Wtorek, 18 lutego 2014
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Campania Lutova, dz. 9, Cosenza i szalone krowy
Śpiąc na kwaterze można wstać sporo przed świtem, więc tak też zrobiliśmy. W Lorica byliśmy bodaj tuż po 8 rano. Zimno. Ale ładnie.
Kawałek za miasteczkiem odchodziła w lewo bardzo boczna droga na Botte Donato. Uderzamy. Droga wiodła niestety przez las, więc przeczuwaliśmy co nas czeka. Jakoż i nie zawiedliśmy się - tuż powyżej 1500 zaczął się śnieg. Praktycznie od razu kopny. Shit! W tym się nie da jechać, a pchać ponad 300 m w górę nie ma sensu. To nie jest zdobywanie biga...
Radzi, nieradzi - zawracamy. Walimy dalej główną na San Giovanni, ale tuż przed nim nawrotka i skręt na Cosenza. Tu okazało się, że jesteśmy na świetnej drodze w klasie jednojezdniowej ekspresówki, ale bez zakazów. Wreszcie zrobiło się "włosko" - mosty i tunele non stop :) Dojechaliśmy w ten sposób do przełęczy Fago del Soldato (pod samą przełęczą tunel) i postanowiliśmy spróbować biga jeszcze raz - może od drugiej strony będzie odśnieżone...? W końcu tam na górze jest wyciąg narciarski - muszą jakoś dojeżdżać! Pan w przydrożnej restauracji nam powiedział, że "Botte Donato va bene", więc z nadzieją w sercach zrzuciliśmy sakwy i w pedał.
Jechaliśmy szybko, nawet bardzo i po chwili jesteśmy na Monte Scuro, gdzie jest odśnieżone, stoi hotel/ pensjonat i maszt komórkowy/ telewizyjny. Wysokość 1650 - jest dobrze, jedziemy dalej.
N
Tylko którędy? Nigdzie żadnej drogi, tylko śnieg! Po przyjrzeniu się doszliśmy do wniosku, że nasza droga idzie tam, gdzie stoi pług śnieżny, ale gdzie - na oko - ani razu się tej zimy nie zapuścił. Botte Donato odcięty! No shit, shit, shit! Z biga nici! :(((
Z nosami na kwintę zjeżdżamy po sakwy i dalej naszą "ekspresówką". Tu nam się nieco poprawiły humory, bo tą drogą naprawdę można było zdrowo zasuwać! :) 50 nie schodziło z licznika, ale z powodu małego nachylenia (2-4%) i faktu, że było raczej pod wiatr, trzeba się było dość mocno postarać, aby przekroczyć 60. Nic to, bajecznie się leciało! Widoki niestety nieszczególne, bo w dolinie zalegała wieeelka chmura, w którą powoli wjeżdżaliśmy. Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie smog, ale Cosenza to chyba jednak nie aż takie przemysłowe miasto...
Może i nie przemysłowe (fabryk jakoś nie widzieliśmy), ale i tak brzydkie jak noc. Jak najszybciej przez nią przelecieliśmy, odnotowując tylko, gdzie jest stacja kolejowa (wieczorem czekał nas pociąg) i już byliśmy w Quattromiglia. Tu ponownie zostawiamy sakwy (tym razem z lekkimi obawami, bo nie było dobrze ukrytego miejsca) i ruszamy na Passo Crocetta. Podjazd łatwy i nadal naszą "ekspresówką". Widoki nawet fajne, o takie:
Te grzybkowate sosny zresztą od początku nam się podobały :)
Potem trzeba było zjechać z naszej drogi, bo pod przełęczą prowadziła tunelem i dalej walić starą droga na górę. Tu od razu zrobiły się konkretniejsze nachylenia (bodaj i z 12%), ale złapaliśmy wiatr w żagle i grzaliśmy jak szatany. Przełęcz padła ekspresowo i zjeżdżamy.
Zjazd bez przygód, więc zostało nam trochę czasu do pociągu. No to zakupy. Obkupiliśmy się straszliwie (w tym jakiś fajny lokalny ser i pierwszy raz na wyprawie butla wina - od razu 1,5 litra :P) i załadowaliśmy to do 4 reklamówek do powieszenia na kierownicy na ostatnie 2 km zjazdu. Ciekawi byliśmy, jak nam się to uda upchać w sakwach...
Jakoś się udało, a sakw nikt nie ruszył, więc zjeżdżamy do stacji kolejowej. Ale że jeszcze po drodze był McD, a do pociągu nadal sporo czasu, to wpadliśmy na lody, które wszamaliśmy już na peronie.
Pociąg przyjechał planowo - przed nami dłuższy odcinek doliną, chyba aż z 60 km ;)
Pan konduktor zapytał nas dokąd jedziemy z tymi "bici" i jak się dowiedział, że do Spezzano Albanese, to odwrócił się na pięcie bez słowa i nawet biletów nie sprawdził! Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale chyba nam współczuł...
W egipskich ciemnościach wysiadamy w środku niczego. Widać tylko peron i czuć smród uryny. Dookoła czerń nocy. I cisza...
Skręcamy w jedyną drogę w prawo ze stacji i widzimy, że tuż przy niej jest obozowisko Cyganów i że to z niego tak nieludzko (a właściwie ludzko, niestety) śmierdzi. Oddalamy się czym prędzej. Po ok 300 metrach postanawiamy sprawdzić trasę na GPS, bo nadal nic nie widać, a droga prowadzi między torami a polem. Okazuje się, że musimy jechać w przeciwną stronę. Była tam w ogóle jakaś droga? Chyba nie... No, ale mapa twierdzi, że była. Trudno, wracamy.
Na szczęście Cyganie się nami nie zainteresowali, a droga faktycznie była. Po chwili dojeżdżamy do miasteczka. Bierzemy wodę w czynnym jeszcze na szczęście klubie sportowym i wyruszamy na trasę szukać noclegu na dziko.
Idzie nam niesporo, najpierw są tereny mocno rolnicze, z zagrodami co jakiś czas. Niektórymi nawet opuszczonymi przez właścicieli, ale nieopuszczonymi w ogóle, bo w jednej, w pokoju z częściowo zawalonym dachem, trafiamy na legowisko bezdomnego.
Trudno, jedziemy dalej. Docieramy do węzła drogowego - to o tyle dobre miejsce na obóz, że zazwyczaj jest trawa i płasko, ale z drugiej strony trudno mówić o ciszy i prywatności. Obejrzawszy go, ruszamy więc dalej. Wreszcie kawałek za nim po lewej jest rozległa łąka. Ciągnie się wzdłuż drogi, ale też mocno w głąb, można się oddalić poza zasięg świateł aut. Byle nie była bagnista! Nie jest, więc się wbijamy.
Wbiliśmy się ze 100 m, kiedy dostrzegliśmy jakieś zabudowania. Bez świateł, więc luzik. O, coś też się rusza! A, to krowa, luzik. Byle nie wejść na minę. O, druga krowa! Ale im się oczy świecą w świetle lampek, nono... O, trzecia! I czwarta! I z dziesięć innych jeszcze, w tym cielaków, ale jaja! Wleźliśmy im na terytorium. Dobra, wycofamy się kawałek i tam się rozbijemy, bliżej drogi.
No to wycof. Po kilkudziesięciu metrach oglądam się, a tu te krowy, całym stadem, walą prosto na nas! I to szybko, zupełnie nie jak krowy! Światło storka po oczach na moment jest zatrzymuje, ale potem ruszają znowu. Cholera, może to byki, czy co?! W tej chwili stwierdzamy, że nie mamy ochoty spędzić nocy w takim towarzystwie i że raczej chcemy szybko wykonać taktyczny odwrót za barierkę szosy. Ale krowy są tuż! Wycofujemy się więc tyłem, świecąc im w oczy, co zdaje się nieco powstrzymywać ich zapędy. Wreszcie jest ta cholerna barierka. Z niemałym wysiłkiem przerzucamy rowery i - już wreszcie bez natrętów depczących po pietach - sięgamy po aparat. Niestety, krowy chyba nie lubiły nie tylko intruzów na swoim pastwisku, ale też i paparazzi, bo zanim zdążyłem wyjąć i włączyć aparat, wszystkie się zmyły na bezpieczną odległość. Została tylko Strażniczka.
Dobra, to my też się zmywamy, trzeba w końcu znaleźć nocleg!
I tu należy przyznać, że szalone krowy oddały nam niemałą przysługę, bo tuż za pastwiskiem była rzeka, a za rzeką... cudowny, nieogrodzony i oddalony nieco od drogi... mandarynkowy sad. Z owocami na drzewach! W lutym!! Może i ziemia była wilgotna i miękka, ale TAKIE miejscówki nie trafiają się co dzień. Biwakujemy!
Ach, co to był za biwak! Wino, ser, kiełbasa i śpiew (kobiet nie było), a na deser mandarynek do rozpuku! I to najlepszych, jakie w życiu jadłem: słodkich, soczystych i bez pestek. MNIAM!! Na biesiadowaniu i gawędzeniu pod gwiazdami i liśćmi mandarynkowców zeszła nam chyba z godzina, ale to była jedna z piękniejszych godzin tej wyprawy :)
Wreszcie Daniel zarządził nocleg, bo ponoć było zimno (w puchowej kurtce nie zauważyłem :P)
No trudno, to spać ;)
Kawałek za miasteczkiem odchodziła w lewo bardzo boczna droga na Botte Donato. Uderzamy. Droga wiodła niestety przez las, więc przeczuwaliśmy co nas czeka. Jakoż i nie zawiedliśmy się - tuż powyżej 1500 zaczął się śnieg. Praktycznie od razu kopny. Shit! W tym się nie da jechać, a pchać ponad 300 m w górę nie ma sensu. To nie jest zdobywanie biga...
Radzi, nieradzi - zawracamy. Walimy dalej główną na San Giovanni, ale tuż przed nim nawrotka i skręt na Cosenza. Tu okazało się, że jesteśmy na świetnej drodze w klasie jednojezdniowej ekspresówki, ale bez zakazów. Wreszcie zrobiło się "włosko" - mosty i tunele non stop :) Dojechaliśmy w ten sposób do przełęczy Fago del Soldato (pod samą przełęczą tunel) i postanowiliśmy spróbować biga jeszcze raz - może od drugiej strony będzie odśnieżone...? W końcu tam na górze jest wyciąg narciarski - muszą jakoś dojeżdżać! Pan w przydrożnej restauracji nam powiedział, że "Botte Donato va bene", więc z nadzieją w sercach zrzuciliśmy sakwy i w pedał.
Jechaliśmy szybko, nawet bardzo i po chwili jesteśmy na Monte Scuro, gdzie jest odśnieżone, stoi hotel/ pensjonat i maszt komórkowy/ telewizyjny. Wysokość 1650 - jest dobrze, jedziemy dalej.
N
Tylko którędy? Nigdzie żadnej drogi, tylko śnieg! Po przyjrzeniu się doszliśmy do wniosku, że nasza droga idzie tam, gdzie stoi pług śnieżny, ale gdzie - na oko - ani razu się tej zimy nie zapuścił. Botte Donato odcięty! No shit, shit, shit! Z biga nici! :(((
Z nosami na kwintę zjeżdżamy po sakwy i dalej naszą "ekspresówką". Tu nam się nieco poprawiły humory, bo tą drogą naprawdę można było zdrowo zasuwać! :) 50 nie schodziło z licznika, ale z powodu małego nachylenia (2-4%) i faktu, że było raczej pod wiatr, trzeba się było dość mocno postarać, aby przekroczyć 60. Nic to, bajecznie się leciało! Widoki niestety nieszczególne, bo w dolinie zalegała wieeelka chmura, w którą powoli wjeżdżaliśmy. Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie smog, ale Cosenza to chyba jednak nie aż takie przemysłowe miasto...
Może i nie przemysłowe (fabryk jakoś nie widzieliśmy), ale i tak brzydkie jak noc. Jak najszybciej przez nią przelecieliśmy, odnotowując tylko, gdzie jest stacja kolejowa (wieczorem czekał nas pociąg) i już byliśmy w Quattromiglia. Tu ponownie zostawiamy sakwy (tym razem z lekkimi obawami, bo nie było dobrze ukrytego miejsca) i ruszamy na Passo Crocetta. Podjazd łatwy i nadal naszą "ekspresówką". Widoki nawet fajne, o takie:
Te grzybkowate sosny zresztą od początku nam się podobały :)
Potem trzeba było zjechać z naszej drogi, bo pod przełęczą prowadziła tunelem i dalej walić starą droga na górę. Tu od razu zrobiły się konkretniejsze nachylenia (bodaj i z 12%), ale złapaliśmy wiatr w żagle i grzaliśmy jak szatany. Przełęcz padła ekspresowo i zjeżdżamy.
Zjazd bez przygód, więc zostało nam trochę czasu do pociągu. No to zakupy. Obkupiliśmy się straszliwie (w tym jakiś fajny lokalny ser i pierwszy raz na wyprawie butla wina - od razu 1,5 litra :P) i załadowaliśmy to do 4 reklamówek do powieszenia na kierownicy na ostatnie 2 km zjazdu. Ciekawi byliśmy, jak nam się to uda upchać w sakwach...
Jakoś się udało, a sakw nikt nie ruszył, więc zjeżdżamy do stacji kolejowej. Ale że jeszcze po drodze był McD, a do pociągu nadal sporo czasu, to wpadliśmy na lody, które wszamaliśmy już na peronie.
Pociąg przyjechał planowo - przed nami dłuższy odcinek doliną, chyba aż z 60 km ;)
Pan konduktor zapytał nas dokąd jedziemy z tymi "bici" i jak się dowiedział, że do Spezzano Albanese, to odwrócił się na pięcie bez słowa i nawet biletów nie sprawdził! Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale chyba nam współczuł...
W egipskich ciemnościach wysiadamy w środku niczego. Widać tylko peron i czuć smród uryny. Dookoła czerń nocy. I cisza...
Skręcamy w jedyną drogę w prawo ze stacji i widzimy, że tuż przy niej jest obozowisko Cyganów i że to z niego tak nieludzko (a właściwie ludzko, niestety) śmierdzi. Oddalamy się czym prędzej. Po ok 300 metrach postanawiamy sprawdzić trasę na GPS, bo nadal nic nie widać, a droga prowadzi między torami a polem. Okazuje się, że musimy jechać w przeciwną stronę. Była tam w ogóle jakaś droga? Chyba nie... No, ale mapa twierdzi, że była. Trudno, wracamy.
Na szczęście Cyganie się nami nie zainteresowali, a droga faktycznie była. Po chwili dojeżdżamy do miasteczka. Bierzemy wodę w czynnym jeszcze na szczęście klubie sportowym i wyruszamy na trasę szukać noclegu na dziko.
Idzie nam niesporo, najpierw są tereny mocno rolnicze, z zagrodami co jakiś czas. Niektórymi nawet opuszczonymi przez właścicieli, ale nieopuszczonymi w ogóle, bo w jednej, w pokoju z częściowo zawalonym dachem, trafiamy na legowisko bezdomnego.
Trudno, jedziemy dalej. Docieramy do węzła drogowego - to o tyle dobre miejsce na obóz, że zazwyczaj jest trawa i płasko, ale z drugiej strony trudno mówić o ciszy i prywatności. Obejrzawszy go, ruszamy więc dalej. Wreszcie kawałek za nim po lewej jest rozległa łąka. Ciągnie się wzdłuż drogi, ale też mocno w głąb, można się oddalić poza zasięg świateł aut. Byle nie była bagnista! Nie jest, więc się wbijamy.
Wbiliśmy się ze 100 m, kiedy dostrzegliśmy jakieś zabudowania. Bez świateł, więc luzik. O, coś też się rusza! A, to krowa, luzik. Byle nie wejść na minę. O, druga krowa! Ale im się oczy świecą w świetle lampek, nono... O, trzecia! I czwarta! I z dziesięć innych jeszcze, w tym cielaków, ale jaja! Wleźliśmy im na terytorium. Dobra, wycofamy się kawałek i tam się rozbijemy, bliżej drogi.
No to wycof. Po kilkudziesięciu metrach oglądam się, a tu te krowy, całym stadem, walą prosto na nas! I to szybko, zupełnie nie jak krowy! Światło storka po oczach na moment jest zatrzymuje, ale potem ruszają znowu. Cholera, może to byki, czy co?! W tej chwili stwierdzamy, że nie mamy ochoty spędzić nocy w takim towarzystwie i że raczej chcemy szybko wykonać taktyczny odwrót za barierkę szosy. Ale krowy są tuż! Wycofujemy się więc tyłem, świecąc im w oczy, co zdaje się nieco powstrzymywać ich zapędy. Wreszcie jest ta cholerna barierka. Z niemałym wysiłkiem przerzucamy rowery i - już wreszcie bez natrętów depczących po pietach - sięgamy po aparat. Niestety, krowy chyba nie lubiły nie tylko intruzów na swoim pastwisku, ale też i paparazzi, bo zanim zdążyłem wyjąć i włączyć aparat, wszystkie się zmyły na bezpieczną odległość. Została tylko Strażniczka.
Dobra, to my też się zmywamy, trzeba w końcu znaleźć nocleg!
I tu należy przyznać, że szalone krowy oddały nam niemałą przysługę, bo tuż za pastwiskiem była rzeka, a za rzeką... cudowny, nieogrodzony i oddalony nieco od drogi... mandarynkowy sad. Z owocami na drzewach! W lutym!! Może i ziemia była wilgotna i miękka, ale TAKIE miejscówki nie trafiają się co dzień. Biwakujemy!
Ach, co to był za biwak! Wino, ser, kiełbasa i śpiew (kobiet nie było), a na deser mandarynek do rozpuku! I to najlepszych, jakie w życiu jadłem: słodkich, soczystych i bez pestek. MNIAM!! Na biesiadowaniu i gawędzeniu pod gwiazdami i liśćmi mandarynkowców zeszła nam chyba z godzina, ale to była jedna z piękniejszych godzin tej wyprawy :)
Wreszcie Daniel zarządził nocleg, bo ponoć było zimno (w puchowej kurtce nie zauważyłem :P)
No trudno, to spać ;)
- DST 140.10km
- Czas 06:05
- VAVG 23.03km/h
- VMAX 61.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 1979m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Daniel niczym cappo di tutti cappi :D:D
A przez wystający z lewej strony maszt (chyba) wygląda, jakby miał kolczyk w uchu :D Całkiem mu do twarzy :D :P Carmeliana - 06:13 wtorek, 4 marca 2014 | linkuj
A przez wystający z lewej strony maszt (chyba) wygląda, jakby miał kolczyk w uchu :D Całkiem mu do twarzy :D :P Carmeliana - 06:13 wtorek, 4 marca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!