Wpisy archiwalne w kategorii
Surly-arch
Dystans całkowity: | 80462.30 km (w terenie 1049.48 km; 1.30%) |
Czas w ruchu: | 3886:08 |
Średnia prędkość: | 20.70 km/h |
Maksymalna prędkość: | 82.50 km/h |
Suma podjazdów: | 763770 m |
Liczba aktywności: | 991 |
Średnio na aktywność: | 81.19 km i 3h 55m |
Więcej statystyk |
Piątek, 21 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 12, szukanie noclegu, czyli największa chujnia
W nocy padało. Rano tez. Zwinąć się nam jednak udało bez deszczu i złapało nas dopiero pod koniec (krótkiego) podjazdu na przełęcz nad Sapri. Zrzuciliśmy sakwy w krzakach i ruszyliśmy na raptem czterokilometrowy podjazd na Serra di Tuono. Zastanawialiśmy się, jak to możliwe, by były to tylko 4 km, skoro jest prawie 600 m podjazdu i myśleliśmy, że to musi być jakaś pomyłka... Nie była. Podjazd trzymał 14%, momentami dochodząc do 22%! Ale dzięki temu wyjątkowo szybko pokonywało się metry w pionie. Policzyłem i wyszło mi ponad 900 m na godzinę! Z krotką przerwą w ok. 45 minut byliśmy na gorze. Cały czas padało, wiec szybka ubiorka i powolutku w dol. Z modlitwą o klocki hamulcowe (z powodu nachylenia i mokrej nawierzchni) na ustach. Udało się.
Na przełęczy pod daszkiem jakiegoś warsztatu samochodowego przebiórka w cieplejsze i choć częściowo suche rzeczy i hajda w deszczu 600 m w dół, na poziom morza, do Sapri. Przemoczyło nas kompletnie (włącznie z goretexowymi butami), ale zdążyliśmy na pociąg do Vallo.
W pociągu rozważaliśmy nasze opcje: plan na dziś był taki, że rzucamy bety, zdobywamy biga (1650 metrów w górę), zabieramy bety i jedziemy dalej pociągiem, bo jutrzejszy dzień poświecić na opędzlowanie pozostałych dwóch bigów na pólwyspie Sorrento i powrót do Neapolu. Plan był dobry, dopóki nie byliśmy mokrzy, ale teraz, z jeziorem w butach, marzyliśmy właściwie tylko o tym, by się wysuszyć i odpocząć. No dobra, to w Vallo poszukamy noclegu i jak się rozpogodzi, to skoczymy dziś na biga, a jak nie, to jutro z rana i cześć.
Ze stacji Vallo-Castelnuovo miało być 9 km po płaskim do Vallo della Lucania. Może i było 9 km, ale przez przełęcz 200m :P Potem się okazało, że trzeba było jechać drogą z tunelami i zakazem dla rowerów, ale zakaz wyglądał był groźnie, wiec odpuściliśmy.
Vallo (położone jak zwykle na bardzo stromym zboczu góry) zwiedziliśmy w całości. Nigdzie noclegu: albo zamknięte na zimę, albo nikogo nie ma, albo nas nie chcą, bo my tylko na jedną noc. Nawet jedyny hotel był nieczynny! A my przemoczeni i absolutnie bez spręża do jechania na biga i w ogóle jechania gdziekolwiek. Noclegu szukaliśmy chyba ponad 3 godziny. Wreszcie znaleźliśmy znacznie PONIŻEJ miasteczka (odwiedziwszy przedtem nawet wieś powyżej) i nabiwszy ze 400m podjazdów podczas poszukiwań.
Kwatera nawet niezła, a przede wszystkim sucha. No i tania (15 EUR od osoby). Resztę dnia spędziliśmy na jedzeniu i suszeniu się.
Krotko mówiąc: chujnia.
Na przełęczy pod daszkiem jakiegoś warsztatu samochodowego przebiórka w cieplejsze i choć częściowo suche rzeczy i hajda w deszczu 600 m w dół, na poziom morza, do Sapri. Przemoczyło nas kompletnie (włącznie z goretexowymi butami), ale zdążyliśmy na pociąg do Vallo.
W pociągu rozważaliśmy nasze opcje: plan na dziś był taki, że rzucamy bety, zdobywamy biga (1650 metrów w górę), zabieramy bety i jedziemy dalej pociągiem, bo jutrzejszy dzień poświecić na opędzlowanie pozostałych dwóch bigów na pólwyspie Sorrento i powrót do Neapolu. Plan był dobry, dopóki nie byliśmy mokrzy, ale teraz, z jeziorem w butach, marzyliśmy właściwie tylko o tym, by się wysuszyć i odpocząć. No dobra, to w Vallo poszukamy noclegu i jak się rozpogodzi, to skoczymy dziś na biga, a jak nie, to jutro z rana i cześć.
Ze stacji Vallo-Castelnuovo miało być 9 km po płaskim do Vallo della Lucania. Może i było 9 km, ale przez przełęcz 200m :P Potem się okazało, że trzeba było jechać drogą z tunelami i zakazem dla rowerów, ale zakaz wyglądał był groźnie, wiec odpuściliśmy.
Vallo (położone jak zwykle na bardzo stromym zboczu góry) zwiedziliśmy w całości. Nigdzie noclegu: albo zamknięte na zimę, albo nikogo nie ma, albo nas nie chcą, bo my tylko na jedną noc. Nawet jedyny hotel był nieczynny! A my przemoczeni i absolutnie bez spręża do jechania na biga i w ogóle jechania gdziekolwiek. Noclegu szukaliśmy chyba ponad 3 godziny. Wreszcie znaleźliśmy znacznie PONIŻEJ miasteczka (odwiedziwszy przedtem nawet wieś powyżej) i nabiwszy ze 400m podjazdów podczas poszukiwań.
Kwatera nawet niezła, a przede wszystkim sucha. No i tania (15 EUR od osoby). Resztę dnia spędziliśmy na jedzeniu i suszeniu się.
Krotko mówiąc: chujnia.
- DST 56.56km
- Czas 03:44
- VAVG 15.15km/h
- VMAX 45.50km/h
- Temperatura 8.0°C
- Podjazdy 1215m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 11, bigi przed bigami
Dziś miało być takie kołowanie po trzech ostatnich bigach, zanim zjedziemy nad morze i wsiądziemy w pociąg. Z mapy wyszło 160 km, a ze strony bigów jakieś 2000 metrow. Spoko.
Nie przewidzieliśmy tylko, ze zanim zaczniemy pierwszy podjazd na biga, będziemy mieć już nabite 1500m w pionie :P
Morano Calabro - Mormanno (po drodze przełęcz 1000 m) - Lauria (stąd kolejna przełęcz prawie 1000 m, której nie było widać na mapie) - Lago Cogliandrico. Tu wpadłem na pomysł, żeby nie pchać się pod biga z bagażem, tylko pojechać równoległą drogą, zrzucić bety niżej i zrobić "skoka w boka". Opłaciło się i Monte Armizzone okazała się przez to całkiem łatwa. Niestety na zjeździe zaczęło padać. Na szczęście na krotko.
Potem była kolejna bezimienna przełęcz 1000 m i zjazd do Cardarelle na 500.
Stamtąd zaś zaczął się podjazd na Monte Sirino 1575 m. Nachylenia były konkretne (do 13%) i na szczęście prawie obyło się bez zjazdów na podjeździe. Końcówka na lekko, bo to skok w bok z przełęczy, ale i nachylenia solidne (chyba ponad 12%). Na górze bardzo zimno, wiec myk w dół na przełęcz, ubiorka we wszystko, co mieliśmy i już całkiem po ciemku dalej w dół. A tu niespodzianka. Na ok 1200 m zaczął się... podjazd 12%! Trzeba było podjechać chyba ponad 100 m. Spociłem się jak mysz, mimo, że w połowie się poddałem i rozebrałem. Potem jeszcze jedna hopa, ale krótsza. W Lagonegro byliśmy ok. godz. 19:30 i bez ochoty na trzeciego biga tego dnia.
Zrobiliśmy zakupy w dyskoncie, zjechaliśmy poniżej miasta i znaleźliśmy miejscówkę pod słupem (chyba) średniego napięcia (bo nie brzęczał) przy jedynej szutrowej drodze na dostępnym nam odcinku 4 km przed kolejnym podjazdem. Miejscówka troszkę krzywa, ale całkiem niezła. Jeść i spać.
Nie przewidzieliśmy tylko, ze zanim zaczniemy pierwszy podjazd na biga, będziemy mieć już nabite 1500m w pionie :P
Morano Calabro - Mormanno (po drodze przełęcz 1000 m) - Lauria (stąd kolejna przełęcz prawie 1000 m, której nie było widać na mapie) - Lago Cogliandrico. Tu wpadłem na pomysł, żeby nie pchać się pod biga z bagażem, tylko pojechać równoległą drogą, zrzucić bety niżej i zrobić "skoka w boka". Opłaciło się i Monte Armizzone okazała się przez to całkiem łatwa. Niestety na zjeździe zaczęło padać. Na szczęście na krotko.
Potem była kolejna bezimienna przełęcz 1000 m i zjazd do Cardarelle na 500.
Stamtąd zaś zaczął się podjazd na Monte Sirino 1575 m. Nachylenia były konkretne (do 13%) i na szczęście prawie obyło się bez zjazdów na podjeździe. Końcówka na lekko, bo to skok w bok z przełęczy, ale i nachylenia solidne (chyba ponad 12%). Na górze bardzo zimno, wiec myk w dół na przełęcz, ubiorka we wszystko, co mieliśmy i już całkiem po ciemku dalej w dół. A tu niespodzianka. Na ok 1200 m zaczął się... podjazd 12%! Trzeba było podjechać chyba ponad 100 m. Spociłem się jak mysz, mimo, że w połowie się poddałem i rozebrałem. Potem jeszcze jedna hopa, ale krótsza. W Lagonegro byliśmy ok. godz. 19:30 i bez ochoty na trzeciego biga tego dnia.
Zrobiliśmy zakupy w dyskoncie, zjechaliśmy poniżej miasta i znaleźliśmy miejscówkę pod słupem (chyba) średniego napięcia (bo nie brzęczał) przy jedynej szutrowej drodze na dostępnym nam odcinku 4 km przed kolejnym podjazdem. Miejscówka troszkę krzywa, ale całkiem niezła. Jeść i spać.
- DST 147.53km
- Czas 08:04
- VAVG 18.29km/h
- VMAX 56.50km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 3325m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 19 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 10, restowy
Z sadu mandarynkowego wyjechaliśmy obładowani ok. dwoma kilogramami owoców (z których cześć musieliśmy niestety potem wyrzucić, bo zgniły) i we mgle.
Szybko się jednak przejaśniło (chyba wyjechaliśmy ponad chmurę) i w Castrovillari było już słonecznie, choć zimno.
Na dziś mieliśmy prosty plan: znaleźć kwaterę i odpoczywać. Przy czym ja jeszcze chciałem dodatkowo skoczyć na biga, żeby jutro mieć spokojniejszy (haha) dzień.
Do Morano Calabro (dobry Kalabryjczyk to martwy Kalabryjczyk? ;) dotarliśmy przed godz. 11, a na szukaniu noclegu zeszło nam do 13 (!!). A to było za drogo, a to nie mieli kuchni do użytku dla gości... W końcu machnęliśmy ręką i na kuchnię, i cenę (zapłaciliśmy standardowo, po 25 EUR od łba), po czym okazało się, że... kuchnia jak najbardziej jest, a nasz apartament B&B jest maksymalnie wypasiony :)
Cóż było robić, przepakowałem się i pojechałem na Colle del Dragone. Ponad 1000 m podjazdu to jednak sporo. Pierwsza cześć szla jak po maśle, a druga (od 1100m ) jak po grudzie. A jeszcze w końcówce podjazdu były zjazdy. No, ale w końcu podjechałem i nawet na górze było odśnieżone (!). Wiec na dół. Jeszcze odpracować 50 metrów podjazdu w środku zjazdu i 50 na samym końcu w miasteczku i już - od godz 17 - można się cieszyć dniem restowym :P
No, ale trzeba zrobić pranie. Nastawiamy wiec pralkę (nasz apartament miał i ją!), a ta... ssie. I ssie, i ssie. Nawet podczas napuszczania wody ssie i ledwie moczy ciuchy, nie kręcąc i nie rozpuszczając mydła (proszku nie mieliśmy). W końcu stwierdziliśmy, że "nasza pralka sucks" i opraliśmy ręcznie całą górę ciuchów (tak dużą, bo mieliśmy nadzieję, ze maszyna odwali za nas całą robotę, a ona je tylko zwilżyła, więc nawet NIE uprać nie mogliśmy :P). Jeszcze wieszanie na wszystkich dostępnych kaloryferach (na szczęście było aż 5) i już można iść spać przed godz. 22. Dobry rest, zwłaszcza dla wyciskających pranie rąk :P
Szybko się jednak przejaśniło (chyba wyjechaliśmy ponad chmurę) i w Castrovillari było już słonecznie, choć zimno.
Na dziś mieliśmy prosty plan: znaleźć kwaterę i odpoczywać. Przy czym ja jeszcze chciałem dodatkowo skoczyć na biga, żeby jutro mieć spokojniejszy (haha) dzień.
Do Morano Calabro (dobry Kalabryjczyk to martwy Kalabryjczyk? ;) dotarliśmy przed godz. 11, a na szukaniu noclegu zeszło nam do 13 (!!). A to było za drogo, a to nie mieli kuchni do użytku dla gości... W końcu machnęliśmy ręką i na kuchnię, i cenę (zapłaciliśmy standardowo, po 25 EUR od łba), po czym okazało się, że... kuchnia jak najbardziej jest, a nasz apartament B&B jest maksymalnie wypasiony :)
Cóż było robić, przepakowałem się i pojechałem na Colle del Dragone. Ponad 1000 m podjazdu to jednak sporo. Pierwsza cześć szla jak po maśle, a druga (od 1100m ) jak po grudzie. A jeszcze w końcówce podjazdu były zjazdy. No, ale w końcu podjechałem i nawet na górze było odśnieżone (!). Wiec na dół. Jeszcze odpracować 50 metrów podjazdu w środku zjazdu i 50 na samym końcu w miasteczku i już - od godz 17 - można się cieszyć dniem restowym :P
No, ale trzeba zrobić pranie. Nastawiamy wiec pralkę (nasz apartament miał i ją!), a ta... ssie. I ssie, i ssie. Nawet podczas napuszczania wody ssie i ledwie moczy ciuchy, nie kręcąc i nie rozpuszczając mydła (proszku nie mieliśmy). W końcu stwierdziliśmy, że "nasza pralka sucks" i opraliśmy ręcznie całą górę ciuchów (tak dużą, bo mieliśmy nadzieję, ze maszyna odwali za nas całą robotę, a ona je tylko zwilżyła, więc nawet NIE uprać nie mogliśmy :P). Jeszcze wieszanie na wszystkich dostępnych kaloryferach (na szczęście było aż 5) i już można iść spać przed godz. 22. Dobry rest, zwłaszcza dla wyciskających pranie rąk :P
- DST 81.09km
- Czas 04:44
- VAVG 17.13km/h
- VMAX 55.50km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 2120m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 18 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 9, Cosenza i szalone krowy
Śpiąc na kwaterze można wstać sporo przed świtem, więc tak też zrobiliśmy. W Lorica byliśmy bodaj tuż po 8 rano. Zimno. Ale ładnie.
Kawałek za miasteczkiem odchodziła w lewo bardzo boczna droga na Botte Donato. Uderzamy. Droga wiodła niestety przez las, więc przeczuwaliśmy co nas czeka. Jakoż i nie zawiedliśmy się - tuż powyżej 1500 zaczął się śnieg. Praktycznie od razu kopny. Shit! W tym się nie da jechać, a pchać ponad 300 m w górę nie ma sensu. To nie jest zdobywanie biga...
Radzi, nieradzi - zawracamy. Walimy dalej główną na San Giovanni, ale tuż przed nim nawrotka i skręt na Cosenza. Tu okazało się, że jesteśmy na świetnej drodze w klasie jednojezdniowej ekspresówki, ale bez zakazów. Wreszcie zrobiło się "włosko" - mosty i tunele non stop :) Dojechaliśmy w ten sposób do przełęczy Fago del Soldato (pod samą przełęczą tunel) i postanowiliśmy spróbować biga jeszcze raz - może od drugiej strony będzie odśnieżone...? W końcu tam na górze jest wyciąg narciarski - muszą jakoś dojeżdżać! Pan w przydrożnej restauracji nam powiedział, że "Botte Donato va bene", więc z nadzieją w sercach zrzuciliśmy sakwy i w pedał.
Jechaliśmy szybko, nawet bardzo i po chwili jesteśmy na Monte Scuro, gdzie jest odśnieżone, stoi hotel/ pensjonat i maszt komórkowy/ telewizyjny. Wysokość 1650 - jest dobrze, jedziemy dalej.
N
Tylko którędy? Nigdzie żadnej drogi, tylko śnieg! Po przyjrzeniu się doszliśmy do wniosku, że nasza droga idzie tam, gdzie stoi pług śnieżny, ale gdzie - na oko - ani razu się tej zimy nie zapuścił. Botte Donato odcięty! No shit, shit, shit! Z biga nici! :(((
Z nosami na kwintę zjeżdżamy po sakwy i dalej naszą "ekspresówką". Tu nam się nieco poprawiły humory, bo tą drogą naprawdę można było zdrowo zasuwać! :) 50 nie schodziło z licznika, ale z powodu małego nachylenia (2-4%) i faktu, że było raczej pod wiatr, trzeba się było dość mocno postarać, aby przekroczyć 60. Nic to, bajecznie się leciało! Widoki niestety nieszczególne, bo w dolinie zalegała wieeelka chmura, w którą powoli wjeżdżaliśmy. Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie smog, ale Cosenza to chyba jednak nie aż takie przemysłowe miasto...
Może i nie przemysłowe (fabryk jakoś nie widzieliśmy), ale i tak brzydkie jak noc. Jak najszybciej przez nią przelecieliśmy, odnotowując tylko, gdzie jest stacja kolejowa (wieczorem czekał nas pociąg) i już byliśmy w Quattromiglia. Tu ponownie zostawiamy sakwy (tym razem z lekkimi obawami, bo nie było dobrze ukrytego miejsca) i ruszamy na Passo Crocetta. Podjazd łatwy i nadal naszą "ekspresówką". Widoki nawet fajne, o takie:
Te grzybkowate sosny zresztą od początku nam się podobały :)
Potem trzeba było zjechać z naszej drogi, bo pod przełęczą prowadziła tunelem i dalej walić starą droga na górę. Tu od razu zrobiły się konkretniejsze nachylenia (bodaj i z 12%), ale złapaliśmy wiatr w żagle i grzaliśmy jak szatany. Przełęcz padła ekspresowo i zjeżdżamy.
Zjazd bez przygód, więc zostało nam trochę czasu do pociągu. No to zakupy. Obkupiliśmy się straszliwie (w tym jakiś fajny lokalny ser i pierwszy raz na wyprawie butla wina - od razu 1,5 litra :P) i załadowaliśmy to do 4 reklamówek do powieszenia na kierownicy na ostatnie 2 km zjazdu. Ciekawi byliśmy, jak nam się to uda upchać w sakwach...
Jakoś się udało, a sakw nikt nie ruszył, więc zjeżdżamy do stacji kolejowej. Ale że jeszcze po drodze był McD, a do pociągu nadal sporo czasu, to wpadliśmy na lody, które wszamaliśmy już na peronie.
Pociąg przyjechał planowo - przed nami dłuższy odcinek doliną, chyba aż z 60 km ;)
Pan konduktor zapytał nas dokąd jedziemy z tymi "bici" i jak się dowiedział, że do Spezzano Albanese, to odwrócił się na pięcie bez słowa i nawet biletów nie sprawdził! Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale chyba nam współczuł...
W egipskich ciemnościach wysiadamy w środku niczego. Widać tylko peron i czuć smród uryny. Dookoła czerń nocy. I cisza...
Skręcamy w jedyną drogę w prawo ze stacji i widzimy, że tuż przy niej jest obozowisko Cyganów i że to z niego tak nieludzko (a właściwie ludzko, niestety) śmierdzi. Oddalamy się czym prędzej. Po ok 300 metrach postanawiamy sprawdzić trasę na GPS, bo nadal nic nie widać, a droga prowadzi między torami a polem. Okazuje się, że musimy jechać w przeciwną stronę. Była tam w ogóle jakaś droga? Chyba nie... No, ale mapa twierdzi, że była. Trudno, wracamy.
Na szczęście Cyganie się nami nie zainteresowali, a droga faktycznie była. Po chwili dojeżdżamy do miasteczka. Bierzemy wodę w czynnym jeszcze na szczęście klubie sportowym i wyruszamy na trasę szukać noclegu na dziko.
Idzie nam niesporo, najpierw są tereny mocno rolnicze, z zagrodami co jakiś czas. Niektórymi nawet opuszczonymi przez właścicieli, ale nieopuszczonymi w ogóle, bo w jednej, w pokoju z częściowo zawalonym dachem, trafiamy na legowisko bezdomnego.
Trudno, jedziemy dalej. Docieramy do węzła drogowego - to o tyle dobre miejsce na obóz, że zazwyczaj jest trawa i płasko, ale z drugiej strony trudno mówić o ciszy i prywatności. Obejrzawszy go, ruszamy więc dalej. Wreszcie kawałek za nim po lewej jest rozległa łąka. Ciągnie się wzdłuż drogi, ale też mocno w głąb, można się oddalić poza zasięg świateł aut. Byle nie była bagnista! Nie jest, więc się wbijamy.
Wbiliśmy się ze 100 m, kiedy dostrzegliśmy jakieś zabudowania. Bez świateł, więc luzik. O, coś też się rusza! A, to krowa, luzik. Byle nie wejść na minę. O, druga krowa! Ale im się oczy świecą w świetle lampek, nono... O, trzecia! I czwarta! I z dziesięć innych jeszcze, w tym cielaków, ale jaja! Wleźliśmy im na terytorium. Dobra, wycofamy się kawałek i tam się rozbijemy, bliżej drogi.
No to wycof. Po kilkudziesięciu metrach oglądam się, a tu te krowy, całym stadem, walą prosto na nas! I to szybko, zupełnie nie jak krowy! Światło storka po oczach na moment jest zatrzymuje, ale potem ruszają znowu. Cholera, może to byki, czy co?! W tej chwili stwierdzamy, że nie mamy ochoty spędzić nocy w takim towarzystwie i że raczej chcemy szybko wykonać taktyczny odwrót za barierkę szosy. Ale krowy są tuż! Wycofujemy się więc tyłem, świecąc im w oczy, co zdaje się nieco powstrzymywać ich zapędy. Wreszcie jest ta cholerna barierka. Z niemałym wysiłkiem przerzucamy rowery i - już wreszcie bez natrętów depczących po pietach - sięgamy po aparat. Niestety, krowy chyba nie lubiły nie tylko intruzów na swoim pastwisku, ale też i paparazzi, bo zanim zdążyłem wyjąć i włączyć aparat, wszystkie się zmyły na bezpieczną odległość. Została tylko Strażniczka.
Dobra, to my też się zmywamy, trzeba w końcu znaleźć nocleg!
I tu należy przyznać, że szalone krowy oddały nam niemałą przysługę, bo tuż za pastwiskiem była rzeka, a za rzeką... cudowny, nieogrodzony i oddalony nieco od drogi... mandarynkowy sad. Z owocami na drzewach! W lutym!! Może i ziemia była wilgotna i miękka, ale TAKIE miejscówki nie trafiają się co dzień. Biwakujemy!
Ach, co to był za biwak! Wino, ser, kiełbasa i śpiew (kobiet nie było), a na deser mandarynek do rozpuku! I to najlepszych, jakie w życiu jadłem: słodkich, soczystych i bez pestek. MNIAM!! Na biesiadowaniu i gawędzeniu pod gwiazdami i liśćmi mandarynkowców zeszła nam chyba z godzina, ale to była jedna z piękniejszych godzin tej wyprawy :)
Wreszcie Daniel zarządził nocleg, bo ponoć było zimno (w puchowej kurtce nie zauważyłem :P)
No trudno, to spać ;)
Kawałek za miasteczkiem odchodziła w lewo bardzo boczna droga na Botte Donato. Uderzamy. Droga wiodła niestety przez las, więc przeczuwaliśmy co nas czeka. Jakoż i nie zawiedliśmy się - tuż powyżej 1500 zaczął się śnieg. Praktycznie od razu kopny. Shit! W tym się nie da jechać, a pchać ponad 300 m w górę nie ma sensu. To nie jest zdobywanie biga...
Radzi, nieradzi - zawracamy. Walimy dalej główną na San Giovanni, ale tuż przed nim nawrotka i skręt na Cosenza. Tu okazało się, że jesteśmy na świetnej drodze w klasie jednojezdniowej ekspresówki, ale bez zakazów. Wreszcie zrobiło się "włosko" - mosty i tunele non stop :) Dojechaliśmy w ten sposób do przełęczy Fago del Soldato (pod samą przełęczą tunel) i postanowiliśmy spróbować biga jeszcze raz - może od drugiej strony będzie odśnieżone...? W końcu tam na górze jest wyciąg narciarski - muszą jakoś dojeżdżać! Pan w przydrożnej restauracji nam powiedział, że "Botte Donato va bene", więc z nadzieją w sercach zrzuciliśmy sakwy i w pedał.
Jechaliśmy szybko, nawet bardzo i po chwili jesteśmy na Monte Scuro, gdzie jest odśnieżone, stoi hotel/ pensjonat i maszt komórkowy/ telewizyjny. Wysokość 1650 - jest dobrze, jedziemy dalej.
N
Tylko którędy? Nigdzie żadnej drogi, tylko śnieg! Po przyjrzeniu się doszliśmy do wniosku, że nasza droga idzie tam, gdzie stoi pług śnieżny, ale gdzie - na oko - ani razu się tej zimy nie zapuścił. Botte Donato odcięty! No shit, shit, shit! Z biga nici! :(((
Z nosami na kwintę zjeżdżamy po sakwy i dalej naszą "ekspresówką". Tu nam się nieco poprawiły humory, bo tą drogą naprawdę można było zdrowo zasuwać! :) 50 nie schodziło z licznika, ale z powodu małego nachylenia (2-4%) i faktu, że było raczej pod wiatr, trzeba się było dość mocno postarać, aby przekroczyć 60. Nic to, bajecznie się leciało! Widoki niestety nieszczególne, bo w dolinie zalegała wieeelka chmura, w którą powoli wjeżdżaliśmy. Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie smog, ale Cosenza to chyba jednak nie aż takie przemysłowe miasto...
Może i nie przemysłowe (fabryk jakoś nie widzieliśmy), ale i tak brzydkie jak noc. Jak najszybciej przez nią przelecieliśmy, odnotowując tylko, gdzie jest stacja kolejowa (wieczorem czekał nas pociąg) i już byliśmy w Quattromiglia. Tu ponownie zostawiamy sakwy (tym razem z lekkimi obawami, bo nie było dobrze ukrytego miejsca) i ruszamy na Passo Crocetta. Podjazd łatwy i nadal naszą "ekspresówką". Widoki nawet fajne, o takie:
Te grzybkowate sosny zresztą od początku nam się podobały :)
Potem trzeba było zjechać z naszej drogi, bo pod przełęczą prowadziła tunelem i dalej walić starą droga na górę. Tu od razu zrobiły się konkretniejsze nachylenia (bodaj i z 12%), ale złapaliśmy wiatr w żagle i grzaliśmy jak szatany. Przełęcz padła ekspresowo i zjeżdżamy.
Zjazd bez przygód, więc zostało nam trochę czasu do pociągu. No to zakupy. Obkupiliśmy się straszliwie (w tym jakiś fajny lokalny ser i pierwszy raz na wyprawie butla wina - od razu 1,5 litra :P) i załadowaliśmy to do 4 reklamówek do powieszenia na kierownicy na ostatnie 2 km zjazdu. Ciekawi byliśmy, jak nam się to uda upchać w sakwach...
Jakoś się udało, a sakw nikt nie ruszył, więc zjeżdżamy do stacji kolejowej. Ale że jeszcze po drodze był McD, a do pociągu nadal sporo czasu, to wpadliśmy na lody, które wszamaliśmy już na peronie.
Pociąg przyjechał planowo - przed nami dłuższy odcinek doliną, chyba aż z 60 km ;)
Pan konduktor zapytał nas dokąd jedziemy z tymi "bici" i jak się dowiedział, że do Spezzano Albanese, to odwrócił się na pięcie bez słowa i nawet biletów nie sprawdził! Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale chyba nam współczuł...
W egipskich ciemnościach wysiadamy w środku niczego. Widać tylko peron i czuć smród uryny. Dookoła czerń nocy. I cisza...
Skręcamy w jedyną drogę w prawo ze stacji i widzimy, że tuż przy niej jest obozowisko Cyganów i że to z niego tak nieludzko (a właściwie ludzko, niestety) śmierdzi. Oddalamy się czym prędzej. Po ok 300 metrach postanawiamy sprawdzić trasę na GPS, bo nadal nic nie widać, a droga prowadzi między torami a polem. Okazuje się, że musimy jechać w przeciwną stronę. Była tam w ogóle jakaś droga? Chyba nie... No, ale mapa twierdzi, że była. Trudno, wracamy.
Na szczęście Cyganie się nami nie zainteresowali, a droga faktycznie była. Po chwili dojeżdżamy do miasteczka. Bierzemy wodę w czynnym jeszcze na szczęście klubie sportowym i wyruszamy na trasę szukać noclegu na dziko.
Idzie nam niesporo, najpierw są tereny mocno rolnicze, z zagrodami co jakiś czas. Niektórymi nawet opuszczonymi przez właścicieli, ale nieopuszczonymi w ogóle, bo w jednej, w pokoju z częściowo zawalonym dachem, trafiamy na legowisko bezdomnego.
Trudno, jedziemy dalej. Docieramy do węzła drogowego - to o tyle dobre miejsce na obóz, że zazwyczaj jest trawa i płasko, ale z drugiej strony trudno mówić o ciszy i prywatności. Obejrzawszy go, ruszamy więc dalej. Wreszcie kawałek za nim po lewej jest rozległa łąka. Ciągnie się wzdłuż drogi, ale też mocno w głąb, można się oddalić poza zasięg świateł aut. Byle nie była bagnista! Nie jest, więc się wbijamy.
Wbiliśmy się ze 100 m, kiedy dostrzegliśmy jakieś zabudowania. Bez świateł, więc luzik. O, coś też się rusza! A, to krowa, luzik. Byle nie wejść na minę. O, druga krowa! Ale im się oczy świecą w świetle lampek, nono... O, trzecia! I czwarta! I z dziesięć innych jeszcze, w tym cielaków, ale jaja! Wleźliśmy im na terytorium. Dobra, wycofamy się kawałek i tam się rozbijemy, bliżej drogi.
No to wycof. Po kilkudziesięciu metrach oglądam się, a tu te krowy, całym stadem, walą prosto na nas! I to szybko, zupełnie nie jak krowy! Światło storka po oczach na moment jest zatrzymuje, ale potem ruszają znowu. Cholera, może to byki, czy co?! W tej chwili stwierdzamy, że nie mamy ochoty spędzić nocy w takim towarzystwie i że raczej chcemy szybko wykonać taktyczny odwrót za barierkę szosy. Ale krowy są tuż! Wycofujemy się więc tyłem, świecąc im w oczy, co zdaje się nieco powstrzymywać ich zapędy. Wreszcie jest ta cholerna barierka. Z niemałym wysiłkiem przerzucamy rowery i - już wreszcie bez natrętów depczących po pietach - sięgamy po aparat. Niestety, krowy chyba nie lubiły nie tylko intruzów na swoim pastwisku, ale też i paparazzi, bo zanim zdążyłem wyjąć i włączyć aparat, wszystkie się zmyły na bezpieczną odległość. Została tylko Strażniczka.
Dobra, to my też się zmywamy, trzeba w końcu znaleźć nocleg!
I tu należy przyznać, że szalone krowy oddały nam niemałą przysługę, bo tuż za pastwiskiem była rzeka, a za rzeką... cudowny, nieogrodzony i oddalony nieco od drogi... mandarynkowy sad. Z owocami na drzewach! W lutym!! Może i ziemia była wilgotna i miękka, ale TAKIE miejscówki nie trafiają się co dzień. Biwakujemy!
Ach, co to był za biwak! Wino, ser, kiełbasa i śpiew (kobiet nie było), a na deser mandarynek do rozpuku! I to najlepszych, jakie w życiu jadłem: słodkich, soczystych i bez pestek. MNIAM!! Na biesiadowaniu i gawędzeniu pod gwiazdami i liśćmi mandarynkowców zeszła nam chyba z godzina, ale to była jedna z piękniejszych godzin tej wyprawy :)
Wreszcie Daniel zarządził nocleg, bo ponoć było zimno (w puchowej kurtce nie zauważyłem :P)
No trudno, to spać ;)
- DST 140.10km
- Czas 06:05
- VAVG 23.03km/h
- VMAX 61.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 1979m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 8, durna leśniczówka
Rano obudziły nas pędzące po pobliskim torze pociągi. Okazało się, że rozbiliśmy się tuż obok. Ale nic to, i tak już była pora wstawać ;)
Dostałem wczoraj kupon do Maca na śniadanie za 1 EUR, więc postanowiliśmy kawę wypić tam, zwłaszcza, że skończyło mi się mleko :P Zwinęliśmy więc obóz i przejechali pierwsze 1,5 km tego dnia ;)
Bar był nie do poznania - pustki! Szybka kawa i ruszamy z wiatrem wzdłuż wybrzeża. Oczywiście nudy - chyba dobrze, że wszystkie pozostałe takie odcinki "oszukaliśmy" pociągami :P
W Cropani wbiliśmy się w głąb lądu, ale nie zrobiło się od tego ciekawiej. Za to było coraz cieplej - pełnia wiosny! :) Do Sersale dość łagodny i mało interesujący podjazd. Tam zakupy w markecie i chwila relaksu.
Dalej prowadzi boczna droga, również bez fajerwerków - ot, typowe deptanie kapusty ku bigowi. Podjazd był dość długi i na sporą wysokość, bo Stazione Forestrale Latteria leży na kocie 1656. Na ok 1500 przyszło nam opuścić główniejszą drogę i zrzucić bety (skok w bok). Leżało tu już sporo śniegu wokoło, ale droga była póki co czysta. Zostawiamy sakwy w krzaczorach i jedziemy. Trochę białego świństwa pojawiło się wkrótce (zalegało zwłaszcza w lesie), ale potem była polana, hala i znów było ok. Tylko że nawierzchnia znikła. Ale nic to, jedziemy!
I jedziemy. I jedziemy. Lekko pod górę, ostro pod górę, płasko, lekko w dół. Płasko. Lekko pod górę. Lekko w dół. Metrów na liczniku przybywa nieznośnie wolno, ale mamy już 1620, a końca drogi ani widu. Ślad w GPS tez mówi "jechać!". To jedziemy. Ponownie wbijamy się w las i natychmiast pojawia się śnieg. Początkowo jeszcze "przejeżdżalny", ale po chwili już tylko "pchalny". Liczniki pokazują 1652. Cztery metry brakują do biga, a żadnego szczytu, przełęczy czy choćby polany ani widu. Masakra.
Dobra, nie mamy ochoty znów mieć bagna w butach, jakaś durna ta leśniczówka że tak w lesie schowana! ;) Ustalamy, że big zdobyty, zawracamy! Trochę męczący zjazdo-podjazd i już zbieramy sakwy z krzaków (znów grzecznie na nas czekały ;)
Dalej jest tak samo jak na drodze do leśniczówki, tylko że odśnieżone. Czyli: lekko pod górę, płasko, lekko w dół, lekko pod górę, płasko. O dziwo, jesteśmy coraz wyżej. W końcu i na tej drodze osiągamy wysokość biga. Wow! Co dwa bigi to nie jeden! ;)
No, ale wreszcie zaczął się zjazd. Niewielki, bo raptem ze 200 metrów, ale przynajmniej jednolity. Dojeżdżamy do drogi czerwonej, którą nawet ciężarówki jeżdżą! ;) Jeszcze trochę w dół, pod koniec już bardzo niemrawo, potem w jeszcze główniejszą w lewo. Potem tak samo niemrawo, w górę szerokiej doliny. Niestety pod wiatr. Powoli robi się późno, dojeżdżamy do Bocca di Piazza i widzimy, że na zdobycie dziś trzech bigów nie bardzo mamy szanse. Zwłaszcza, że coś nam się nie chce. Decydujemy, że należy nam się nocleg pod dachem i pranie, więc będziemy spać w letniskowej miejscowości Lorica nad jeziorem Arvo. Oby tylko znalazła się czynna zimą kwatera, bo to 1300 m npm...
Ale póki co przed nami jeszcze jeden big, a mianowicie Colle d'Ascione. Nic wielkiego, startujemy bodaj z 900 m to trudno nie będzie ;) Rozbiórka na podjazd i w drogę.
A tu niespodzianka! Na sam początek: zjazd. Chyba ze 150 metrów straciliśmy, a zmarzliśmy przy tym nie lada, bo przecież byliśmy ubrani na podjazd ;) Może gdybyśmy byli się uważniej mapie przyjrzeli, to byśmy zauważyli, że na początku musimy przeciąć rzekę (czyżby dolina...? ;) ale kto by tam mapę oglądał! :P W każdym razie podjazd wkrótce się zaczął. Był krótki, zwarty, bez zjazdów, z ludzkim nachyleniem. Wszedł jak po maśle. Jest przełęcz, jest big, a niedaleko jezioro. Pora zacząć szukać noclegu.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Po raptem jakichś 100m zjazdu są pierwsze domki, ale to na pewno nie Lorica. Zresztą puste. No nie, w jednym snuje się dym z komina, ale to zignorowaliśmy. Błąd! Do następnych wiosek są okropne czechy wokół jeziora, a jak już do nich docieramy, to są kompletnie puste. Nikogo. No trudno, to jeszcze nie Lorica, może tam coś będzie... Decydujemy jednak, że nie szukamy kwatery, tylko kogokolwiek, kto nas przyjmie, w ogóle kogokolwiek! Na tej wysokości spanie w namiocie nie będzie przyjemne, bo w nocy pewnie poniżej zera, więc MUSIMY spać pod dachem. Jedziemy...
Kolejne czechy, nawet solidne (ze 100 m podjazdu...?) i znów zjazd prawie nad jezioro. nagle boczna dróżka w prawo i tabliczka "Agriturismo". W dole widać jakieś domki, w jednym nawet idzie dym z komina, więc nawet jeśli agro nieczynne, to jest jakiś człowiek, może nas przyjmie... Na szczęście jednak to właśnie w agro paliło się w kominku. Państwo byli mili - on Włoch, ona Rosjanka. Zgodzili się nas przyjąć za standardowe 50 EUR. W tej sytuacji nie będziemy wybrzydzać.
Ponieważ jest wyjątkowo wcześnie, to mamy czas i na gotowanie, i na pranie (jest pralka! Choć gospodarz twierdzi, że nie działa, ale NASZE rzeczy jakoś uprała :P) i nawet na oglądanie CNN World News po angielsku :) O Ukrainie nic nie mówią, za to o zawale w zamkniętej kopalni w RPA i o nowym premierze Włoch - dużo. Nieważne! Ważne, ze gadają po ludzku :P
Tak oto w milej atmosferze spędziliśmy wieczór i poszliśmy spać pełni obaw o jutrzejsze śniegi na Botte Donato (ponad 1800 m)...
Dostałem wczoraj kupon do Maca na śniadanie za 1 EUR, więc postanowiliśmy kawę wypić tam, zwłaszcza, że skończyło mi się mleko :P Zwinęliśmy więc obóz i przejechali pierwsze 1,5 km tego dnia ;)
Bar był nie do poznania - pustki! Szybka kawa i ruszamy z wiatrem wzdłuż wybrzeża. Oczywiście nudy - chyba dobrze, że wszystkie pozostałe takie odcinki "oszukaliśmy" pociągami :P
W Cropani wbiliśmy się w głąb lądu, ale nie zrobiło się od tego ciekawiej. Za to było coraz cieplej - pełnia wiosny! :) Do Sersale dość łagodny i mało interesujący podjazd. Tam zakupy w markecie i chwila relaksu.
Dalej prowadzi boczna droga, również bez fajerwerków - ot, typowe deptanie kapusty ku bigowi. Podjazd był dość długi i na sporą wysokość, bo Stazione Forestrale Latteria leży na kocie 1656. Na ok 1500 przyszło nam opuścić główniejszą drogę i zrzucić bety (skok w bok). Leżało tu już sporo śniegu wokoło, ale droga była póki co czysta. Zostawiamy sakwy w krzaczorach i jedziemy. Trochę białego świństwa pojawiło się wkrótce (zalegało zwłaszcza w lesie), ale potem była polana, hala i znów było ok. Tylko że nawierzchnia znikła. Ale nic to, jedziemy!
I jedziemy. I jedziemy. Lekko pod górę, ostro pod górę, płasko, lekko w dół. Płasko. Lekko pod górę. Lekko w dół. Metrów na liczniku przybywa nieznośnie wolno, ale mamy już 1620, a końca drogi ani widu. Ślad w GPS tez mówi "jechać!". To jedziemy. Ponownie wbijamy się w las i natychmiast pojawia się śnieg. Początkowo jeszcze "przejeżdżalny", ale po chwili już tylko "pchalny". Liczniki pokazują 1652. Cztery metry brakują do biga, a żadnego szczytu, przełęczy czy choćby polany ani widu. Masakra.
Dobra, nie mamy ochoty znów mieć bagna w butach, jakaś durna ta leśniczówka że tak w lesie schowana! ;) Ustalamy, że big zdobyty, zawracamy! Trochę męczący zjazdo-podjazd i już zbieramy sakwy z krzaków (znów grzecznie na nas czekały ;)
Dalej jest tak samo jak na drodze do leśniczówki, tylko że odśnieżone. Czyli: lekko pod górę, płasko, lekko w dół, lekko pod górę, płasko. O dziwo, jesteśmy coraz wyżej. W końcu i na tej drodze osiągamy wysokość biga. Wow! Co dwa bigi to nie jeden! ;)
No, ale wreszcie zaczął się zjazd. Niewielki, bo raptem ze 200 metrów, ale przynajmniej jednolity. Dojeżdżamy do drogi czerwonej, którą nawet ciężarówki jeżdżą! ;) Jeszcze trochę w dół, pod koniec już bardzo niemrawo, potem w jeszcze główniejszą w lewo. Potem tak samo niemrawo, w górę szerokiej doliny. Niestety pod wiatr. Powoli robi się późno, dojeżdżamy do Bocca di Piazza i widzimy, że na zdobycie dziś trzech bigów nie bardzo mamy szanse. Zwłaszcza, że coś nam się nie chce. Decydujemy, że należy nam się nocleg pod dachem i pranie, więc będziemy spać w letniskowej miejscowości Lorica nad jeziorem Arvo. Oby tylko znalazła się czynna zimą kwatera, bo to 1300 m npm...
Ale póki co przed nami jeszcze jeden big, a mianowicie Colle d'Ascione. Nic wielkiego, startujemy bodaj z 900 m to trudno nie będzie ;) Rozbiórka na podjazd i w drogę.
A tu niespodzianka! Na sam początek: zjazd. Chyba ze 150 metrów straciliśmy, a zmarzliśmy przy tym nie lada, bo przecież byliśmy ubrani na podjazd ;) Może gdybyśmy byli się uważniej mapie przyjrzeli, to byśmy zauważyli, że na początku musimy przeciąć rzekę (czyżby dolina...? ;) ale kto by tam mapę oglądał! :P W każdym razie podjazd wkrótce się zaczął. Był krótki, zwarty, bez zjazdów, z ludzkim nachyleniem. Wszedł jak po maśle. Jest przełęcz, jest big, a niedaleko jezioro. Pora zacząć szukać noclegu.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Po raptem jakichś 100m zjazdu są pierwsze domki, ale to na pewno nie Lorica. Zresztą puste. No nie, w jednym snuje się dym z komina, ale to zignorowaliśmy. Błąd! Do następnych wiosek są okropne czechy wokół jeziora, a jak już do nich docieramy, to są kompletnie puste. Nikogo. No trudno, to jeszcze nie Lorica, może tam coś będzie... Decydujemy jednak, że nie szukamy kwatery, tylko kogokolwiek, kto nas przyjmie, w ogóle kogokolwiek! Na tej wysokości spanie w namiocie nie będzie przyjemne, bo w nocy pewnie poniżej zera, więc MUSIMY spać pod dachem. Jedziemy...
Kolejne czechy, nawet solidne (ze 100 m podjazdu...?) i znów zjazd prawie nad jezioro. nagle boczna dróżka w prawo i tabliczka "Agriturismo". W dole widać jakieś domki, w jednym nawet idzie dym z komina, więc nawet jeśli agro nieczynne, to jest jakiś człowiek, może nas przyjmie... Na szczęście jednak to właśnie w agro paliło się w kominku. Państwo byli mili - on Włoch, ona Rosjanka. Zgodzili się nas przyjąć za standardowe 50 EUR. W tej sytuacji nie będziemy wybrzydzać.
Ponieważ jest wyjątkowo wcześnie, to mamy czas i na gotowanie, i na pranie (jest pralka! Choć gospodarz twierdzi, że nie działa, ale NASZE rzeczy jakoś uprała :P) i nawet na oglądanie CNN World News po angielsku :) O Ukrainie nic nie mówią, za to o zawale w zamkniętej kopalni w RPA i o nowym premierze Włoch - dużo. Nieważne! Ważne, ze gadają po ludzku :P
Tak oto w milej atmosferze spędziliśmy wieczór i poszliśmy spać pełni obaw o jutrzejsze śniegi na Botte Donato (ponad 1800 m)...
- DST 97.79km
- Teren 2.00km
- Czas 05:32
- VAVG 17.67km/h
- VMAX 58.00km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2213m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 7, Pietra Spada
Poranek znów wstał piękny a my razem z nim (no, może ciut wcześniej ;) Obóz zwinęliśmy sprawnie, zwłaszcza, że nie bardzo było co jeść (jakiś tam chleb na szczęście jeszcze mieliśmy, i majonez :P) i w drogę. Dalsza część trasy w dolinie tym się różniła od dotychczasowej, że nareszcie zrobiło się konsekwentnie pod górę. bez czech i innych numerów. Droga nadal była szutrowa z występującymi niekiedy resztkami asfaltu, ale nachylenia normalne, nieprzekraczające 10%. Więc było prawie zwyczajnie ;)
W pewnym momencie (na 900 metrach) pojawił się też asfalt, więc dalsza droga na Portella di Bova stanęła otworem.
Na skrzyżowaniu z główniejszą drogą (prawdopodobnie tą, która szła dalej granią i z której zrezygnowaliśmy wczoraj) zaczekałem chwilę na Daniela i już jedziemy na przełęcz. Tam również puste miasteczko, ale jednak nie wymarłe - domy pozamykane na zimę, ale chyba jednak ktoś w nich bywa.
Szybka ubiórka (jest wciąż dość chłodno) i myk z powrotem do skrzyżowania, a potem dalej na dół.
Zjazd był nierówny: sporo kręcenia po serpentynach, a potem dla odmiany długie proste z szalonymi nachyleniami typu 13-15%. Można się by było nieźle wyszaleć, gdyby nie zwężenia jezdni (droga momentami uszkodzona) i kiepska nawierzchnia. Mimo to chyba obaj osiągnęliśmy wtedy maksymalne prędkości wyjazdu.
Na dole: chmura. Zalegająca ok 200-300 metrów nad morzem, rozległa i robiąca wrażenie, że już się tego dnia nie przejaśni. Nie tutaj. Na szczęście nie musimy tego sprawdzać. Robimy w markecie zakupy (żryć!) i wsiadamy w obczajony w necie pociąg do Monasterace-Stilo. Jest dobrze, choć mogło być lepiej: planowaliśmy podładować baterie, a tutaj - inaczej niż na Sycylii - pociąg to stary kibel bez gniazdek :( Trudno, przynajmniej zjemy w cieple ;)
Wysiadka na małej stacyjce i ruszamy na podbój kolejnego biga, czyli Passo de Pietra Spada (przełęcz spadających skał? ;)
Tu prawie od samego początku towarzyszą piękne widoki, no i wreszcie mamy ładną pogodę :)
Ten podjazd prawie bez historii: długi, niezbyt mocno nachylony i konsekwentnie w górę. Przez miasteczko Stilo, potem Pazzano, gdzie na rynku robimy popas z żarciem i nabieraniem wody do bidonów, a potem - dla odmiany - znów pod górę. Się jedzie. Słoneczko przygrzewa (zdjąłem koszulkę! :) i widoki ładne. Żyć, nie umierać :)
Potem jechaliśmy jeszcze trochę pod górę. I jeszcze trochę. Wreszcie zaczęło nam się dłużyć, ale wtedy zostało już niewiele do końca, więc jechaliśmy dalej pod górę ;) Sceneria zmieniła się z późnowiosennej na jesienną (zeschłe liście zalegające w mieszanym lesie), a my dalej jechaliśmy pod górę. Do zimy szczęśliwie nie dotarliśmy, bo podjazd nareszcie się skończył. Przełęcz, ubieranie, zjazd.
Zjazd, łatwo to napisać, ale trudniej zrealizować, bo zjazd był z powrotem nad morze i miał... 53 km długości. W tym trochę podjazdów, trochę po płaskim i trochę jakby mało ciekawych miejsc. Ot, takie nabijanie kilometrów, trochę na szczęście szybsze niż po całkiem płaskim. Jedziemy. Trochę błądzimy, trochę szukamy drogi w GPSie, a trochę się rozglądamy, ale bez specjalnego zainteresowania, bo nic tu ciekawego nie ma. Czyli setnie się nudzimy :P
No i w duchu dziękujemy naszemu szczęściu, że nie musimy tędy PODJEŻDŻAĆ, bo wtedy nasza męka trwałaby ze trzy razy dłużej :P
Wreszcie końcówka nas trochę rozruszała, bo znów się zrobiły długie proste z szalonymi nachyleniami. Może to tutaj był maks dnia i wyprawy...? W każdym razie już się zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Soverato. W samą porę, bo zaraz mamy pociąg - a co sobie będziemy żałować! :P
Pociąg niestety nie był aż do podnóży następnego biga, ale co ujechaliśmy po ciemku i bez nabijania pustych kilometrów po płaskim ;) to nasze. Czyli jakieś 30 km.
W Catanzaro Marina pociąg skończył bieg, a my wysiedliśmy. Plan był prosty: ujechać kilka kilometrów poza miasto i znaleźć miejscówkę. Ale od czegóż inwencja? ;) I głód (w tym prądu). Postanowiliśmy się zatrzymać w barze, zjeść i podładować. Bar się znalazł natychmiast, miał dwa gniazdka, toaletę (szybkie wieczorne mycie? ;) i jakieś tam żarcie. To ostatnie bez rewelacji, ale chodziło o uśmierzenie głodu, więc się nadało.
Postój (ze względu na ładowanie) przeciągnął się do blisko godziny, ale wyszliśmy stamtąd odświeżeni i podładowani - gotowi do szukania noclegu na dziko. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo na skraju miasta był (pierwszy na naszej trasie!) McDonald. A skoro tak, to zaraz nam się w głowach zapaliły lampki "mycie w ciepłej wodzie" i druga (słabsza) "deser". Podjechaliśmy. Szybko okazało się, że na deser nie ma co liczyć, bo bar jest do nieprzytomności zapchany imprezującą młodzieżą (gorzej niż w Zgierzu, no! :P), ale była toaleta dla niepełnosprawnych, więc zamknąłem się w niej na dłuższą chwilę i naprawdę umyłem oraz nawet uprałem to i owo. Pysznie! Serwecz miał mniej szczęścia, bo jak przyszła jego kolej, to ktoś mu się konsekwentnie dobijał do drzwi, więc po chwili nie wytrzymał i wyszedł, nie ukończywszy ablucji. Trudno, jedziemy.
Nie ujechaliśmy daleko: raptem 1,5 km od Maca był nieogrodzony sad oliwkowy, w którym - odjechawszy od drogi na jakieś 300 m, można się było spokojnie zadekować. Trochę błotniście, ale nic to, śpimy. Po rozstawieniu obozu ponownie naszło nas na deser, więc wsiadłem na rower i popedałowałem do Maca, gdzie w makdrajwie (tu nie było kolejki) kupiłem nam po kubku lodów. Zjedliśmy z apetytem i w kimę. To był długi i niespecjalnie ciekawy dzień...
W pewnym momencie (na 900 metrach) pojawił się też asfalt, więc dalsza droga na Portella di Bova stanęła otworem.
Na skrzyżowaniu z główniejszą drogą (prawdopodobnie tą, która szła dalej granią i z której zrezygnowaliśmy wczoraj) zaczekałem chwilę na Daniela i już jedziemy na przełęcz. Tam również puste miasteczko, ale jednak nie wymarłe - domy pozamykane na zimę, ale chyba jednak ktoś w nich bywa.
Szybka ubiórka (jest wciąż dość chłodno) i myk z powrotem do skrzyżowania, a potem dalej na dół.
Zjazd był nierówny: sporo kręcenia po serpentynach, a potem dla odmiany długie proste z szalonymi nachyleniami typu 13-15%. Można się by było nieźle wyszaleć, gdyby nie zwężenia jezdni (droga momentami uszkodzona) i kiepska nawierzchnia. Mimo to chyba obaj osiągnęliśmy wtedy maksymalne prędkości wyjazdu.
Na dole: chmura. Zalegająca ok 200-300 metrów nad morzem, rozległa i robiąca wrażenie, że już się tego dnia nie przejaśni. Nie tutaj. Na szczęście nie musimy tego sprawdzać. Robimy w markecie zakupy (żryć!) i wsiadamy w obczajony w necie pociąg do Monasterace-Stilo. Jest dobrze, choć mogło być lepiej: planowaliśmy podładować baterie, a tutaj - inaczej niż na Sycylii - pociąg to stary kibel bez gniazdek :( Trudno, przynajmniej zjemy w cieple ;)
Wysiadka na małej stacyjce i ruszamy na podbój kolejnego biga, czyli Passo de Pietra Spada (przełęcz spadających skał? ;)
Tu prawie od samego początku towarzyszą piękne widoki, no i wreszcie mamy ładną pogodę :)
Ten podjazd prawie bez historii: długi, niezbyt mocno nachylony i konsekwentnie w górę. Przez miasteczko Stilo, potem Pazzano, gdzie na rynku robimy popas z żarciem i nabieraniem wody do bidonów, a potem - dla odmiany - znów pod górę. Się jedzie. Słoneczko przygrzewa (zdjąłem koszulkę! :) i widoki ładne. Żyć, nie umierać :)
Potem jechaliśmy jeszcze trochę pod górę. I jeszcze trochę. Wreszcie zaczęło nam się dłużyć, ale wtedy zostało już niewiele do końca, więc jechaliśmy dalej pod górę ;) Sceneria zmieniła się z późnowiosennej na jesienną (zeschłe liście zalegające w mieszanym lesie), a my dalej jechaliśmy pod górę. Do zimy szczęśliwie nie dotarliśmy, bo podjazd nareszcie się skończył. Przełęcz, ubieranie, zjazd.
Zjazd, łatwo to napisać, ale trudniej zrealizować, bo zjazd był z powrotem nad morze i miał... 53 km długości. W tym trochę podjazdów, trochę po płaskim i trochę jakby mało ciekawych miejsc. Ot, takie nabijanie kilometrów, trochę na szczęście szybsze niż po całkiem płaskim. Jedziemy. Trochę błądzimy, trochę szukamy drogi w GPSie, a trochę się rozglądamy, ale bez specjalnego zainteresowania, bo nic tu ciekawego nie ma. Czyli setnie się nudzimy :P
No i w duchu dziękujemy naszemu szczęściu, że nie musimy tędy PODJEŻDŻAĆ, bo wtedy nasza męka trwałaby ze trzy razy dłużej :P
Wreszcie końcówka nas trochę rozruszała, bo znów się zrobiły długie proste z szalonymi nachyleniami. Może to tutaj był maks dnia i wyprawy...? W każdym razie już się zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Soverato. W samą porę, bo zaraz mamy pociąg - a co sobie będziemy żałować! :P
Pociąg niestety nie był aż do podnóży następnego biga, ale co ujechaliśmy po ciemku i bez nabijania pustych kilometrów po płaskim ;) to nasze. Czyli jakieś 30 km.
W Catanzaro Marina pociąg skończył bieg, a my wysiedliśmy. Plan był prosty: ujechać kilka kilometrów poza miasto i znaleźć miejscówkę. Ale od czegóż inwencja? ;) I głód (w tym prądu). Postanowiliśmy się zatrzymać w barze, zjeść i podładować. Bar się znalazł natychmiast, miał dwa gniazdka, toaletę (szybkie wieczorne mycie? ;) i jakieś tam żarcie. To ostatnie bez rewelacji, ale chodziło o uśmierzenie głodu, więc się nadało.
Postój (ze względu na ładowanie) przeciągnął się do blisko godziny, ale wyszliśmy stamtąd odświeżeni i podładowani - gotowi do szukania noclegu na dziko. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo na skraju miasta był (pierwszy na naszej trasie!) McDonald. A skoro tak, to zaraz nam się w głowach zapaliły lampki "mycie w ciepłej wodzie" i druga (słabsza) "deser". Podjechaliśmy. Szybko okazało się, że na deser nie ma co liczyć, bo bar jest do nieprzytomności zapchany imprezującą młodzieżą (gorzej niż w Zgierzu, no! :P), ale była toaleta dla niepełnosprawnych, więc zamknąłem się w niej na dłuższą chwilę i naprawdę umyłem oraz nawet uprałem to i owo. Pysznie! Serwecz miał mniej szczęścia, bo jak przyszła jego kolej, to ktoś mu się konsekwentnie dobijał do drzwi, więc po chwili nie wytrzymał i wyszedł, nie ukończywszy ablucji. Trudno, jedziemy.
Nie ujechaliśmy daleko: raptem 1,5 km od Maca był nieogrodzony sad oliwkowy, w którym - odjechawszy od drogi na jakieś 300 m, można się było spokojnie zadekować. Trochę błotniście, ale nic to, śpimy. Po rozstawieniu obozu ponownie naszło nas na deser, więc wsiadłem na rower i popedałowałem do Maca, gdzie w makdrajwie (tu nie było kolejki) kupiłem nam po kubku lodów. Zjedliśmy z apetytem i w kimę. To był długi i niespecjalnie ciekawy dzień...
- DST 133.74km
- Teren 6.90km
- Czas 06:43
- VAVG 19.91km/h
- VMAX 68.50km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2215m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 6, Amici de bici :)
Poranek wstał piękny, a my razem z nim, a właściwie ciut wcześniej, bo ja wyszedłem z namiotu, jak było jeszcze ciemno ;) Rano nasza miejscówka wyglądała tak:
Cóż było robić, zwinęliśmy majdan i heja na Monte Alto Cocuzza. Podjazd był długi, a nawet bardzo długi, ale nieciężki, więc gawędząc sobie o tym i owym, powoli zdobywaliśmy metry. Bodaj ok 10 byliśmy na przełęczy przy głównej drodze prowadzącej do Melito i tu sobie urządziliśmy dłuższy popas. Początkowo planowaliśmy też zrzucić tu bety, ale ponieważ wypatrzyłem na mapie skrót, który zaczynał się wyżej, ale za to dawał nadzieję, że na zjeździe nie będzie podjazdu (co nas zdecydowanie czekało na "czerwonej" drodze, bo podjazd zaczynał się właśnie tutaj), więc postanowiliśmy podźwigać jeszcze kawałek wyżej.
A wyżej była bardzo boczna droga, zalewana mnóstwem wody z intensywnie topniejącego śniegu. A jeszcze wyżej śnieg topniał mniej intensywnie, a bardziej zalegał wokół drogi. A od ok 1600 m npm już też i na drodze. Najpierw tylko trochę i mocno rozjeżdżony (sporo aut się tu kręciło - ludzie sobie przyjeżdżali na śnieżny piknik, był nawet autokar!), a potem coraz więcej i coraz bardziej kopny.
Końcówka podjazdu wyglądała jak powyżej i oczywiście o podJEŹDZIE nie było mowy. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrzucić sakwy, więc wepchaliśmy rowery z bagażem na biga :P A właściwie na szczyt, który powinien być bigiem i może nawet nim był (była tam opuszczona duża stacja meteo), ale współrzędne GPS się nie zgadzały. Ale jak patrzyliśmy w stronę, gdzie niby wg GPS miał być TEN szczyt, to nie było tam nic wyższego niż my (i w ogóle żadnego szczytu, raczej dolina), więc uznaliśmy, ze to musi być tutaj i że w domu sprawdzimy (w domu sprawdziliśmy, ciężko powiedzieć na 100%, ale moim zdaniem byliśmy na bigu). A tak na końcu wyglądały rowery :)
Za to zjazd w tym kopnym czymś był istnym szaleństwem. Momentami zaśmiewaliśmy się do łez, a innymi razy darliśmy ze strachu :) Już po kilkuset metrach starłem do zera tylne klocki hamulcowe (przyznać trzeba, że wyjeżdżałem z domu z mocno nadgryzionymi), więc zatrzymaliśmy się (na szczęście się udało :P) w pierwszym nasłonecznionym miejscu (na górze było jednak zimnawo) na wymianę. Akurat to miejsce wybrały też sobie dwie włoskie rodzinki na piknik, więc jak tylko stanęliśmy, od razu byli przy nas z gadką na ustach i kubkami wina w rekach. Nie odmówiliśmy poczęstunku - będzie większa odwaga przy zjeżdżaniu ;)
A gadka była ciekawa, pytali, skąd jesteśmy, czy jesteśmy braćmi, a jak się dowiedzieli, że jednak nie bracia tylko "amici" (przyjaciele), to ich następne pytanie brzmiało "intimi?" (tu niedwuznaczny gest splatania placów wskazujących obu rąk). Muszę przyznać, że byliśmy w lekkim szoku, ale nuże wyjaśniać, że "no intimi, pero amici de bici" (przyjaciele-rowerzyści). naszym gospodarzom się bardzo to określenie spodobało i tak oto stworzyłem pierwszy w życiu greps po włosku :)
Po wymianie klocków pożegnaliśmy naszych amici i poślizgaliśmy się dalej. Śnieg się wkrótce skończył, więc można było zacząć jechać na poważnie. Wbiliśmy się w nasz skrót (tu znów trochę śniegu, ale mało) i zatrzymaliśmy dopiero na rozjeździe, którego nie było na mapie. Drogowskaz w jedną stronę mówił "Melito" (nasz kierunek), a w drugą "Roccaforte" (w przybliżeniu planowo nasz kierunek, ale... pod wieczór). Rany, czyżby tu był TAKI skrót?! No to jedziemy!!
Po kilkuset metrach było kolejne skrzyżowanie, a zaraz dalej droga przeszła w szutrówkę. Tu przeżyłem chwilę wahania, namawiałem nawet Daniela, by jednak jechać planowo (że niby nie mamy tej drogi na żadnej mapie, a co jak się zgubimy?), ale tak naprawdę JUŻ byliśmy zgubieni - zaczęła się Przygoda :) Zatem: szutrówką i leśną drogą ostro w dół, potem bardzo ostro w dół, a potem jeszcze trochę w dół. Dalej jeszcze trochę falowania i wyjechaliśmy na stary asfalt. Dobra nasza! A Roccaforte już widać.
Dojeżdżamy do (prawie całkiem pustego) miasteczka i pytamy o drogę na Portella di Bova (następny big) - nikt nie wie (tzn. żadna z dwóch spotkanych osób :P). No to pytamy o Roghudi. To już wiedzą i nam wskazują. Nie zdradzają się jednak z tym, co również zapewne wiedzą, czyli co to dla nas oznacza. A my się mamy o tym dowiadywać, ale w swoim czasie, stopniowo ;)
Oglądamy z góry naszą trasę i tak sobie marzymy, żeby to jednak NIE była nasza trasa, bo tą drogą, co ją widać, to trzeba najpierw zjechać bardzo nisko, a potem wjechać bardzo wysoko (jakbyśmy na tej wyprawie robili cokolwiek innego :P). Ale to naprawdę wysoko - tam na górę powyższego zdjęcia :)
O my naiwni! Gdybyż to było tylko tyle! :) No, ale trudno, jedziemy.
Zjazd z Roccaforte dobrą, nową drogą, która jednak momentami jest do połowy szerokości zasypana odłamkami skalnymi. Dziwi nas to nieco, że tak o tę drogę nie dbają, ale co tam, jedziemy dalej. Zjechawszy na ok 500m trafiamy na most. Już w ogóle bez nawierzchni. Przejeżdżamy, a dalej szutrówka. Trudno, jedziemy, teraz już nie ma odwrotu, bo z powrotem bardzo pod górę i zresztą bez sensu.
Szutrówka (z fragmentami starego asfaltu) doprowadza nas do Roghudi (przechrzczonego przez Daniela na Robinhooda :P).
Miasteczko jest... niesamowite. Całkowicie opuszczone, wymarłe. Wszystkie otwory w domach bez drzwi i bez szyb, niektóre domy jeszcze niewykończone, inne stare, ale wszystkie... otwarte i puste.
Nigdzie w okolicy nikogo. Po dłuższym oglądaniu, foceniu i filmowaniu spotykamy na maksa głodnego kota (po chwili wtranżala polski paprykarz, aż się kurzy! A my jeszcze będziemy żałować tej puszki paprykarzu... ;) i dochodzimy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy pomarli, a ten kot ich sukcesywnie zjadał, ale chyba dawno zjadł ostatniego, bo już był bardzo wychudzony. Pozostało ustalić, dlaczegóż to pomarli. I to się wkrótce okazało. Kiedy zdecydowaliśmy się jechać dalej, okazało się, że droga jest nadal szutrowa, tyle że pod górę i ma... 20% nachylenia. Wtedy stwierdziliśmy, że nic dziwnego, że pomarli, po prostu nie mogli się stąd wydostać*! :)
Dalsza trasa, to ostra piła po szutrze do jakiejś wioski na ok 700 metrach (kilka na oko pustych domów plus kozy, owce, 1 osioł i dwa zrujnowane samochody zrzucone w przepaść), a potem znów zjazd po takiej samej pile na kolejny most na 600 metrach. I znów podjazd, tym razem starym asfaltem z nachyleniami typu 15%. Tu docieramy do wioski, w której na oko ktoś bywa, a może nawet w tej chwili JEST, bo przed jednym (z bodaj trzech) domów stoi samochód, który wygląda na sprawny. Ale znak życia dają tylko łaciate prosiaki w kojcu, które z kwikiem uciekają, gdy podchodzę z aparatem. Przy pomocy GPSa wybieramy wiec drogę (jest rozjazd!) i postanawiamy trzymać się "naszej" doliny, zamiast kierować się ku grani. Droga trawersem powinna wszak mieć mniej podjazdów. Ech, znów ta naiwność... ;)
Dalej jest już tylko ciekawiej: resztki asfaltu są trudniejsze do pokonania niż jego całkowity brak, na dodatek cześć drogi się obsunęła, więc momentami jedzie się paskiem o szerokości metra. Od czasu do czasu trafiają się opuszczone domki, jest całkowite odludzie, cisza, spokój, nawet zwierząt nie ma i powoli kończy się dzień. Nie muszę też chyba dodawać, że ani przez moment nie jest płasko, tylko albo ostro pod górę, albo nie mniej ostry zjazd. Jak na huśtawce. Ale o dziwo, coraz bardziej nam się to podoba. Ta dolina jest po prostu fantastyczna! No i widoki godne pozazdroszczenia :)
Z drugiej jednak strony robi się coraz później i już widzimy, że marne szanse mamy dziś nie tylko zdążyć na pociąg z Bova Marina (przed nami kolejny nudny kawałek 70 km wybrzeżem), ale nawet w ogóle dotrzeć do Bova Marina czy choćby tylko na Portella di Bova, czyli biga. I w pewnym momencie, jakby piorun w nas trzasnął: właściwie po cholerę się spieszyć? Ta dolina to najprawdopodobniej najfantastyczniejsze miejsce całej wyprawy, więc dlaczego mielibyśmy chcieć ją już dziś opuścić? Nie ma tak dobrze, biwakujemy!
Miejscówek było od cholery, właściwie każde płaskie miejsce przy drodze (co jakiś czas się trafiały) było miejscówką, ale musieliśmy mieć wodę, a od ludzi raczej nie dostaniemy ;) Po chwili jednak znaleźliśmy kolejny strumień spływający z szumem ku dolinie i już wiedzieliśmy, że to jest to. Płaskie miejsce pod namiot też się znalazło i nawet owczych kup nie było! ;)
Właśnie zachodziło słońce, gdy stwierdziliśmy, że jedyne czego nam brakuje do szczęścia, to możliwość umycia się. Ale zaraz zaraz, przecież jest strumień, jest jeszcze dość ciepło... Po 10 minutach już się pluskaliśmy w lodowatej wodzie. Rewelacja! :D
Potem jeszcze rozbijanie namiotu, gotowanie (nie bardzo było co gotować, musieliśmy się zadowolić 2/3 paczki makaronu i dwoma chińskimi fixami bez żadnej wkładki, a potem z żalem pomyśleć o kocie i jego paprykarzu) i już siedzimy pod gwiazdami, zastanawiając się, czy dany obiekt jest może planetą, gwiazdą czy jednak sztucznym satelitą. Początkowo wyszło nam że satelitą, bo się przemieszcza względem gwiazd, ale potem doszliśmy do wniosku, że chyba jednak się nie przemieszcza, ale że zbyt jasny na gwiazdę, więc chyba planeta. Pewnie Wenus. Bo Marsa i Jowisza rozpoznaliśmy wcześniej :)
Fajnie się gawędziło (udało się też złapać zasięg, by pogadać z N., opowiadając jej wrażenia z tego niesamowitego dnia), ale że niestety zrobiło się późno, więc pora była spać...
*Później sprawdziliśmy w necie: mieszkańcy miasteczka się wynieśli, bo im częste powodzie aluwialne zatruwały życie. Sadząc z układu terenu nie sądzę, by zalewały samo miasteczko, ale niewątpliwie mocno niszczyły drogi :P
** Gdyby komuś się zdawało, że coś nam mało tego dnia było podjazdów, to niech spojrzy, ile wyszło kilometrów :P
Cóż było robić, zwinęliśmy majdan i heja na Monte Alto Cocuzza. Podjazd był długi, a nawet bardzo długi, ale nieciężki, więc gawędząc sobie o tym i owym, powoli zdobywaliśmy metry. Bodaj ok 10 byliśmy na przełęczy przy głównej drodze prowadzącej do Melito i tu sobie urządziliśmy dłuższy popas. Początkowo planowaliśmy też zrzucić tu bety, ale ponieważ wypatrzyłem na mapie skrót, który zaczynał się wyżej, ale za to dawał nadzieję, że na zjeździe nie będzie podjazdu (co nas zdecydowanie czekało na "czerwonej" drodze, bo podjazd zaczynał się właśnie tutaj), więc postanowiliśmy podźwigać jeszcze kawałek wyżej.
A wyżej była bardzo boczna droga, zalewana mnóstwem wody z intensywnie topniejącego śniegu. A jeszcze wyżej śnieg topniał mniej intensywnie, a bardziej zalegał wokół drogi. A od ok 1600 m npm już też i na drodze. Najpierw tylko trochę i mocno rozjeżdżony (sporo aut się tu kręciło - ludzie sobie przyjeżdżali na śnieżny piknik, był nawet autokar!), a potem coraz więcej i coraz bardziej kopny.
Końcówka podjazdu wyglądała jak powyżej i oczywiście o podJEŹDZIE nie było mowy. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrzucić sakwy, więc wepchaliśmy rowery z bagażem na biga :P A właściwie na szczyt, który powinien być bigiem i może nawet nim był (była tam opuszczona duża stacja meteo), ale współrzędne GPS się nie zgadzały. Ale jak patrzyliśmy w stronę, gdzie niby wg GPS miał być TEN szczyt, to nie było tam nic wyższego niż my (i w ogóle żadnego szczytu, raczej dolina), więc uznaliśmy, ze to musi być tutaj i że w domu sprawdzimy (w domu sprawdziliśmy, ciężko powiedzieć na 100%, ale moim zdaniem byliśmy na bigu). A tak na końcu wyglądały rowery :)
Za to zjazd w tym kopnym czymś był istnym szaleństwem. Momentami zaśmiewaliśmy się do łez, a innymi razy darliśmy ze strachu :) Już po kilkuset metrach starłem do zera tylne klocki hamulcowe (przyznać trzeba, że wyjeżdżałem z domu z mocno nadgryzionymi), więc zatrzymaliśmy się (na szczęście się udało :P) w pierwszym nasłonecznionym miejscu (na górze było jednak zimnawo) na wymianę. Akurat to miejsce wybrały też sobie dwie włoskie rodzinki na piknik, więc jak tylko stanęliśmy, od razu byli przy nas z gadką na ustach i kubkami wina w rekach. Nie odmówiliśmy poczęstunku - będzie większa odwaga przy zjeżdżaniu ;)
A gadka była ciekawa, pytali, skąd jesteśmy, czy jesteśmy braćmi, a jak się dowiedzieli, że jednak nie bracia tylko "amici" (przyjaciele), to ich następne pytanie brzmiało "intimi?" (tu niedwuznaczny gest splatania placów wskazujących obu rąk). Muszę przyznać, że byliśmy w lekkim szoku, ale nuże wyjaśniać, że "no intimi, pero amici de bici" (przyjaciele-rowerzyści). naszym gospodarzom się bardzo to określenie spodobało i tak oto stworzyłem pierwszy w życiu greps po włosku :)
Po wymianie klocków pożegnaliśmy naszych amici i poślizgaliśmy się dalej. Śnieg się wkrótce skończył, więc można było zacząć jechać na poważnie. Wbiliśmy się w nasz skrót (tu znów trochę śniegu, ale mało) i zatrzymaliśmy dopiero na rozjeździe, którego nie było na mapie. Drogowskaz w jedną stronę mówił "Melito" (nasz kierunek), a w drugą "Roccaforte" (w przybliżeniu planowo nasz kierunek, ale... pod wieczór). Rany, czyżby tu był TAKI skrót?! No to jedziemy!!
Po kilkuset metrach było kolejne skrzyżowanie, a zaraz dalej droga przeszła w szutrówkę. Tu przeżyłem chwilę wahania, namawiałem nawet Daniela, by jednak jechać planowo (że niby nie mamy tej drogi na żadnej mapie, a co jak się zgubimy?), ale tak naprawdę JUŻ byliśmy zgubieni - zaczęła się Przygoda :) Zatem: szutrówką i leśną drogą ostro w dół, potem bardzo ostro w dół, a potem jeszcze trochę w dół. Dalej jeszcze trochę falowania i wyjechaliśmy na stary asfalt. Dobra nasza! A Roccaforte już widać.
Dojeżdżamy do (prawie całkiem pustego) miasteczka i pytamy o drogę na Portella di Bova (następny big) - nikt nie wie (tzn. żadna z dwóch spotkanych osób :P). No to pytamy o Roghudi. To już wiedzą i nam wskazują. Nie zdradzają się jednak z tym, co również zapewne wiedzą, czyli co to dla nas oznacza. A my się mamy o tym dowiadywać, ale w swoim czasie, stopniowo ;)
Oglądamy z góry naszą trasę i tak sobie marzymy, żeby to jednak NIE była nasza trasa, bo tą drogą, co ją widać, to trzeba najpierw zjechać bardzo nisko, a potem wjechać bardzo wysoko (jakbyśmy na tej wyprawie robili cokolwiek innego :P). Ale to naprawdę wysoko - tam na górę powyższego zdjęcia :)
O my naiwni! Gdybyż to było tylko tyle! :) No, ale trudno, jedziemy.
Zjazd z Roccaforte dobrą, nową drogą, która jednak momentami jest do połowy szerokości zasypana odłamkami skalnymi. Dziwi nas to nieco, że tak o tę drogę nie dbają, ale co tam, jedziemy dalej. Zjechawszy na ok 500m trafiamy na most. Już w ogóle bez nawierzchni. Przejeżdżamy, a dalej szutrówka. Trudno, jedziemy, teraz już nie ma odwrotu, bo z powrotem bardzo pod górę i zresztą bez sensu.
Szutrówka (z fragmentami starego asfaltu) doprowadza nas do Roghudi (przechrzczonego przez Daniela na Robinhooda :P).
Miasteczko jest... niesamowite. Całkowicie opuszczone, wymarłe. Wszystkie otwory w domach bez drzwi i bez szyb, niektóre domy jeszcze niewykończone, inne stare, ale wszystkie... otwarte i puste.
Nigdzie w okolicy nikogo. Po dłuższym oglądaniu, foceniu i filmowaniu spotykamy na maksa głodnego kota (po chwili wtranżala polski paprykarz, aż się kurzy! A my jeszcze będziemy żałować tej puszki paprykarzu... ;) i dochodzimy do wniosku, że wszyscy mieszkańcy pomarli, a ten kot ich sukcesywnie zjadał, ale chyba dawno zjadł ostatniego, bo już był bardzo wychudzony. Pozostało ustalić, dlaczegóż to pomarli. I to się wkrótce okazało. Kiedy zdecydowaliśmy się jechać dalej, okazało się, że droga jest nadal szutrowa, tyle że pod górę i ma... 20% nachylenia. Wtedy stwierdziliśmy, że nic dziwnego, że pomarli, po prostu nie mogli się stąd wydostać*! :)
Dalsza trasa, to ostra piła po szutrze do jakiejś wioski na ok 700 metrach (kilka na oko pustych domów plus kozy, owce, 1 osioł i dwa zrujnowane samochody zrzucone w przepaść), a potem znów zjazd po takiej samej pile na kolejny most na 600 metrach. I znów podjazd, tym razem starym asfaltem z nachyleniami typu 15%. Tu docieramy do wioski, w której na oko ktoś bywa, a może nawet w tej chwili JEST, bo przed jednym (z bodaj trzech) domów stoi samochód, który wygląda na sprawny. Ale znak życia dają tylko łaciate prosiaki w kojcu, które z kwikiem uciekają, gdy podchodzę z aparatem. Przy pomocy GPSa wybieramy wiec drogę (jest rozjazd!) i postanawiamy trzymać się "naszej" doliny, zamiast kierować się ku grani. Droga trawersem powinna wszak mieć mniej podjazdów. Ech, znów ta naiwność... ;)
Dalej jest już tylko ciekawiej: resztki asfaltu są trudniejsze do pokonania niż jego całkowity brak, na dodatek cześć drogi się obsunęła, więc momentami jedzie się paskiem o szerokości metra. Od czasu do czasu trafiają się opuszczone domki, jest całkowite odludzie, cisza, spokój, nawet zwierząt nie ma i powoli kończy się dzień. Nie muszę też chyba dodawać, że ani przez moment nie jest płasko, tylko albo ostro pod górę, albo nie mniej ostry zjazd. Jak na huśtawce. Ale o dziwo, coraz bardziej nam się to podoba. Ta dolina jest po prostu fantastyczna! No i widoki godne pozazdroszczenia :)
Z drugiej jednak strony robi się coraz później i już widzimy, że marne szanse mamy dziś nie tylko zdążyć na pociąg z Bova Marina (przed nami kolejny nudny kawałek 70 km wybrzeżem), ale nawet w ogóle dotrzeć do Bova Marina czy choćby tylko na Portella di Bova, czyli biga. I w pewnym momencie, jakby piorun w nas trzasnął: właściwie po cholerę się spieszyć? Ta dolina to najprawdopodobniej najfantastyczniejsze miejsce całej wyprawy, więc dlaczego mielibyśmy chcieć ją już dziś opuścić? Nie ma tak dobrze, biwakujemy!
Miejscówek było od cholery, właściwie każde płaskie miejsce przy drodze (co jakiś czas się trafiały) było miejscówką, ale musieliśmy mieć wodę, a od ludzi raczej nie dostaniemy ;) Po chwili jednak znaleźliśmy kolejny strumień spływający z szumem ku dolinie i już wiedzieliśmy, że to jest to. Płaskie miejsce pod namiot też się znalazło i nawet owczych kup nie było! ;)
Właśnie zachodziło słońce, gdy stwierdziliśmy, że jedyne czego nam brakuje do szczęścia, to możliwość umycia się. Ale zaraz zaraz, przecież jest strumień, jest jeszcze dość ciepło... Po 10 minutach już się pluskaliśmy w lodowatej wodzie. Rewelacja! :D
Potem jeszcze rozbijanie namiotu, gotowanie (nie bardzo było co gotować, musieliśmy się zadowolić 2/3 paczki makaronu i dwoma chińskimi fixami bez żadnej wkładki, a potem z żalem pomyśleć o kocie i jego paprykarzu) i już siedzimy pod gwiazdami, zastanawiając się, czy dany obiekt jest może planetą, gwiazdą czy jednak sztucznym satelitą. Początkowo wyszło nam że satelitą, bo się przemieszcza względem gwiazd, ale potem doszliśmy do wniosku, że chyba jednak się nie przemieszcza, ale że zbyt jasny na gwiazdę, więc chyba planeta. Pewnie Wenus. Bo Marsa i Jowisza rozpoznaliśmy wcześniej :)
Fajnie się gawędziło (udało się też złapać zasięg, by pogadać z N., opowiadając jej wrażenia z tego niesamowitego dnia), ale że niestety zrobiło się późno, więc pora była spać...
*Później sprawdziliśmy w necie: mieszkańcy miasteczka się wynieśli, bo im częste powodzie aluwialne zatruwały życie. Sadząc z układu terenu nie sądzę, by zalewały samo miasteczko, ale niewątpliwie mocno niszczyły drogi :P
** Gdyby komuś się zdawało, że coś nam mało tego dnia było podjazdów, to niech spojrzy, ile wyszło kilometrów :P
- DST 58.61km
- Teren 9.60km
- Czas 05:08
- VAVG 11.42km/h
- VMAX 47.50km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1856m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 14 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 5, 3 bigi
Jeszcze wczoraj wieczorem sprawdziliśmy pociągi z Taorminy do Messiny, więc mieliśmy gotowy master plan. Wstajemy o 6:00, jedziemy na porannego biga, wracamy, zbieramy bety i jedziemy dalej. Wszystko jak w zegareczku :P
Noc na kwaterze dobrze nam zrobiła, więc plan się powiódł. Na Portella dello Zoppo było zimno, a przełęcz była rozległa, więc najwyższy punkt nam umykał w dal. W końcu komisyjnie uznaliśmy jedno z miejsc za biga (i tak byliśmy już znacznie dalej niż punkt oznaczony współrzędnymi podanymi na stronie bigów, który jednak na pewno był PRZED szczytem :P) i ubrawszy się, zawróciliśmy. Szybki zjazd i jesteśmy z powrotem na kwaterze. Tam pakowanie, drugie śniadanie i w drogę.
Pogoda się w międzyczasie wyklarowała, a wiatr nadal był zachodni, więc do Francavilla lecieliśmy jak na skrzydłach, z jednym tylko miejscem, gdzie musieliśmy przenosić rowery przez barierkę, bo akurat most był w remoncie i auta jechały objazdem przez wysokie (na oko) czechy, a nam się nie chciało :P
Zrzucamy bety w opuszczonym domu (czy może raczej pałacyku) i walimy na Sella Mandrazzi. Tu nieźle dał nam popalić wiatr, który momentami był przeciwny (serpentyny) i wtedy prawie zatrzymywał na podjeździe, a momentami sprzyjający i wtedy leciało się 20 km/h na pięcioprocentówce :) Jednak przecież nic nas nie mogło zatrzymać (w końcu master plan), więc na szczycie byliśmy dość sprawnie. Było już naprawdę ciepło, więc nawet się jakoś specjalnie nie ubieraliśmy, tylko hajda na dół. Ładne widoki na zjeździe, ale nie bardzo chciało nam się focić :P
Po ponownym obładowaniu się ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Tu trafił się miły akcent, bo oprócz tego, że było prawie cały czas lekko (z reguły 2-3%) w dół, to nadal mieliśmy - teraz już atomowy - wiatr w plecy. Do Giardini Naxos dotarliśmy jak zdmuchnięci i w świetnych humorach, a średnia sięgnęła bodaj 24 km/h :)
Potem na stacji upewniliśmy się, że pociągi są o tych godzinach, które podał internet (były) i że nie ma przechowalni bagażu (była, ale zamknięta :P) i polecieliśmy wybrzeżem na Taorminę. Po jeszcze jednej próbie zostawienia betów w jakimś zajeździe (remont) stwierdziliśmy, że trudno, jedziemy na trzeciego biga obładowani.
Taormina, to jedno z najpiękniejszych miasteczek, jakie widziałem. Podjechawszy kawałek, postanowiłem już nie chować aparatu, tylko wieźć go uwieszonego na pasku przy ręce i cykać z jazdy fotkę za fotką. Mam tego sporo (w tym kilka filmów), ale z oczywistych względów tutaj wszystkiego nie zamieszczę. Może kiedyś, gdzieś... W każdym razie na Castelmola jechało się prawie cały czas przez miasto, więc można się było pozachwycać.
Sam big to urokliwe stare miasteczko na szczycie wzgórza, którego najwyższy punkt znów był trudny do zlokalizowania wśród plątaniny bardzo stromych, brukowanych uliczek, ale jakoś tam dotarliśmy. Próbowałem przy okazji nakręcić filmik, ale pechowo skończyły się baterie w aparacie :/
Potem krótki popas na szczycie, jakieś jedzonko (chyba jak zwykle pół stopy twixów :P) i już zjeżdżamy z powrotem przez Taorminę. Film puszczony w drugą stronę skończył się znacznie szybciej i znów jesteśmy nad morzem.
Po wszamaniu czegoś w przydrożnym barze dekujemy się na stacji kolejowej. Pociąg się chyba spóźnił, ale dziś na szczęście nie miało to większego znaczenia. Do Messiny dojechaliśmy w wyśmienitych humorach, a tam jeszcze nam je poprawiło to, że:
- natychmiast mieliśmy wodolot do Reggio Calabria
- bilet był bardzo tani (raptem 3 EUR od osoby, rower chyba za friko)
- na promie były kulturalne toalety, w których udało nam się prawie w całości umyć :)
Odświeżeni i w miarę wypoczęci zameldowaliśmy się w zgiełkliwym i bardzo ruchliwym Reggio. Tu znów wielkie usługi oddał nam GPS, bo przebicie się przez to miasto we właściwym kierunku było nie lada wyzwaniem. Niby wiedzieliśmy, że generalnie ma być POD GÓRĘ, ale góra była rozległa, a uliczki kręte i każda prowadziła w inną stronę niż się początkowo wydawało, drogowskazów tez brak, więc bez GPSa ani rusz. Na szczęście był ;)
Zachęceni sukcesami tego dnia, niezłą formą oraz zmotywowani faktem, że właśnie zaczynamy podjazd na czwarty dziś big (a ten miał mieć aż 1900 m podjazdu!) postanowiliśmy - mimo późnej pory (była już godz. 19) - ujechać dziś jeszcze zdrowy kęs i zanocować na ok 600 metrach.
Po opuszczeniu miasta jechaliśmy przez naprawdę odludne okolice, a nawet jak były wsie, to jak wymarłe (mimo że czasem jakieś światełko w oknie błysnęło, to nikogo na ulicy - bardzo to było "niewłoskie"). Więc znów "aparat do pocierania" (GPS w telefonie) bardzo się przydał.
Tak sobie meandrując pod górkę, minęliśmy Trizzino i zaczęliśmy się rozglądać za miejscówką. Kilka było na pierwszy rzut oka obiecujących, ale padło po konfrontacji ze szczegółami. Jedna została już prawie-prawie wybrana (na tyłach opuszczonego/ zamkniętego na głucho gospodarstwa), ale jednak odstraszyła nas bliskość drogi i postanowiliśmy spróbować jeszcze kawałek dalej.
I wreszcie trafiliśmy na TO miejsce. Szutrowa droga w bok, zakręt i raptem po 100 metrach jesteśmy niewidoczni z drogi, osłonięci od wiatru i rozbijamy się na polance miedzy górskim strumieniem a skałami. Idylla. No prawie, bo okazało się, że cała łączka jest obsrana przez owce, ale w tym momencie stwierdziliśmy, że lepiej to niż ludzie czy psy i właściwie to nam to nie przeszkadza :P
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i już ok 22 jesteśmy w śpiworach. Dziś padło 3,33 biga, więc spaaaać :)
Noc na kwaterze dobrze nam zrobiła, więc plan się powiódł. Na Portella dello Zoppo było zimno, a przełęcz była rozległa, więc najwyższy punkt nam umykał w dal. W końcu komisyjnie uznaliśmy jedno z miejsc za biga (i tak byliśmy już znacznie dalej niż punkt oznaczony współrzędnymi podanymi na stronie bigów, który jednak na pewno był PRZED szczytem :P) i ubrawszy się, zawróciliśmy. Szybki zjazd i jesteśmy z powrotem na kwaterze. Tam pakowanie, drugie śniadanie i w drogę.
Pogoda się w międzyczasie wyklarowała, a wiatr nadal był zachodni, więc do Francavilla lecieliśmy jak na skrzydłach, z jednym tylko miejscem, gdzie musieliśmy przenosić rowery przez barierkę, bo akurat most był w remoncie i auta jechały objazdem przez wysokie (na oko) czechy, a nam się nie chciało :P
Zrzucamy bety w opuszczonym domu (czy może raczej pałacyku) i walimy na Sella Mandrazzi. Tu nieźle dał nam popalić wiatr, który momentami był przeciwny (serpentyny) i wtedy prawie zatrzymywał na podjeździe, a momentami sprzyjający i wtedy leciało się 20 km/h na pięcioprocentówce :) Jednak przecież nic nas nie mogło zatrzymać (w końcu master plan), więc na szczycie byliśmy dość sprawnie. Było już naprawdę ciepło, więc nawet się jakoś specjalnie nie ubieraliśmy, tylko hajda na dół. Ładne widoki na zjeździe, ale nie bardzo chciało nam się focić :P
Po ponownym obładowaniu się ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Tu trafił się miły akcent, bo oprócz tego, że było prawie cały czas lekko (z reguły 2-3%) w dół, to nadal mieliśmy - teraz już atomowy - wiatr w plecy. Do Giardini Naxos dotarliśmy jak zdmuchnięci i w świetnych humorach, a średnia sięgnęła bodaj 24 km/h :)
Potem na stacji upewniliśmy się, że pociągi są o tych godzinach, które podał internet (były) i że nie ma przechowalni bagażu (była, ale zamknięta :P) i polecieliśmy wybrzeżem na Taorminę. Po jeszcze jednej próbie zostawienia betów w jakimś zajeździe (remont) stwierdziliśmy, że trudno, jedziemy na trzeciego biga obładowani.
Taormina, to jedno z najpiękniejszych miasteczek, jakie widziałem. Podjechawszy kawałek, postanowiłem już nie chować aparatu, tylko wieźć go uwieszonego na pasku przy ręce i cykać z jazdy fotkę za fotką. Mam tego sporo (w tym kilka filmów), ale z oczywistych względów tutaj wszystkiego nie zamieszczę. Może kiedyś, gdzieś... W każdym razie na Castelmola jechało się prawie cały czas przez miasto, więc można się było pozachwycać.
Sam big to urokliwe stare miasteczko na szczycie wzgórza, którego najwyższy punkt znów był trudny do zlokalizowania wśród plątaniny bardzo stromych, brukowanych uliczek, ale jakoś tam dotarliśmy. Próbowałem przy okazji nakręcić filmik, ale pechowo skończyły się baterie w aparacie :/
Potem krótki popas na szczycie, jakieś jedzonko (chyba jak zwykle pół stopy twixów :P) i już zjeżdżamy z powrotem przez Taorminę. Film puszczony w drugą stronę skończył się znacznie szybciej i znów jesteśmy nad morzem.
Po wszamaniu czegoś w przydrożnym barze dekujemy się na stacji kolejowej. Pociąg się chyba spóźnił, ale dziś na szczęście nie miało to większego znaczenia. Do Messiny dojechaliśmy w wyśmienitych humorach, a tam jeszcze nam je poprawiło to, że:
- natychmiast mieliśmy wodolot do Reggio Calabria
- bilet był bardzo tani (raptem 3 EUR od osoby, rower chyba za friko)
- na promie były kulturalne toalety, w których udało nam się prawie w całości umyć :)
Odświeżeni i w miarę wypoczęci zameldowaliśmy się w zgiełkliwym i bardzo ruchliwym Reggio. Tu znów wielkie usługi oddał nam GPS, bo przebicie się przez to miasto we właściwym kierunku było nie lada wyzwaniem. Niby wiedzieliśmy, że generalnie ma być POD GÓRĘ, ale góra była rozległa, a uliczki kręte i każda prowadziła w inną stronę niż się początkowo wydawało, drogowskazów tez brak, więc bez GPSa ani rusz. Na szczęście był ;)
Zachęceni sukcesami tego dnia, niezłą formą oraz zmotywowani faktem, że właśnie zaczynamy podjazd na czwarty dziś big (a ten miał mieć aż 1900 m podjazdu!) postanowiliśmy - mimo późnej pory (była już godz. 19) - ujechać dziś jeszcze zdrowy kęs i zanocować na ok 600 metrach.
Po opuszczeniu miasta jechaliśmy przez naprawdę odludne okolice, a nawet jak były wsie, to jak wymarłe (mimo że czasem jakieś światełko w oknie błysnęło, to nikogo na ulicy - bardzo to było "niewłoskie"). Więc znów "aparat do pocierania" (GPS w telefonie) bardzo się przydał.
Tak sobie meandrując pod górkę, minęliśmy Trizzino i zaczęliśmy się rozglądać za miejscówką. Kilka było na pierwszy rzut oka obiecujących, ale padło po konfrontacji ze szczegółami. Jedna została już prawie-prawie wybrana (na tyłach opuszczonego/ zamkniętego na głucho gospodarstwa), ale jednak odstraszyła nas bliskość drogi i postanowiliśmy spróbować jeszcze kawałek dalej.
I wreszcie trafiliśmy na TO miejsce. Szutrowa droga w bok, zakręt i raptem po 100 metrach jesteśmy niewidoczni z drogi, osłonięci od wiatru i rozbijamy się na polance miedzy górskim strumieniem a skałami. Idylla. No prawie, bo okazało się, że cała łączka jest obsrana przez owce, ale w tym momencie stwierdziliśmy, że lepiej to niż ludzie czy psy i właściwie to nam to nie przeszkadza :P
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i już ok 22 jesteśmy w śpiworach. Dziś padło 3,33 biga, więc spaaaać :)
- DST 144.60km
- Teren 1.00km
- Czas 07:07
- VAVG 20.32km/h
- VMAX 63.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2865m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 13 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 4, Martwa Kobieta
Miejscówka nie rozczarowała i całą noc był spokój. Ranek wstał ładny, choć spośród gęstwiny nie było tego widać ;) Zwinęliśmy się w zwyczajowe dwie godziny i pojechaliśmy na Linguaglossę.
Zaraz za zakrętem okazało się, że był tam (w tej chwili nieczynny) kemping. To nam dowiodło, że wybraliśmy miejscówkę idealną, bo nawet był backup na wypadek, gdy coś z nią było nie tak ;)
Potem droga dość łagodnie falowała wschodnimi stokami Etny, a wraz z nią falowała pogoda. Już po godzinie po słońcu nie było śladu, a po kolejnej chwili zaczęło siąpić. Jednak niedługo potem znów się rozpogodziło i na pierwszym postoju w Linguaglossie było słonecznie, choć zimno.
Plan na dziś to było dotrzeć do Randazzo, tam znaleźć kwaterę, zrzucić bety i uderzyć na dwa bigi na lekko, a potem się wreszcie UMYĆ i wyprać śmierdzące ciuchy. Dobry plan? Dobry! To jedziemy.
Do Randazzo umiarkowane czechy i bodaj jeszcze przed południem meldujemy się w miasteczku. Obczajamy Lidla i dyskont na wjeździe i jedziemy za znakami na Bed&Breakfast. W miasteczku miały być dwa. Pierwszego dość nieporadnie szukaliśmy w plątaninie ulic starego centrum, ale wreszcie się znalazł. Cena 60 EUR za dwie osoby. Kiedy powiedzieliśmy, że my bez śniadania, to spadła do 50. Ostatecznie może być. Czas jest dla nas cenniejszy niż te kilka euro, które ewentualnie mogłoby nam się udać zaoszczędzić (lub nie). Zwalamy sakwy, szybki przepak, tęskne spojrzenie w kierunku prysznica i już pędzimy zdobywać Bramę Martwej Kobiety (Portella della Femmina Morta) - fuj! ;)
Na lekko gnamy jak na skrzydłach, choć pod wiatr. Szybki przelot przez płaskowyż, zjazd nad rzekę na Ponte Bolo i już zaczynamy podjazd na biga. Droga najpierw wspina się na niską przełączkę, potem trawersuje prawe zbocze przeciwległej doliny i wspina się coraz wyżej i wyżej, pogoda robi się coraz ładniejsza, a widoki na Etnę pyszne.
Etna
Słońce ładnie przygrzewa, gdy robimy krótki postój pod marketem nieczynnym z powodu sjesty w Cesaro (ok 1000 m npm), ale okazuje się, że nawet w słońcu jednak jest chłodno, więc dość szybko ruszamy dalej. Wyżej należy wdrapać się serpentynami na grań i stamtąd niestety zjechać ok 80 metrów, a potem łagodnie (1-3%) strawersować kolejną dolinę. Przełęcz jakoś się nie chce pojawić, a nam jest coraz zimniej, bo jesteśmy ubrani w końcu na podjazd, a nie na czechy! Daniel nawet zaczął narzekać na bolące kolano (chyba przesadził z krótki spodenkami), ale na szczęście już krótko przed szczytem. W każdym razie ustalamy, że ten big nam na dziś wystarczy i że chcemy wreszcie trochę się odświeżyć w komfortowych warunkach, więc drugi machniemy jutro rano, a stracony czas nadrobimy później, pokonując płaski nadmorski odcinek z Taorminy do Messiny pociągiem.
Nareszcie jest - niewybitna i niewidokowa przełęcz, z której na dodatek... odchodzi doga w górę, w kierunku szczytu Monte Soro (1847). Oj, jakieś nieprzemyślane te sycylijskie bigi. Takie jakby na siłę. Ten ma być może sens, gdy się jedzie z drugiej strony, czyli od morza, ale z tej to trochę naciągane, z tym zjazdem po drodze. Potem się miało okazać, że takich bigów jest w południowych Włoszech więcej :P
Nie tracąc czasu ubieramy się i (chwilowo) na dół. Potem znów pod górę te nieszczęsne 80 metrów (stąd ładny widok na Etnę) i już można zacząć prawdziwy zjazd. Przez Cesaro przelatujemy ze świstem i skrótem o nachyleniu do 16% (pod górę drogę poprowadzono łagodniej i serpentynami), a potem trawersowanie stoku to już prawdziwa bajka, bo jest ciepło, średnio mocno (5-6%) w dół i z wiatrem :)
Na Ponte Bolo docieramy dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a tu znów rozbiórka, bo trzeba podjechać te 300 metrów.
Mnie w tym momencie coś odbiło (chyba poczułem łazienkę ;) i zacząłem grzać jak głupi. Na 5% pod górę normą było 17 km/h, a mignęło i 20 ;) Oczywiście swoje zrobił brak bagażu i wyraźny wiatr w plecy, ale i tak nie wierzyłem własnym oczom :) Na górze byliśmy niemal równie szybko jak poprzednio na dole, a stąd był już płaskowyż nachylony leciutko w kierunku Randazzo, więc nie schodząc poniżej 35 km/h przelecieliśmy brakujący odcinek migiem, wpadliśmy do Lidla po zaopatrzenie (między innymi 4 stopy batonów :P) i wreszcie można było się myć, jeść, prać, odpoczywać. Nawet poczytać "Politykę" zdążyliśmy. Super! :)
At least 4 feet szwagier :)
Zaraz za zakrętem okazało się, że był tam (w tej chwili nieczynny) kemping. To nam dowiodło, że wybraliśmy miejscówkę idealną, bo nawet był backup na wypadek, gdy coś z nią było nie tak ;)
Potem droga dość łagodnie falowała wschodnimi stokami Etny, a wraz z nią falowała pogoda. Już po godzinie po słońcu nie było śladu, a po kolejnej chwili zaczęło siąpić. Jednak niedługo potem znów się rozpogodziło i na pierwszym postoju w Linguaglossie było słonecznie, choć zimno.
Plan na dziś to było dotrzeć do Randazzo, tam znaleźć kwaterę, zrzucić bety i uderzyć na dwa bigi na lekko, a potem się wreszcie UMYĆ i wyprać śmierdzące ciuchy. Dobry plan? Dobry! To jedziemy.
Do Randazzo umiarkowane czechy i bodaj jeszcze przed południem meldujemy się w miasteczku. Obczajamy Lidla i dyskont na wjeździe i jedziemy za znakami na Bed&Breakfast. W miasteczku miały być dwa. Pierwszego dość nieporadnie szukaliśmy w plątaninie ulic starego centrum, ale wreszcie się znalazł. Cena 60 EUR za dwie osoby. Kiedy powiedzieliśmy, że my bez śniadania, to spadła do 50. Ostatecznie może być. Czas jest dla nas cenniejszy niż te kilka euro, które ewentualnie mogłoby nam się udać zaoszczędzić (lub nie). Zwalamy sakwy, szybki przepak, tęskne spojrzenie w kierunku prysznica i już pędzimy zdobywać Bramę Martwej Kobiety (Portella della Femmina Morta) - fuj! ;)
Na lekko gnamy jak na skrzydłach, choć pod wiatr. Szybki przelot przez płaskowyż, zjazd nad rzekę na Ponte Bolo i już zaczynamy podjazd na biga. Droga najpierw wspina się na niską przełączkę, potem trawersuje prawe zbocze przeciwległej doliny i wspina się coraz wyżej i wyżej, pogoda robi się coraz ładniejsza, a widoki na Etnę pyszne.
Etna
Słońce ładnie przygrzewa, gdy robimy krótki postój pod marketem nieczynnym z powodu sjesty w Cesaro (ok 1000 m npm), ale okazuje się, że nawet w słońcu jednak jest chłodno, więc dość szybko ruszamy dalej. Wyżej należy wdrapać się serpentynami na grań i stamtąd niestety zjechać ok 80 metrów, a potem łagodnie (1-3%) strawersować kolejną dolinę. Przełęcz jakoś się nie chce pojawić, a nam jest coraz zimniej, bo jesteśmy ubrani w końcu na podjazd, a nie na czechy! Daniel nawet zaczął narzekać na bolące kolano (chyba przesadził z krótki spodenkami), ale na szczęście już krótko przed szczytem. W każdym razie ustalamy, że ten big nam na dziś wystarczy i że chcemy wreszcie trochę się odświeżyć w komfortowych warunkach, więc drugi machniemy jutro rano, a stracony czas nadrobimy później, pokonując płaski nadmorski odcinek z Taorminy do Messiny pociągiem.
Nareszcie jest - niewybitna i niewidokowa przełęcz, z której na dodatek... odchodzi doga w górę, w kierunku szczytu Monte Soro (1847). Oj, jakieś nieprzemyślane te sycylijskie bigi. Takie jakby na siłę. Ten ma być może sens, gdy się jedzie z drugiej strony, czyli od morza, ale z tej to trochę naciągane, z tym zjazdem po drodze. Potem się miało okazać, że takich bigów jest w południowych Włoszech więcej :P
Nie tracąc czasu ubieramy się i (chwilowo) na dół. Potem znów pod górę te nieszczęsne 80 metrów (stąd ładny widok na Etnę) i już można zacząć prawdziwy zjazd. Przez Cesaro przelatujemy ze świstem i skrótem o nachyleniu do 16% (pod górę drogę poprowadzono łagodniej i serpentynami), a potem trawersowanie stoku to już prawdziwa bajka, bo jest ciepło, średnio mocno (5-6%) w dół i z wiatrem :)
Na Ponte Bolo docieramy dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a tu znów rozbiórka, bo trzeba podjechać te 300 metrów.
Mnie w tym momencie coś odbiło (chyba poczułem łazienkę ;) i zacząłem grzać jak głupi. Na 5% pod górę normą było 17 km/h, a mignęło i 20 ;) Oczywiście swoje zrobił brak bagażu i wyraźny wiatr w plecy, ale i tak nie wierzyłem własnym oczom :) Na górze byliśmy niemal równie szybko jak poprzednio na dole, a stąd był już płaskowyż nachylony leciutko w kierunku Randazzo, więc nie schodząc poniżej 35 km/h przelecieliśmy brakujący odcinek migiem, wpadliśmy do Lidla po zaopatrzenie (między innymi 4 stopy batonów :P) i wreszcie można było się myć, jeść, prać, odpoczywać. Nawet poczytać "Politykę" zdążyliśmy. Super! :)
At least 4 feet szwagier :)
- DST 133.92km
- Czas 06:11
- VAVG 21.66km/h
- VMAX 53.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 2274m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 12 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 3, śnieżna Etna
Rano było pochmurno, ale nie padało i szybko się przecierało. Zwijając obóz stwierdziliśmy, ze wszędzie dookoła jest spore błoto i mamy nielicho uwalany namiot, buty i inny sprzęt. Trudno, taka cena spania na dziko. Buty zresztą łatwo było doczyścić w pierwszym napotkanym strumieniu, a reszta błota z czasem sama odpadła :P
Za Nicosią okazało się, że faktycznie przed nami przełączka (ok 200 m w górę), a potem między Nissorią a Agirą straszne czechy. Dobrze, że się tam wczoraj nie pchaliśmy.
Za Agirą dość długi zjazd w stronę jeziora, jednak skończyło się na widokach (w tym pierwszych naprawdę dobrych na zaśnieżoną Etnę), bo do jeziora widocznego dostępu nie było, a gdyby nawet, to jeszcze trzeba by zjechać ze 100 m. Całe szczęście, ze nie próbowaliśmy tam trafić po nocy! :)
Większy postój zrobiliśmy gdzieś w środku niczego po minięciu jeziora, a ponieważ słoneczko ładnie przygrzewało, a wiatr wiał mocny (na szczęście raczej sprzyjający), więc wyciągnęliśmy śpiwory i inne wilgotne po nocy rzeczy i udało się je nam całkiem ładnie podsuszyć :)
Do Regalbuto (na ok 700-800 metrach) znów nieduży podjazd, a potem dłuuugi zjazd doliną. Ponte del Maccarone leżało na 235 metrach, co nam się słabo uśmiechało, jako że stąd zaczynał się podjazd na Rifugio Sapienza i wynikało z tego, że do pokonania jest niemal 1700 m przewyższenia. Zresztą po kilku kilometrach dalszego lekkiego falowania okazało się, że nic nam nie będzie odpuszczone i pełne 1700 musi być, bo liczniki zeszły do 199...
Trochę nerwowo szukaliśmy skrętu na Ragalnę, ale pierwszy (i nie ostatni) raz cenne usługi oddał nam danielowy GPS w telefonie i dokładnie wskazał, którą z bocznych dróżek mamy jechać. Zaczęło się piłowanie...
Do Santa Maria jeszcze szło nieźle, jechaliśmy wśród tarasowych sadów pomarańczowych (pełno owoców na drzewach - zimą!), w ładnej pogodzie, przy niezbyt dużym nachyleniu i ogólnie było fajnie. Powyżej już trochę nam się nie chciało, a i nachylenie docisnęło, miejscami do 12%, a nas powoli dobijała świadomość, ze w świetle strony bigów podjazd jeszcze się nawet nie zaczął (formalnie start jest z Ragalny). Na domiar złego na końcu tej piły (już za Ragalną) był kilkudziesięciometrowy zjazd, bo droga prowadziła trawersem i nieco w dół. No, ale trudno, jedziemy!
Wreszcie, na początku właściwego podjazdu (czyli na ok 700 metrach) zaczęła się psuć pogoda. Najpierw tylko zachmurzyła się Etna, ale już będąc na ok 900 metrach, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą z Nicolosi (gdzie kiedyś dotarłem piechotą) musieliśmy się ubrać w kurtki, bo zrobiło się zimno i zaczęło mżyć.
Od ok 1300 m temperatura spadła do 2-3 st., a deszczyk przeszedł w śnieżek. Chcieliśmy zrobić postój, by coś zjeść, ale pogoda naprawdę nie zachęcała, a nie było się nawet gdzie schować (wszędzie po bokach tylko pola zastygłej lawy), więc stanęliśmy dosłownie na 30 sekund, żeby wyjąć batony i jedliśmy już podczas jazdy. Po tej porcji energii trochę odżyłem. Od teraz już tylko w duchu się modliliśmy, żeby schronisko na górze było czynne, bo jeśli nie będzie, to cholera wie, jak się rozgrzejemy i przebierzemy przed zjazdem...
Właśnie zmierzchało, gdy kilka serpentyn wyżej dostrzegłem światełko - jak się wydawało - schroniska. Dobra nasza, damy radę! Śniegu na drodze leżało już kilka centymetrów, ale był mokry i pozwalał jechać, zresztą w kluczowym momencie wyprzedziło nas auto, pozostawiając wygodną transzeję do jazdy. Mnie to wystarczyło, bym poczuł "efekt stajni" i zaczął finiszować. Serwecz natomiast potem twierdził, że w tym właśnie momencie opadł z sił i ochoty, i jechał dalej wyłącznie dlatego, żeby nie zostać w tyle. Nic to! Ważne, ze dojechał!
W schronisku - na szczęście czynnym, choć położonym nieco dalej niż owo światełko - zjawiliśmy się już w kompletnych ciemnościach, przemoczeni deszczem i śniegiem, i zmarznięci co się zowie. W środku udało nam się jednak nie tylko przebrać, ale też w miarę wysuszyć kurtki pod łazienkową suszarką do rąk "airblades" i dostać gorącą wodę do termosu. Tak zaopatrzeni mogliśmy już zacząć martwić się zjazdem po ciemku, zaśnieżoną drogą, na letnich oponach... ;)
Po ok. trzech kwadransach odpoczynku ruszyliśmy. Zaczęliśmy bardzo ostrożnie (zwłaszcza Daniel) i początkowo prędkość oscylowała wokół 15 km/h, jednak okazało się, że nie jest tak strasznie i daje się jechać dość bezpiecznie. Zresztą po kilku kilometrach śnieg zniknął (widać niewiele powyżej granicy jego zalegania wyjechaliśmy) i dało się już jechać całkiem gracko, gdyby nie to, że ja osobiście pieruńsko na tym zjeździe marzłem. Trzeba było pewnie założyć puchową kurtkę, ale nie chciałem jej przemoczyć, no i skończyło się na przemrożonych dłoniach i dreszczach na całym ciele. Jeszcze na dole w Zafferana Etnea, gdzie było już ok 12 stopni na plusie po założeniu kurtki na postoju przez chwilę szczękałem zębami ;)
W miasteczku chwilę szukaliśmy sklepu, żeby zrobić zakupy na wieczór i poranek, ale na szczęście znalazł się dość łatwo (to jednak duży plus wypraw do krajów południowych, które mają sjestę - sklepy czynne do późna), podobnie jak woda do wora na nocleg. Zaopatrzeni ruszyliśmy w stronę Linguaglossa, szukając miejscówki do spania.
Początkowo niesporo nam szło, proponowałem nawet zasquattować czyjś zamknięty ogródek w miasteczku Milo, ale na szczęście Serwecz wyperswadował mi ten pomysł i pojechaliśmy dalej. A już po chwili mogliśmy się cieszyć z tej decyzji, bo na podjeździe zaczął się las, a w lesie boczna droga prowadząca do nieco zaśmieconego, ale całkiem ukrytego i płaskiego miejsca. To było to!
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i spanie. Dziś szcześliwie nie pada :)
Za Nicosią okazało się, że faktycznie przed nami przełączka (ok 200 m w górę), a potem między Nissorią a Agirą straszne czechy. Dobrze, że się tam wczoraj nie pchaliśmy.
Za Agirą dość długi zjazd w stronę jeziora, jednak skończyło się na widokach (w tym pierwszych naprawdę dobrych na zaśnieżoną Etnę), bo do jeziora widocznego dostępu nie było, a gdyby nawet, to jeszcze trzeba by zjechać ze 100 m. Całe szczęście, ze nie próbowaliśmy tam trafić po nocy! :)
Większy postój zrobiliśmy gdzieś w środku niczego po minięciu jeziora, a ponieważ słoneczko ładnie przygrzewało, a wiatr wiał mocny (na szczęście raczej sprzyjający), więc wyciągnęliśmy śpiwory i inne wilgotne po nocy rzeczy i udało się je nam całkiem ładnie podsuszyć :)
Do Regalbuto (na ok 700-800 metrach) znów nieduży podjazd, a potem dłuuugi zjazd doliną. Ponte del Maccarone leżało na 235 metrach, co nam się słabo uśmiechało, jako że stąd zaczynał się podjazd na Rifugio Sapienza i wynikało z tego, że do pokonania jest niemal 1700 m przewyższenia. Zresztą po kilku kilometrach dalszego lekkiego falowania okazało się, że nic nam nie będzie odpuszczone i pełne 1700 musi być, bo liczniki zeszły do 199...
Trochę nerwowo szukaliśmy skrętu na Ragalnę, ale pierwszy (i nie ostatni) raz cenne usługi oddał nam danielowy GPS w telefonie i dokładnie wskazał, którą z bocznych dróżek mamy jechać. Zaczęło się piłowanie...
Do Santa Maria jeszcze szło nieźle, jechaliśmy wśród tarasowych sadów pomarańczowych (pełno owoców na drzewach - zimą!), w ładnej pogodzie, przy niezbyt dużym nachyleniu i ogólnie było fajnie. Powyżej już trochę nam się nie chciało, a i nachylenie docisnęło, miejscami do 12%, a nas powoli dobijała świadomość, ze w świetle strony bigów podjazd jeszcze się nawet nie zaczął (formalnie start jest z Ragalny). Na domiar złego na końcu tej piły (już za Ragalną) był kilkudziesięciometrowy zjazd, bo droga prowadziła trawersem i nieco w dół. No, ale trudno, jedziemy!
Wreszcie, na początku właściwego podjazdu (czyli na ok 700 metrach) zaczęła się psuć pogoda. Najpierw tylko zachmurzyła się Etna, ale już będąc na ok 900 metrach, na skrzyżowaniu z drogą prowadzącą z Nicolosi (gdzie kiedyś dotarłem piechotą) musieliśmy się ubrać w kurtki, bo zrobiło się zimno i zaczęło mżyć.
Od ok 1300 m temperatura spadła do 2-3 st., a deszczyk przeszedł w śnieżek. Chcieliśmy zrobić postój, by coś zjeść, ale pogoda naprawdę nie zachęcała, a nie było się nawet gdzie schować (wszędzie po bokach tylko pola zastygłej lawy), więc stanęliśmy dosłownie na 30 sekund, żeby wyjąć batony i jedliśmy już podczas jazdy. Po tej porcji energii trochę odżyłem. Od teraz już tylko w duchu się modliliśmy, żeby schronisko na górze było czynne, bo jeśli nie będzie, to cholera wie, jak się rozgrzejemy i przebierzemy przed zjazdem...
Właśnie zmierzchało, gdy kilka serpentyn wyżej dostrzegłem światełko - jak się wydawało - schroniska. Dobra nasza, damy radę! Śniegu na drodze leżało już kilka centymetrów, ale był mokry i pozwalał jechać, zresztą w kluczowym momencie wyprzedziło nas auto, pozostawiając wygodną transzeję do jazdy. Mnie to wystarczyło, bym poczuł "efekt stajni" i zaczął finiszować. Serwecz natomiast potem twierdził, że w tym właśnie momencie opadł z sił i ochoty, i jechał dalej wyłącznie dlatego, żeby nie zostać w tyle. Nic to! Ważne, ze dojechał!
W schronisku - na szczęście czynnym, choć położonym nieco dalej niż owo światełko - zjawiliśmy się już w kompletnych ciemnościach, przemoczeni deszczem i śniegiem, i zmarznięci co się zowie. W środku udało nam się jednak nie tylko przebrać, ale też w miarę wysuszyć kurtki pod łazienkową suszarką do rąk "airblades" i dostać gorącą wodę do termosu. Tak zaopatrzeni mogliśmy już zacząć martwić się zjazdem po ciemku, zaśnieżoną drogą, na letnich oponach... ;)
Po ok. trzech kwadransach odpoczynku ruszyliśmy. Zaczęliśmy bardzo ostrożnie (zwłaszcza Daniel) i początkowo prędkość oscylowała wokół 15 km/h, jednak okazało się, że nie jest tak strasznie i daje się jechać dość bezpiecznie. Zresztą po kilku kilometrach śnieg zniknął (widać niewiele powyżej granicy jego zalegania wyjechaliśmy) i dało się już jechać całkiem gracko, gdyby nie to, że ja osobiście pieruńsko na tym zjeździe marzłem. Trzeba było pewnie założyć puchową kurtkę, ale nie chciałem jej przemoczyć, no i skończyło się na przemrożonych dłoniach i dreszczach na całym ciele. Jeszcze na dole w Zafferana Etnea, gdzie było już ok 12 stopni na plusie po założeniu kurtki na postoju przez chwilę szczękałem zębami ;)
W miasteczku chwilę szukaliśmy sklepu, żeby zrobić zakupy na wieczór i poranek, ale na szczęście znalazł się dość łatwo (to jednak duży plus wypraw do krajów południowych, które mają sjestę - sklepy czynne do późna), podobnie jak woda do wora na nocleg. Zaopatrzeni ruszyliśmy w stronę Linguaglossa, szukając miejscówki do spania.
Początkowo niesporo nam szło, proponowałem nawet zasquattować czyjś zamknięty ogródek w miasteczku Milo, ale na szczęście Serwecz wyperswadował mi ten pomysł i pojechaliśmy dalej. A już po chwili mogliśmy się cieszyć z tej decyzji, bo na podjeździe zaczął się las, a w lesie boczna droga prowadząca do nieco zaśmieconego, ale całkiem ukrytego i płaskiego miejsca. To było to!
Rozbijanie obozu, gotowanie, jedzenie i spanie. Dziś szcześliwie nie pada :)
- DST 136.28km
- Czas 07:34
- VAVG 18.01km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 0.0°C
- Podjazdy 3093m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze