc (o ile się nie okaże, że mają coś przeciwko, bo jeszcze o tym nie rozmawialiśmy*) zostaję u nich do soboty rano. Super! :)
PS. No brakuje nieco ponad 4100 m do miesięcznego rekordu podjazdów wszech czasów. Dam aardę...? :)
* nie mieli, więc zostałem. A mógłbym i dłużej, przynajmniej tak twierdzą :)
Wyjazd o 9. Pierwsze kilometry wzdłuż jeziora aż do Luino, gdzie zakupy w Karfurze. Udało mi się dorwać przepyszny chleb di grano duro - porównywalny z tym, który kupowaliśmy w Rzymie :)

Drugie śniadanie na łące w Porto Valtravaglio i po kilkunastu kilometrach zaczynam biga Passo Cuvignone. Pierwsza połowa (z 200 na 650) z bagażem, ale weszła w miarę bezboleśnie. Może dlatego, ze podjazd fajny: wijąca się zakosami przez las droga z nachyleniami 7-9%. Lubię takie podjazdy, bo wchodzą w miarę szybko, nie męczą jakoś bardzo (jak np. jeszcze szybsze dwunastki) i nie przerażają/ nudzą jak długie proste. W każdym razie na 650 zrzucam sakwy w krzakach i jadę jeszcze 400 metrów na szczyt. Tzn. na przełęcz. Na górze nie ma nic oprócz (bardzo skromnej) tabliczki. 13 stopni i chmura, więc ubieram się, w co tam mam i zjeżdżam. Na szosie mnóstwo bukowych orzeszków - aż trzaskają pod kołami :)

Po zabraniu sakw widzę znak, że dalsza droga jest zamknięta, ale z przerwą na sjestę i ta przerwa właśnie trwa. Więc jadę. Potem znajduję "dżizasa" i biorę się za lancz. Fajnie, wreszcie południowa kawa (przez dwa dni z rzędu nie byłą mi dana ;)
No, ale z wrażenia zapominam o zamknięciu szosy i kiedy docieram do miejsca prac, to droga jest zablokowana koparką i wywrotką. Hmmm... rowerem to jednak zawsze się jakoś przebijesz - uprzejmi robotnicy mnie przepuszczają bez problemu. Mniej szczęścia mają samochodziarze z naprzeciwka, którzy widać olali znak i teraz zjeżdżają tyłem, bo szosa za wąska, żeby zawrócić :P
Dojeżdżam do głównej drogi w Cuveglio i zaczynam się rozglądać za miejscem na zostawienie sakw. Jest bar! Pani dość nieufna, wypytuje mnie, czy nie mam tam narkotyków albo materiałów wybuchowych. W sumie słusznie, zawsze się dziwiłem, że inni tak bez obaw przyjmują... W każdym razie pokazuję jej zawartość jednej sakwy (tylko z wierzchu) i to ją uspokaja. No to w pedał :)
O godz. 14 startuję, a o 15 jestem na szczycie San Martino (800 metrów). No i teraz naprawdę dobrze mi się jechało. Pewnie efekt stajni :)

Ubiórka tylko w kurtkę (zrobiło się słonecznie i ciepło) i zjazd. Sakwy nie wybuchły ;) więc zabieram co swoje i dziękuję miłej pani. Teraz już tylko 11 km do pociągu :) No, ale jako ze najbliższe 2-3 noce spędzę u nowych znajomych w Mediolanie, a oni twierdzą, że mają małe mieszkanie, to mam jeszcze kłopot, bo namiot jest mokry. U nich pewnie nie wysuszę, więc gdzie...? A od czegóż słońce? Staję na kilkanascie minut na parkingu, rozkładam namiot i raz-dwa jest suchuteńki :)
Potem już spokojnie do Besozzo, gdzie bilet na pociąg kupuje się... w kiosku z gazetami. A w środku pachnie bardzo przyjemnie farbą drukarską jak w każdym kiosku na świecie :)
Potem pociąg do Mediolanu z przesiadka w Gallarate. Oba się odrobinkę spóźniły, ale bez dramatu. W Mediolanie jestem o 18:45. Dworzec Milano Centrale - olbrzymi. Przerażająco wielki, jeszcze na aż takim monstrum nie bylem. Az się ciężko wydostać! Zajęło mi to ponad kwadrans, by dotrzeć do wyjścia i je znaleźć (!) Pożarowo to trochę niespecjalne rozwiązanie...
Za to potem Mediolan miło zaskakuje. Spodziewałem się strasznego ruchu i długo trwającego dojazdu (5 km), raczej gorszego niż w zeszłym roku w Bukareszcie (pora podobna), a tymczasem przez całą drogę mam ŚWIETNĄ ścieżkę rowerową, zbudowaną jako pas zaznaczony na jezdni i grzeję aż miło! O 19:15 jestem u Mauro, jego Małżonki Franceski i dwójki dzieci (!). Przyjmują mnie super miło, wręcz ujmująco! Mimo ze znamy się ledwo dwie godziny (poznaliśmy się na kempingu na początku tej wyprawy), to dostałem klucze do mieszkania i przykazanie (szczere) by czuć się jak u siebie, włącznie z jedzeniem czegokolwiek, na co mam ochotę. A lodówka pełna. No w to mi graj! :) Tylko jak dzieciaki do mnie gadają (a zwłaszcza dziewczynka jest towarzyska), to kurde niewiele rozumiem! :( No, ale może się dzięki temu rozwinę językowo...? :)
Więc (o ile się nie okaże, że mają coś przeciwko, bo jeszcze o tym nie rozmawialiśmy*) zostaję u nich do soboty rano. Super! :)
PS. No brakuje nieco ponad 4100 m do miesięcznego rekordu podjazdów wszech czasów. Dam aardę...? :)
* nie mieli, więc zostałem. A mógłbym i dłużej, przynajmniej tak twierdzą :)
- DST 75.63km
- Czas 04:34
- VAVG 16.56km/h
- VMAX 48.53km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1844m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 60
Dziś o 5:30 obudził mnie deszcz walący w namiot. Dawno tego nie było,
więc się odzwyczaiłem. A dziś to zła wiadomość, bo muszę uciekać ze
Szwajcarii. No cóż, jeszcze podrzemałem do 7:15 i się zwlokłem. Kropiło.
No i wszystko mokre. W związku z tym rano dużo bardziej powoli niż
zwykle, bo każdą czynność trzeba wykonać albo w namiocie albo pod jakimś
dachem, a jeszcze sporo rzeczy oczyścić z błota przed spakowaniem.
Efekt: wyjeżdżam dopiero o 10. Ale dziś to na szczęście mały problem, bo
odcinek dzienny wyjątkowo krótki. Tzn. miał być normalny, bo chciałem jeszcze
skoczyć w boczyć do Valle Verzasca (ponoć przepiękna!), ale przy tej
pogodzie to nie ma sensu. Widoków nie będzie, a dzika kąpiel też nie
wchodzi w grę. Więc skracam dzień o ok 30 km i kilkaset metrów podjazdu i
robi się lajcik.
Na dzień dobry dojeżdżam do Locarno, gdzie poszukuję upatrzonego w necie sklepu z nożami. Z pewnym trudem, ale znajduję. Teraz z duszą na ramieniu pytam o cenę takiego samego scyzoryka, jaki zgubiłem. O dziwo, raptem 29 CHF! To chyba taniej niż w Polsce! Kupuję i czuję się uratowany :) O 11 ruszam w trasę. Na szczęście przestało padać, a nawet momentami na chwile wygląda słońce.
Najpierw objeżdżam jezioro, częściowo promenadą (dużo rozlazłych pieszych), a częściowo szosą (duży ruch, korki!), więc chociaż jest dość ładnie, to jednak niezbyt przyjemnie. Wreszcie kończy się miasto, ale korki bynajmniej nie. Towarzyszą mi aż na druga stronę jeziora, gdzie nagle cały ten ruch idzie na Bellinzonę. Ciekawe, czemu akurat tam...?
W Vira w maleńkim parku nad jeziorem jem drugie śniadanie (na stojąco, bo ławki mokre :P) i ruszam na biga. Jest konkret. 12 km, 1200 m, lekko nie będzie, zwłaszcza, że to mój pierwszy big z bagażem od rozstania z Serweczem! Odzwyczaiłem się ;)
No i faktycznie, ciężko szło, podjeżdżałem po 400m na raz, potem 10 minut postoju (dłużej się nie da, bo zimno) i tak na 3 razy zrobiłem, ale z dużymi oporami i zmęczeniem. Końcówka trzymała 10-11% przez całe 400 metrów i już naprawdę miałem ochotę zrobić dodatkowy postój, ale jak pomyślałem, że jestem już w połowie odcinka, a jak stanę, to będę znów na początku odcinka, to pojechałem dalej ;)
No, ale ewidentnie jest mi potrzebny rest, to był dziesiąty dzień jazdy z rzędu. Za dużo jak na Alpy, nawet przy mojej (świetnej) formie.
Na górze jest przystanek autobusowy z kibelkiem i poczekalnią w zamykanym pomieszczeniu, co oznacza, ze można się tam w suchym i względnie ciepłym przebrać. Super! Właśnie mam ruszać, kiedy zaczyna padać. Po chwili wahania dokładam ochraniacze na buty i jednak ruszam. Kto wie, czy się nie nasili...
Zjazd bardzo niefajny. 300 metrów w dół, 50 w górę potem 100 w dół i 50 w górę i jeszcze raz to samo. Plus zamknięta i zablokowana droga po wjechaniu do Italii (z nieznanych przyczyn). Od biedy mogłem przenieść rower przez te blokadę, ale nie chciało mi się zdejmować sakw, więc objechałem przez miasteczko, co dołożyło mi kolejnych kilkadziesiąt metrów bardzo stromego podjazdu. A w międzyczasie to padało, to znów przestawało.

Wreszcie zaczął się prawdziwy zjazd do Maccagno. Stanąłem na foto (niezły widok na Lago Maggiore) i sprawdziłem w necie (włoski zasięg! znowu można! :) prognozę na jutro. Ma być lepiej niż dziś. Natomiast od czwartku do soboty rano chujnia z grzybnią. No to jutro jadę dalej, a do Mediolanu udam się jutro pod wieczór. Super! :) Uda mi się zamknąć logiczny odcinek trasy i (mam nadzieję) dobrze zrestować u znajomych w Mediolanie, a potem (jeśli pogoda się poprawi), wrócę na trasę :)
Reszta zjazdu do Maccagno i dojazd na kemping bez problemów, nawet słońce wyszło :) Kemping bardzo fajny i w znośnej cenie (18 EUR). Gdyby padało, to byłby problem, bo daszku nie ma, ale nie pada, więc luz :)
PS. Oho, widzę, że idę na roczny rekord podjazdów - będzie jeszcze we wrześniu chyba :)
Na dzień dobry dojeżdżam do Locarno, gdzie poszukuję upatrzonego w necie sklepu z nożami. Z pewnym trudem, ale znajduję. Teraz z duszą na ramieniu pytam o cenę takiego samego scyzoryka, jaki zgubiłem. O dziwo, raptem 29 CHF! To chyba taniej niż w Polsce! Kupuję i czuję się uratowany :) O 11 ruszam w trasę. Na szczęście przestało padać, a nawet momentami na chwile wygląda słońce.
Najpierw objeżdżam jezioro, częściowo promenadą (dużo rozlazłych pieszych), a częściowo szosą (duży ruch, korki!), więc chociaż jest dość ładnie, to jednak niezbyt przyjemnie. Wreszcie kończy się miasto, ale korki bynajmniej nie. Towarzyszą mi aż na druga stronę jeziora, gdzie nagle cały ten ruch idzie na Bellinzonę. Ciekawe, czemu akurat tam...?
W Vira w maleńkim parku nad jeziorem jem drugie śniadanie (na stojąco, bo ławki mokre :P) i ruszam na biga. Jest konkret. 12 km, 1200 m, lekko nie będzie, zwłaszcza, że to mój pierwszy big z bagażem od rozstania z Serweczem! Odzwyczaiłem się ;)
No i faktycznie, ciężko szło, podjeżdżałem po 400m na raz, potem 10 minut postoju (dłużej się nie da, bo zimno) i tak na 3 razy zrobiłem, ale z dużymi oporami i zmęczeniem. Końcówka trzymała 10-11% przez całe 400 metrów i już naprawdę miałem ochotę zrobić dodatkowy postój, ale jak pomyślałem, że jestem już w połowie odcinka, a jak stanę, to będę znów na początku odcinka, to pojechałem dalej ;)
No, ale ewidentnie jest mi potrzebny rest, to był dziesiąty dzień jazdy z rzędu. Za dużo jak na Alpy, nawet przy mojej (świetnej) formie.
Na górze jest przystanek autobusowy z kibelkiem i poczekalnią w zamykanym pomieszczeniu, co oznacza, ze można się tam w suchym i względnie ciepłym przebrać. Super! Właśnie mam ruszać, kiedy zaczyna padać. Po chwili wahania dokładam ochraniacze na buty i jednak ruszam. Kto wie, czy się nie nasili...
Zjazd bardzo niefajny. 300 metrów w dół, 50 w górę potem 100 w dół i 50 w górę i jeszcze raz to samo. Plus zamknięta i zablokowana droga po wjechaniu do Italii (z nieznanych przyczyn). Od biedy mogłem przenieść rower przez te blokadę, ale nie chciało mi się zdejmować sakw, więc objechałem przez miasteczko, co dołożyło mi kolejnych kilkadziesiąt metrów bardzo stromego podjazdu. A w międzyczasie to padało, to znów przestawało.

Wreszcie zaczął się prawdziwy zjazd do Maccagno. Stanąłem na foto (niezły widok na Lago Maggiore) i sprawdziłem w necie (włoski zasięg! znowu można! :) prognozę na jutro. Ma być lepiej niż dziś. Natomiast od czwartku do soboty rano chujnia z grzybnią. No to jutro jadę dalej, a do Mediolanu udam się jutro pod wieczór. Super! :) Uda mi się zamknąć logiczny odcinek trasy i (mam nadzieję) dobrze zrestować u znajomych w Mediolanie, a potem (jeśli pogoda się poprawi), wrócę na trasę :)
Reszta zjazdu do Maccagno i dojazd na kemping bez problemów, nawet słońce wyszło :) Kemping bardzo fajny i w znośnej cenie (18 EUR). Gdyby padało, to byłby problem, bo daszku nie ma, ale nie pada, więc luz :)
PS. Oho, widzę, że idę na roczny rekord podjazdów - będzie jeszcze we wrześniu chyba :)
- DST 57.46km
- Czas 03:52
- VAVG 14.86km/h
- VMAX 45.97km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 1421m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 59
Dziś z braku netu na postojach nieco się nudziłem więc pisałem relację na bieżąco :p
9:00 start z kempingu. Pogoda dość ładna, słońce zza chmur. Początek ścieżka przez tereny nadrzeczne i kładką. Udało się ładnie skrócić i zwłaszcza podjazdów trochę ująć. Super! A jeszcze mam pomysł, jak można skrócić bardziej w drodze powrotnej :)

Maggiaschlucht w okolicy Locarno
9:55, kupuje chleb, 13 km i 150m w gore za mną. Pogoda nadal ładna.
A w coopie jest wifi :-) co prawda trzeba podać numer telefonu, ale piszą wprost "no commercial use". Zobaczymy, To uzależnienie od netu jest straszne :-)
11:30 W kolejnym coopie też jest net i nawet już jestem zalogowany bez smsow :-)
Stanąłem na zrobienie i zjedzenie kanapek i net sięga do murku, na którym siedzę :-) 25 km i, 250m za mną. Na szczęście mało zjazdów, dotychczas tylko 80m łącznie. Pogoda wciąż dobra, a wg prognoz powinno już padać. Kolejnych coopow po drodze nie mam, wiec to może być koniec netu. Zostało mi na górę 35km i 1900 m. Tak naprawdę formalnie dopiero tutaj zaczyna się big... Spoko mógłbym tu dotrzeć nie rowerem, gdybym miał czym ;-)
13:25, wys 1400
Dość pochmurno i już tylko 15 stopni, ale nie pada. Czuje się dość zmęczony. Niby jadę przyzwoicie, ale jest to okupione większym wysiłkiem niż ostatnio. Może dziewiąty dzień z rzędu bez restu, to nie jest dobry pomysł...? ;-) No nic, jem coś i lecę dalej*. A po drodze mijałem bardzo ładne miejsca :)

Hobbiton ;-)
13:40. Ruszam. Zaczęło troszkę kropić :-/
14:30. Wys 1900, ale było 4km płaskiego, bo objazd jeziora. Pada, wiec postój tylko na siku i łyk herbaty.
15:05, wys 2307. 8stopni. Szczyt, tzn jezioro zaporowe Naret. Od ok 2000 jadę w chmurze (uploadowałem się ;-) co oznacza, że nie pada i że nie ma widoków ;-)

Końcówka solidna, od wys 1500 średnio 10% z długimi odcinkami 13-14%. No i ewidentnie jestem zmęczony. Już nie ma tej świeżości w kroku ;-) rest wkrótce niezbędny :-/
15:30. Założyłem na siebie wszystko. Zjeżdżam.

16:05,wys 1280, 14st. Krótki postój na foto (poniżej) i dać odpocząć dłoniom, bo ścierpły od zimna i ściskania klamek ;-)

16:50. No to jestem pod tym wyżej położonym coopem. Siąpi i 18st. W ogóle cały zjazd raz pada a raz nie. Ale nie przemoczyło mnie, znaczy jest dopsz :-)
17:40. Zakupy w niższym coopie. Przede wszystkim mleko, bo rano moje okazało się skisłe :/
18:30 jestem z powrotem na kempingu. Ładny mi big - 9,5 godziny!! Ale mój powrotny skrót zadziałał (to są te kilometry w terenie) i jeszcze trochę podjazdów mi oszczędził :)
* No i pojadłem. Ostatni raz, kurwa! Na tym postoju zostawiłem przez pomyłkę nóż!!
9:00 start z kempingu. Pogoda dość ładna, słońce zza chmur. Początek ścieżka przez tereny nadrzeczne i kładką. Udało się ładnie skrócić i zwłaszcza podjazdów trochę ująć. Super! A jeszcze mam pomysł, jak można skrócić bardziej w drodze powrotnej :)

Maggiaschlucht w okolicy Locarno
9:55, kupuje chleb, 13 km i 150m w gore za mną. Pogoda nadal ładna.
A w coopie jest wifi :-) co prawda trzeba podać numer telefonu, ale piszą wprost "no commercial use". Zobaczymy, To uzależnienie od netu jest straszne :-)
11:30 W kolejnym coopie też jest net i nawet już jestem zalogowany bez smsow :-)
Stanąłem na zrobienie i zjedzenie kanapek i net sięga do murku, na którym siedzę :-) 25 km i, 250m za mną. Na szczęście mało zjazdów, dotychczas tylko 80m łącznie. Pogoda wciąż dobra, a wg prognoz powinno już padać. Kolejnych coopow po drodze nie mam, wiec to może być koniec netu. Zostało mi na górę 35km i 1900 m. Tak naprawdę formalnie dopiero tutaj zaczyna się big... Spoko mógłbym tu dotrzeć nie rowerem, gdybym miał czym ;-)
13:25, wys 1400
Dość pochmurno i już tylko 15 stopni, ale nie pada. Czuje się dość zmęczony. Niby jadę przyzwoicie, ale jest to okupione większym wysiłkiem niż ostatnio. Może dziewiąty dzień z rzędu bez restu, to nie jest dobry pomysł...? ;-) No nic, jem coś i lecę dalej*. A po drodze mijałem bardzo ładne miejsca :)

Hobbiton ;-)
13:40. Ruszam. Zaczęło troszkę kropić :-/
14:30. Wys 1900, ale było 4km płaskiego, bo objazd jeziora. Pada, wiec postój tylko na siku i łyk herbaty.
15:05, wys 2307. 8stopni. Szczyt, tzn jezioro zaporowe Naret. Od ok 2000 jadę w chmurze (uploadowałem się ;-) co oznacza, że nie pada i że nie ma widoków ;-)

Końcówka solidna, od wys 1500 średnio 10% z długimi odcinkami 13-14%. No i ewidentnie jestem zmęczony. Już nie ma tej świeżości w kroku ;-) rest wkrótce niezbędny :-/
15:30. Założyłem na siebie wszystko. Zjeżdżam.

16:05,wys 1280, 14st. Krótki postój na foto (poniżej) i dać odpocząć dłoniom, bo ścierpły od zimna i ściskania klamek ;-)

16:50. No to jestem pod tym wyżej położonym coopem. Siąpi i 18st. W ogóle cały zjazd raz pada a raz nie. Ale nie przemoczyło mnie, znaczy jest dopsz :-)
17:40. Zakupy w niższym coopie. Przede wszystkim mleko, bo rano moje okazało się skisłe :/
18:30 jestem z powrotem na kempingu. Ładny mi big - 9,5 godziny!! Ale mój powrotny skrót zadziałał (to są te kilometry w terenie) i jeszcze trochę podjazdów mi oszczędził :)
* No i pojadłem. Ostatni raz, kurwa! Na tym postoju zostawiłem przez pomyłkę nóż!!
- DST 119.03km
- Teren 4.00km
- Czas 06:13
- VAVG 19.15km/h
- VMAX 49.60km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2358m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 58
Wstałem jak zwykle o 7, ale wyjechałem o 8:20. Co prawda na lekko, więc łatwiej, ale jednak - jestem z siebie dumny :)
Rano power jak trza, więc na bigu Cascata del Toce (tylko 1100 metrów podjazdu, ale aż 25 km) byłem o 10:30. ładny wodospad i sporo oglądających go ludzi. Plus ekipa goprowców jaskiniowych na ćwiczeniach (Pronto Soccorso Alpino Speleologico).

Zjazd długi i męczący, z powrotem na dole jestem o 11:30. Z pakowaniem i jedzeniem mi trochę zeszło, ale najtrudniejsze było podjęcie decyzji, co dalej. Jechać do Szwajcarii? Ale pogoda niepewna, a jak tam utknę? Przy ich cenach to może być bolesne. No, ale prognoza nie była zła (trochę deszczu, ale bez dramatu), więc po namyśle postanowiłem zaryzykować. o godz. 13 ruszam dalej.
Zjazd w okolice Domodossola, potem chwila falowania wschodnim zboczem doliny Toce i pora na podjazd w stronę granicy. I tu od razu solidnie, bo 8% rzadko schodziło z licznika. A potem trafił się długi na 1,5 km tunel, w którym trzymało 9%. A jak z niego wyjechałem, to padał deszcz... No, ale trochę popadał i przestał. Na górze, w Santa Maria Maggiore (wys 840), było już dość ładnie. Za to ku mojemu zdziwieniu, jak przed tunelem straciłem zasięg komórkowy, tak już nie odzyskałem. I tak oto, żeby ostrzec kogo trzeba, że będę w Szwajcarii i bez kontaktu, musiałem szukać barowego WIFi, bo nawet SMSa nie mogłem wysłać.
Potem rozpocząłem zjazd, ale po kilku kilometrach zaczęło kropić podejrzanie dużymi kroplami. Akurat był bar, więc na wszelki wypadek stanąłem. I dobrze zrobiłem, bo zaraz przywaliło, że hej! Zacząłem mieć wątpliwości, czy podjąłem właściwą decyzję...
No, ale wypiłem cappuccino, chwilę posiedziałem i deszcz zmniejszył się do siąpienia. No to jadę. Po kilku minutach znów przywaliło, tym razem nie było się gdzie schować, więc wkrótce byłem dość mokry. Ale nie jakoś straszliwie, a - tu dziwna rzecz - w momencie przekroczenia szwajcarskiej granicy deszcz nie tylko gwałtownie ustał, ale też po szwajcarskiej stronie szosa była zupełnie sucha! Szwajcarzy nie wpuszczają włoskich chmur czy co...? Oczywiście żadnej kontroli granicznej, po prostu się jedzie... :) Jak ja kocham Schengen! :D
Dalszy zjazd piękną doliną Centovalli, w zasadzie same chwytające za serce widoki, ale nie znalazłem prawie żadnego dobrego kadru. To trzeba samemu zobaczyć...

Na kemping docieram jakoś ok 17:30. Spory, sporo ludzi i oczywiście drogi (25 CHF, co jak na te okolice jest bardzo tanio, inne są raczej po 35 :P). Ale też świetny, ma nie tylko dobre WiFi, dobrze urządzone prysznice bez żetonów, basen i kuchnię, ale w tejże nawet czajnik i toster! :D Minusem jest mocno kamieniste podłoże, na którym raczej niezbyt komfortowo się siedziało w namiocie. Cóż, końcówka sezonu i trawa już wytarta...
Więc wygląda na to, że te dwa wieczory tutaj (jutro robię dłuuugiego biga na lekko i zostaję na drugą noc) będą raczej przyjemne :)
Rano power jak trza, więc na bigu Cascata del Toce (tylko 1100 metrów podjazdu, ale aż 25 km) byłem o 10:30. ładny wodospad i sporo oglądających go ludzi. Plus ekipa goprowców jaskiniowych na ćwiczeniach (Pronto Soccorso Alpino Speleologico).

Zjazd długi i męczący, z powrotem na dole jestem o 11:30. Z pakowaniem i jedzeniem mi trochę zeszło, ale najtrudniejsze było podjęcie decyzji, co dalej. Jechać do Szwajcarii? Ale pogoda niepewna, a jak tam utknę? Przy ich cenach to może być bolesne. No, ale prognoza nie była zła (trochę deszczu, ale bez dramatu), więc po namyśle postanowiłem zaryzykować. o godz. 13 ruszam dalej.
Zjazd w okolice Domodossola, potem chwila falowania wschodnim zboczem doliny Toce i pora na podjazd w stronę granicy. I tu od razu solidnie, bo 8% rzadko schodziło z licznika. A potem trafił się długi na 1,5 km tunel, w którym trzymało 9%. A jak z niego wyjechałem, to padał deszcz... No, ale trochę popadał i przestał. Na górze, w Santa Maria Maggiore (wys 840), było już dość ładnie. Za to ku mojemu zdziwieniu, jak przed tunelem straciłem zasięg komórkowy, tak już nie odzyskałem. I tak oto, żeby ostrzec kogo trzeba, że będę w Szwajcarii i bez kontaktu, musiałem szukać barowego WIFi, bo nawet SMSa nie mogłem wysłać.
Potem rozpocząłem zjazd, ale po kilku kilometrach zaczęło kropić podejrzanie dużymi kroplami. Akurat był bar, więc na wszelki wypadek stanąłem. I dobrze zrobiłem, bo zaraz przywaliło, że hej! Zacząłem mieć wątpliwości, czy podjąłem właściwą decyzję...
No, ale wypiłem cappuccino, chwilę posiedziałem i deszcz zmniejszył się do siąpienia. No to jadę. Po kilku minutach znów przywaliło, tym razem nie było się gdzie schować, więc wkrótce byłem dość mokry. Ale nie jakoś straszliwie, a - tu dziwna rzecz - w momencie przekroczenia szwajcarskiej granicy deszcz nie tylko gwałtownie ustał, ale też po szwajcarskiej stronie szosa była zupełnie sucha! Szwajcarzy nie wpuszczają włoskich chmur czy co...? Oczywiście żadnej kontroli granicznej, po prostu się jedzie... :) Jak ja kocham Schengen! :D
Dalszy zjazd piękną doliną Centovalli, w zasadzie same chwytające za serce widoki, ale nie znalazłem prawie żadnego dobrego kadru. To trzeba samemu zobaczyć...

Na kemping docieram jakoś ok 17:30. Spory, sporo ludzi i oczywiście drogi (25 CHF, co jak na te okolice jest bardzo tanio, inne są raczej po 35 :P). Ale też świetny, ma nie tylko dobre WiFi, dobrze urządzone prysznice bez żetonów, basen i kuchnię, ale w tejże nawet czajnik i toster! :D Minusem jest mocno kamieniste podłoże, na którym raczej niezbyt komfortowo się siedziało w namiocie. Cóż, końcówka sezonu i trawa już wytarta...
Więc wygląda na to, że te dwa wieczory tutaj (jutro robię dłuuugiego biga na lekko i zostaję na drugą noc) będą raczej przyjemne :)
- DST 108.47km
- Teren 0.30km
- Czas 05:09
- VAVG 21.06km/h
- VMAX 58.80km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 1945m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 57
Od rana pochmurno, ciepło i parno, więc kiedy ruszałem o 9, to serio obawiałem się burzy. Burza nie nadeszła, choć kilkakroć w ciągu dnia spadło na mnie kilka kropel. Ale skończyło się na obawach :)
Początek praktycznie płasko, 20 km do Villadossola. Tamże zjadłem drugie śniadanie na ławce, a potem znalazłem bar, gdzie bardzo miły barista przechował mi sakwy na czas biga. Skok na Alpe Cheggio dość długi i niezbyt porywający. 22 km, z czego pierwszych 14 to dłużyzna z raptem 600 metrami podjazdu. Drugie 600 na pozostałych 8 km, już lepiej. Na górze tama i parking, nic ciekawego. No i chmury oraz chłodno - 16 stopni.

A tu jeszcze poranny obrazek z Mergozzo :-)
Zjazd również dość nużący, ale przed godz. 15 jestem z powrotem w barze. Piję pyszne capuccino i zbieram się do Domodossoli na zakupy. Przede mną Szwajcaria, więc trzeba raczej solidne zapasy zrobić. Najpierw Lidl, potem Eurospin. Te dwa sklepy dobrze się uzupełniają. Z reguły wystarczy jak danego dnia jestem w jednym, a kolejnego w drugim, no ale tym razem Szwajcaria... ;)
O 16:30 ruszam dalej. Znacznie cięższy, co już za chwilę odczuwam, bo robi się 8%. Z bagażem to inna rozmowa - nie ma już hopsania typu 11 kmh na tym nachyleniu - 8 kmh to wszystko, na co mnie stać. I tak dobrze :)
Po drodze kombinuję, jak rozegrać kwestie noclegu na dziko odnośnie do wody, która nie wiem, czy jest na tej miejscówce. Zaryzykować, że będzie? Czy wziąć z miasteczka? Ale jeden wór to i tak za mało na mycie i picie... I tak mi przyjemnie zeszło, aż dotarłem do miejsca, gdzie pierwotnie planowałem spać, czyli do Baceno. Jest tu hotel Valentini, który na bookingu przed wyjazdem z Łodzi widziałem za 35 EUR, a kilka dni temu, jak myślałem o rezerwacji, to go nie znalazłem. Znikł. Wyprzedały się miejsca...? A może odwrotnie, zamknęli, bo po sezonie...? Z ciekawości postanowiłem się zatrzymać i spytać. A tu pan mówi, że hotel pusty do poniedziałku (nie powiedział dlaczego), ale ze może mnie przyjąć za 30 EUR, ale na śniadanie będzie tylko kawa i croissant. Czyli to co zawsze we Włoszech :P Czyli nic, więc po co mi śniadanie? Stargowałem na 25 bez śniadania i śpię :) Ba, jutro mogę nie zdawać pokoju do południa, co oznacza, że mam dokąd wrócić po bigu, co może być istotne, gdyby padało i trzeba było się rozgrzać :)
Początek praktycznie płasko, 20 km do Villadossola. Tamże zjadłem drugie śniadanie na ławce, a potem znalazłem bar, gdzie bardzo miły barista przechował mi sakwy na czas biga. Skok na Alpe Cheggio dość długi i niezbyt porywający. 22 km, z czego pierwszych 14 to dłużyzna z raptem 600 metrami podjazdu. Drugie 600 na pozostałych 8 km, już lepiej. Na górze tama i parking, nic ciekawego. No i chmury oraz chłodno - 16 stopni.

A tu jeszcze poranny obrazek z Mergozzo :-)
Zjazd również dość nużący, ale przed godz. 15 jestem z powrotem w barze. Piję pyszne capuccino i zbieram się do Domodossoli na zakupy. Przede mną Szwajcaria, więc trzeba raczej solidne zapasy zrobić. Najpierw Lidl, potem Eurospin. Te dwa sklepy dobrze się uzupełniają. Z reguły wystarczy jak danego dnia jestem w jednym, a kolejnego w drugim, no ale tym razem Szwajcaria... ;)
O 16:30 ruszam dalej. Znacznie cięższy, co już za chwilę odczuwam, bo robi się 8%. Z bagażem to inna rozmowa - nie ma już hopsania typu 11 kmh na tym nachyleniu - 8 kmh to wszystko, na co mnie stać. I tak dobrze :)
Po drodze kombinuję, jak rozegrać kwestie noclegu na dziko odnośnie do wody, która nie wiem, czy jest na tej miejscówce. Zaryzykować, że będzie? Czy wziąć z miasteczka? Ale jeden wór to i tak za mało na mycie i picie... I tak mi przyjemnie zeszło, aż dotarłem do miejsca, gdzie pierwotnie planowałem spać, czyli do Baceno. Jest tu hotel Valentini, który na bookingu przed wyjazdem z Łodzi widziałem za 35 EUR, a kilka dni temu, jak myślałem o rezerwacji, to go nie znalazłem. Znikł. Wyprzedały się miejsca...? A może odwrotnie, zamknęli, bo po sezonie...? Z ciekawości postanowiłem się zatrzymać i spytać. A tu pan mówi, że hotel pusty do poniedziałku (nie powiedział dlaczego), ale ze może mnie przyjąć za 30 EUR, ale na śniadanie będzie tylko kawa i croissant. Czyli to co zawsze we Włoszech :P Czyli nic, więc po co mi śniadanie? Stargowałem na 25 bez śniadania i śpię :) Ba, jutro mogę nie zdawać pokoju do południa, co oznacza, że mam dokąd wrócić po bigu, co może być istotne, gdyby padało i trzeba było się rozgrzać :)
- DST 95.13km
- Czas 05:06
- VAVG 18.65km/h
- VMAX 53.81km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1826m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 56, znów dwa bigi :)
Dziś rano jakoś leniwie, a jeszcze płacenie za kemping (gość wczoraj nie chciał przyjąć kasy!) i w efekcie wyjazd o 9:30.
Od razu ostro pod górę. Na 620 m npm zrzucam sakwy w krzakach (mam teraz nogi podrapane jeżynami :P) i ruszam na lekko na biga. Jedzie mi się fantastycznie, lepiej niż gdybym wczoraj miał rest! Wyprzedzam kilkoro wcale nie takich słabych na oko zawodników i bez postoju wlatuję na 1480 m npm. Z biga Mottarone roztaczają się wspaniale widoki na sześć jezior w tym wielkie Maggiore, Lugano, Orta i kilka mniejszych), ale przejrzystość powietrza dziś marna i z fotek niewiele wyszło :(

Zjazd, zabranie sakw i dalszy zjazd do Omegna. Tamże w Lidlu spore zakupy i potem poszukiwanie miejsca na lancz. Znalazła się ławeczka na pustym placu zabaw. Jem, piję kawę, jest dobrze :)
No, ale minęła godz. 14, a przede mną drugi big - solidniejszy. Niechętnie więc, ale ruszam ;)
Początek jeszcze przez kolejne miasteczka w dół, aż dojeżdżam do Ornavasso, gdzie zostawiam sakwy u przemiłej pani w pizzerii. Ja jej dziękuję za pomoc i ona mi dziękuje! No szok! I niesamowite, że absolutna większość Włochów, z którymi mam styczność, jest właśnie taka miła! :))
Big Alpe Rossombolmo zaczyna się spoko, 7-10% przez dłuższy czas, a przede wszystkim ma dużo cienia. To ważne, bo dziś naprawdę gorąco, aż trudno uwierzyć, że to połowa września :) Na wysokości 400 jest (nieczynna) niesamowita jaskinia, wygląda jak morda trolla! :)

Potem droga się zwęża, asfalt stopniowo pogarsza i kiedy robię postój na 1000 m npm już widzę, co mnie czeka - będzie rzeźnia! I faktycznie, dalsze 1,5 km to nachylenia 17-21% z fatalnym asfaltem, wylanym wprost na kamory bez żadnej podbudowy. Jest ciekawie. Ale jadę i to jadę dobrze, bez postojów i marudzenia. Potem jest trochę wypłaszczenia, tzn. 8-12% (nadal fatalna nawierzchnia) i znów dwa półkilometrowe odcinki takiej nachyleniowej masakry. Całość kończy się kilkuset metrami polnej, trawiastej i stromej drogi. A na górze (godz 17:15)... nic. Tzn. ładny widok, ale widoków tu jak psów, a tak poza tym po prostu mocno pochyła hala. No, ale to jeden z trudniejszych bigów jakie zrobiłem w życiu, więc satysfakcja i tak jest :)

Ubiórka (słońce właśnie schowało się za górą) i BARDZO OSTROŻNY zjazd. Muszę przyznać, że w dwóch miejscach rozważałem nawet sprowadzanie roweru, ale zwyciężył duch walki i dobrze, bo strach ma wielkie oczy, a w sumie wcale nie było tak źle. Hamulce tez dały radę :)
Bagaże odbieram o 18:15, a o 19 jestem na kempingu Lago delle Fate. Słaby. Grunt kamienisty, plac mam na skrzyżowaniu kempingowych uliczek, ruch jak na wielkanoc w USC, pod prysznicem ciemno (beznadziejna lampka), pełno Szwajcarów i drogo (20 EUR). Jest co prawda jezioro i nawet własna kempingowa plaża, ale co mi po tym...? :P No, ale pewnie dlatego tak drogo :)
Podsumowując: dzień mocny, ale i ja już tak mocny, że w sumie nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia :)
Od razu ostro pod górę. Na 620 m npm zrzucam sakwy w krzakach (mam teraz nogi podrapane jeżynami :P) i ruszam na lekko na biga. Jedzie mi się fantastycznie, lepiej niż gdybym wczoraj miał rest! Wyprzedzam kilkoro wcale nie takich słabych na oko zawodników i bez postoju wlatuję na 1480 m npm. Z biga Mottarone roztaczają się wspaniale widoki na sześć jezior w tym wielkie Maggiore, Lugano, Orta i kilka mniejszych), ale przejrzystość powietrza dziś marna i z fotek niewiele wyszło :(

Zjazd, zabranie sakw i dalszy zjazd do Omegna. Tamże w Lidlu spore zakupy i potem poszukiwanie miejsca na lancz. Znalazła się ławeczka na pustym placu zabaw. Jem, piję kawę, jest dobrze :)
No, ale minęła godz. 14, a przede mną drugi big - solidniejszy. Niechętnie więc, ale ruszam ;)
Początek jeszcze przez kolejne miasteczka w dół, aż dojeżdżam do Ornavasso, gdzie zostawiam sakwy u przemiłej pani w pizzerii. Ja jej dziękuję za pomoc i ona mi dziękuje! No szok! I niesamowite, że absolutna większość Włochów, z którymi mam styczność, jest właśnie taka miła! :))
Big Alpe Rossombolmo zaczyna się spoko, 7-10% przez dłuższy czas, a przede wszystkim ma dużo cienia. To ważne, bo dziś naprawdę gorąco, aż trudno uwierzyć, że to połowa września :) Na wysokości 400 jest (nieczynna) niesamowita jaskinia, wygląda jak morda trolla! :)

Potem droga się zwęża, asfalt stopniowo pogarsza i kiedy robię postój na 1000 m npm już widzę, co mnie czeka - będzie rzeźnia! I faktycznie, dalsze 1,5 km to nachylenia 17-21% z fatalnym asfaltem, wylanym wprost na kamory bez żadnej podbudowy. Jest ciekawie. Ale jadę i to jadę dobrze, bez postojów i marudzenia. Potem jest trochę wypłaszczenia, tzn. 8-12% (nadal fatalna nawierzchnia) i znów dwa półkilometrowe odcinki takiej nachyleniowej masakry. Całość kończy się kilkuset metrami polnej, trawiastej i stromej drogi. A na górze (godz 17:15)... nic. Tzn. ładny widok, ale widoków tu jak psów, a tak poza tym po prostu mocno pochyła hala. No, ale to jeden z trudniejszych bigów jakie zrobiłem w życiu, więc satysfakcja i tak jest :)

Ubiórka (słońce właśnie schowało się za górą) i BARDZO OSTROŻNY zjazd. Muszę przyznać, że w dwóch miejscach rozważałem nawet sprowadzanie roweru, ale zwyciężył duch walki i dobrze, bo strach ma wielkie oczy, a w sumie wcale nie było tak źle. Hamulce tez dały radę :)
Bagaże odbieram o 18:15, a o 19 jestem na kempingu Lago delle Fate. Słaby. Grunt kamienisty, plac mam na skrzyżowaniu kempingowych uliczek, ruch jak na wielkanoc w USC, pod prysznicem ciemno (beznadziejna lampka), pełno Szwajcarów i drogo (20 EUR). Jest co prawda jezioro i nawet własna kempingowa plaża, ale co mi po tym...? :P No, ale pewnie dlatego tak drogo :)
Podsumowując: dzień mocny, ale i ja już tak mocny, że w sumie nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia :)
- DST 82.58km
- Teren 3.00km
- Czas 05:37
- VAVG 14.70km/h
- VMAX 56.39km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 2647m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 55, przelotowy, ale bardzo fajny :)
Start jak zwykle o 9. Jako że wczoraj padało, to namiot dość mokry, ale że wszędzie zacienione i wokół mokra trawa, to nawet nie próbowałem suszyć. Dużych gór dziś nie ma, to dodatkowa masa wody mniej boli ;)
Pierwsze kilometry w dół Valle d'Aosta, w tym przełom / kanion, na który ostrzyłem sobie zęby po widokach z pociągu, ale nieco rozczarował - nie było też dobrego miejsca na foto.

Potem dwa miasteczka, gdzie w końcu udało mi się kupić chleb (na śniadanie miałem wczorajsza kajzerkę - bez szału ;) i dzięki temu drugie śniadanie miałem pyszne i z takim widokiem :)

Potem jeszcze trochę lekko w dół doliny i po 36 kilometrach dość solidny podjazd z 250 na 610 metrów, zakończony tunelem. Ale że droga dość boczna (choć z zakazem dla rowerów!), więc jechało się całkiem przyjemnie :)
Potem długi i łagodny zjazd do Biella, gdzie w Lidlu kupiłem rzeczy na kolację plus zimnego energetyka i ruszam z zamiarem usiąścia gdzieś na lancz. Ale nie ma za bardzo gdzie. A po chwili jestem już na... ekspresówce! Bo tak mnie wspaniale pokierował RWGPS. No nic, przeleciałem do najbliższego zjazdu i tamże uciekłem na równoległą krajówkę. No i w miasteczku wreszcie znalazłem ławkę, więc przyszła pora na jedzonko i (już nie tak zimnego) energetyka ;)
Potem była seria kolejnych miasteczek, trochę płasko a trochę czesko i w sumie nie za wiele da się o tym dniu powiedzieć, poza tym, że bardzo mi się przyjemnie jechało :) I to mimo ze momentami pod wiatr (a momentami z wiatrem). Naprawdę bardzo przyjemny, spokojny i luzacki dzień :)
A na koniec dotarłem do Orta san Giulio nad Lago d'Orta i tutaj już widoki wymiotły. Niestety fotka pod słońce, więc nie wygląda jakoś super, może jutro uda się zrobić lepszą (śpię na wschodnim brzegu jeziora).


Podsumowując: może trochę nudny, ale niezwykle przyjemny dzień. Znów się okazało, że nie zawsze warto między bigami przelatywać pociągiem, taki luzacki dzień od czasu do czasu to balsam dla duszy i odpoczynek dla ciała :)

Pierwsze kilometry w dół Valle d'Aosta, w tym przełom / kanion, na który ostrzyłem sobie zęby po widokach z pociągu, ale nieco rozczarował - nie było też dobrego miejsca na foto.

Potem dwa miasteczka, gdzie w końcu udało mi się kupić chleb (na śniadanie miałem wczorajsza kajzerkę - bez szału ;) i dzięki temu drugie śniadanie miałem pyszne i z takim widokiem :)

Potem jeszcze trochę lekko w dół doliny i po 36 kilometrach dość solidny podjazd z 250 na 610 metrów, zakończony tunelem. Ale że droga dość boczna (choć z zakazem dla rowerów!), więc jechało się całkiem przyjemnie :)
Potem długi i łagodny zjazd do Biella, gdzie w Lidlu kupiłem rzeczy na kolację plus zimnego energetyka i ruszam z zamiarem usiąścia gdzieś na lancz. Ale nie ma za bardzo gdzie. A po chwili jestem już na... ekspresówce! Bo tak mnie wspaniale pokierował RWGPS. No nic, przeleciałem do najbliższego zjazdu i tamże uciekłem na równoległą krajówkę. No i w miasteczku wreszcie znalazłem ławkę, więc przyszła pora na jedzonko i (już nie tak zimnego) energetyka ;)
Potem była seria kolejnych miasteczek, trochę płasko a trochę czesko i w sumie nie za wiele da się o tym dniu powiedzieć, poza tym, że bardzo mi się przyjemnie jechało :) I to mimo ze momentami pod wiatr (a momentami z wiatrem). Naprawdę bardzo przyjemny, spokojny i luzacki dzień :)
A na koniec dotarłem do Orta san Giulio nad Lago d'Orta i tutaj już widoki wymiotły. Niestety fotka pod słońce, więc nie wygląda jakoś super, może jutro uda się zrobić lepszą (śpię na wschodnim brzegu jeziora).


Podsumowując: może trochę nudny, ale niezwykle przyjemny dzień. Znów się okazało, że nie zawsze warto między bigami przelatywać pociągiem, taki luzacki dzień od czasu do czasu to balsam dla duszy i odpoczynek dla ciała :)

- DST 120.50km
- Czas 05:14
- VAVG 23.03km/h
- VMAX 53.90km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1004m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 54, Matterhorn
Rano zwinąłem się jakoś rekordowo szybko i o 8:40 byłem gotów do wyjazdu. Ja tak, ale telefon nie, bo jeszcze się ładował :P
Więc ruszyłem tradycyjnie o 9. Pierwszych 10 km przez aglomerację Aosty (niezbyt atrakcyjna, ale nic dziwnego, to już prawie Francja :P), gdzie pod koniec stanąłem na większe zakupy w Eurospinie (jedyny market dziś). Potem jeszcze 20 km z grubsza w dół doliny i jestem na przedmieściach Chatillon, gdzie zostawiam bagaże w barze Les Amis (mówiłem, że prawie Francja! :P) i lecę na biga, tj. do Breuil-Cervinia.
Podjazd spoko, z reguły 6-8% z dwoma odcinkami płaskimi przez miasteczka, więc ma niejako "wbudowane" odpoczynki. I szczerze mówiąc kusiło mnie, żeby go sieknąć na raz, ale cały czas polowałem na widok na Matterhorn. A że pogoda dziś niepewna, więc jak tylko zobaczyłem fragment lodowca wyłaniający się z chmur, to stanąłem na foto. Wysokość 1550. Skoro foto, to i krótki postój (kanapka). Reszta podjazdu (do 2000) też poszła jak z bicza strzelił i o 14 jestem na górze. Matterhorn położony idealnie nad miasteczkiem i byłby świetnie widoczny, gdyby nie chmury. A tak, to całej szczytowej piramidy nie uświadczyłem :(

Zjazd przyjemny, bo choć odrobinę pokropiło, to jednak bez dramatu, a po zabraniu bagaży już tylko 3 km na kemping. Zerwał się za to silny wiatr w górę doliny i zaczęło grzmieć od strony Matterhornu, więc mimo ze była dopiero 15:30 z ulgą się zalogowałem na nocleg. Plan na dziś wykonany. A jeszcze muszę sporo pokombinować przy kompie, co robić dalej, bo pogoda zaczyna sie psuć, więc warto by było znać swoje opcje odwrotu...
A tak powinien był wyglądać Matterhorn, gdyby akurat wyjrzał ;-)

Rondo w Chatillon
Więc ruszyłem tradycyjnie o 9. Pierwszych 10 km przez aglomerację Aosty (niezbyt atrakcyjna, ale nic dziwnego, to już prawie Francja :P), gdzie pod koniec stanąłem na większe zakupy w Eurospinie (jedyny market dziś). Potem jeszcze 20 km z grubsza w dół doliny i jestem na przedmieściach Chatillon, gdzie zostawiam bagaże w barze Les Amis (mówiłem, że prawie Francja! :P) i lecę na biga, tj. do Breuil-Cervinia.
Podjazd spoko, z reguły 6-8% z dwoma odcinkami płaskimi przez miasteczka, więc ma niejako "wbudowane" odpoczynki. I szczerze mówiąc kusiło mnie, żeby go sieknąć na raz, ale cały czas polowałem na widok na Matterhorn. A że pogoda dziś niepewna, więc jak tylko zobaczyłem fragment lodowca wyłaniający się z chmur, to stanąłem na foto. Wysokość 1550. Skoro foto, to i krótki postój (kanapka). Reszta podjazdu (do 2000) też poszła jak z bicza strzelił i o 14 jestem na górze. Matterhorn położony idealnie nad miasteczkiem i byłby świetnie widoczny, gdyby nie chmury. A tak, to całej szczytowej piramidy nie uświadczyłem :(

Zjazd przyjemny, bo choć odrobinę pokropiło, to jednak bez dramatu, a po zabraniu bagaży już tylko 3 km na kemping. Zerwał się za to silny wiatr w górę doliny i zaczęło grzmieć od strony Matterhornu, więc mimo ze była dopiero 15:30 z ulgą się zalogowałem na nocleg. Plan na dziś wykonany. A jeszcze muszę sporo pokombinować przy kompie, co robić dalej, bo pogoda zaczyna sie psuć, więc warto by było znać swoje opcje odwrotu...
A tak powinien był wyglądać Matterhorn, gdyby akurat wyjrzał ;-)

Rondo w Chatillon
- DST 87.68km
- Czas 04:13
- VAVG 20.79km/h
- VMAX 58.36km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1691m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze