Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2023
Dystans całkowity: | 1314.80 km (w terenie 30.90 km; 2.35%) |
Czas w ruchu: | 73:02 |
Średnia prędkość: | 18.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.82 km/h |
Suma podjazdów: | 21906 m |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 50.57 km i 2h 48m |
Więcej statystyk |
Basking in the Sun, dz. 24
Wstaję krótko po 6, startuję o 8:30. Gdy w miasteczku próbuję kupić chleb, niestety, wszystko czynne od 9. Ruszam więc z resztką wczorajszego. Trochę pod górę, potem dłuższy czeski zjazd, a potem powtórka i tak przelatuje pierwsze 50 km.
W południe jestem w Quiroga, gdzie wreszcie kupuję bagietkę. Jem, robie kanapkę, zostawiam sakwy w knajpie (mało co bym zostawił w biurze infirmacji turystycznej, gość się zgodził i tylko mimochodem chlapnął, że za godzinę zamyka na sjestę i ponownie otwiera o... 17! :O) i lecę na biga. Są już 32 stopnie.
Big Alto de Boa bardzo spokojny, 4-7% cały czas. Trawers zboczem doliny na przełęcz, widoki bez szału.
Na górze 30 stopni i silny wiatr. Zjeżdżam, zabieram sakwy i robię nieco większe zakupy w markecie.
Teraz gwóźdź programu, big średnio 9% z bagażem. Ale wcale nie jest źle. Jadę dość wolno, ale bez dramatu. Widać, że mega formy już tu nie zrobię, ale jakoś idzie.
Na górze zaczynają się czechy i drastycznie psuje się nawierzchnia. Na oko dobry asfalt, ale chyba wylany na bruk, bo niemiłosiernie telepie. Klnąc na czym Galicja stoi (na bruku!), pokonuję kolejne pagórki, potem dłuższy zjazd, krótszy podjazd i wreszcie wylatuję na główną z dobrym asfaltem. Uff! Jeszcze tylko 6 km na kemping (z czego połowa pod górę).
Wreszcie o 18:40 jestem na miejscu. Jest kemping, ale... nieczynny! Dzwonię dzwonkiem (obok jest normalny dom właścicieli), dobijam się i nic. Wreszcie wchodzę boczną furtką z zamiarem obczajenia czy jest woda, żeby zasquattować, a tu... jakaś para w przyczepie kempingowej! Tłumaczę im łamanym hiszpańskim, co i jak, a oni mówią, że są tylko gośćmi i nic nie wiedzą. Znajdują numer do właściciela, ale chyba stacjonarny do tego domu obok bo nikt nie odbiera. W końcu ustalamy, że zostaję na własną odpowiedzialność, oni mnie nie widzieli :-P
A kemping ma dziś dzień wolny, ale normalnie jest ciepła woda, prąd, więc luz, nawet fajnie, że tak pusto :-)
Jak tylko się rozbijam, to przywala burza i pada aż do po 21. Na szczęście obszar łazienek ładnie zadaszony, więc tu sobie siedzę, piorę, gotuję, jem i piszę tę relację :-)
W południe jestem w Quiroga, gdzie wreszcie kupuję bagietkę. Jem, robie kanapkę, zostawiam sakwy w knajpie (mało co bym zostawił w biurze infirmacji turystycznej, gość się zgodził i tylko mimochodem chlapnął, że za godzinę zamyka na sjestę i ponownie otwiera o... 17! :O) i lecę na biga. Są już 32 stopnie.
Big Alto de Boa bardzo spokojny, 4-7% cały czas. Trawers zboczem doliny na przełęcz, widoki bez szału.
Na górze 30 stopni i silny wiatr. Zjeżdżam, zabieram sakwy i robię nieco większe zakupy w markecie.
Teraz gwóźdź programu, big średnio 9% z bagażem. Ale wcale nie jest źle. Jadę dość wolno, ale bez dramatu. Widać, że mega formy już tu nie zrobię, ale jakoś idzie.
Na górze zaczynają się czechy i drastycznie psuje się nawierzchnia. Na oko dobry asfalt, ale chyba wylany na bruk, bo niemiłosiernie telepie. Klnąc na czym Galicja stoi (na bruku!), pokonuję kolejne pagórki, potem dłuższy zjazd, krótszy podjazd i wreszcie wylatuję na główną z dobrym asfaltem. Uff! Jeszcze tylko 6 km na kemping (z czego połowa pod górę).
Wreszcie o 18:40 jestem na miejscu. Jest kemping, ale... nieczynny! Dzwonię dzwonkiem (obok jest normalny dom właścicieli), dobijam się i nic. Wreszcie wchodzę boczną furtką z zamiarem obczajenia czy jest woda, żeby zasquattować, a tu... jakaś para w przyczepie kempingowej! Tłumaczę im łamanym hiszpańskim, co i jak, a oni mówią, że są tylko gośćmi i nic nie wiedzą. Znajdują numer do właściciela, ale chyba stacjonarny do tego domu obok bo nikt nie odbiera. W końcu ustalamy, że zostaję na własną odpowiedzialność, oni mnie nie widzieli :-P
A kemping ma dziś dzień wolny, ale normalnie jest ciepła woda, prąd, więc luz, nawet fajnie, że tak pusto :-)
Jak tylko się rozbijam, to przywala burza i pada aż do po 21. Na szczęście obszar łazienek ładnie zadaszony, więc tu sobie siedzę, piorę, gotuję, jem i piszę tę relację :-)
- DST 110.99km
- Teren 0.60km
- Czas 06:49
- VAVG 16.28km/h
- VMAX 60.73km/h
- Podjazdy 2273m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Plowing against the wind, dz. 23
Dziś wstałem o 5:45 i dobrze zrobiłem! Mimo że jechałem jak na mnie raczej sprawnie, to na kempingu byłem o 19. Powody: długa trasa (relatywnie płaska, ale i tak 2000 podjazdów wyszło) i przeciwny wiatr (na szczęście znacznie słabszy niż wczoraj).
Ogólnie dzień typowo przelotowy (pierwszy na tej wyprawie z zerem bigów!), dość gorący, ale na szczęście nie upalny i pieruńsko nudny (chwała audiobookom!). Dość powiedzieć, że zrobiłem dziś cztery zdjęcia, z czego trzy na kempingach :-P
Tak kończą surferzy, ale z drugiej strony, co ma wisieć...
Uuu!
Dobranoc.
Ogólnie dzień typowo przelotowy (pierwszy na tej wyprawie z zerem bigów!), dość gorący, ale na szczęście nie upalny i pieruńsko nudny (chwała audiobookom!). Dość powiedzieć, że zrobiłem dziś cztery zdjęcia, z czego trzy na kempingach :-P
Tak kończą surferzy, ale z drugiej strony, co ma wisieć...
Uuu!
Dobranoc.
- DST 140.87km
- Czas 07:21
- VAVG 19.17km/h
- VMAX 57.34km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 1988m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Lazing in the Wind, dz. 22
Z powodu zapowiadanego (i faktycznego!) mega wiatru w ryj postanowiłem wykorzystać ostatni dzień restowy już tutaj. Czy fizycznie, to się okaże w kolenych dniach, ale fotograficznie się raczej opłaciło ;-)
- DST 2.19km
- Czas 00:09
- VAVG 14.60km/h
- VMAX 33.80km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 36m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Czeching in the Elements, dz. 21
Ależ mnie dzisiejszy dzień wykończył! Czemu tak?! :-/
Start lekko po 9 (wszystko mokre/ubłocone oraz leń). Najpierw kilometr wstecz po zakupy (wreszcie!). Market Gadis bardzo duży, więc nim wszystko znalazłem, zeszło sporo czasu. Ruszam dopiero o 10:20. I jadę bardzo niesporo. Kupiłem pyszne żarcie, więc już po 7 km postój na drugie śniadanie. Chleb, majonez, ser manchego, fuet, papryka... Mniam!
A potem kontynuuję czechy. Cały dzień wygląda tak samo: 100m w górę, 100m w dół. Powtórz. Powtórz. Powtórz. Chyba z 15 razy. Jedynym wyjątkiem jest big, na którym 600m w górę (w tym nagła ulewa, która mnie tak zaskoczyła, że przemoczyłem buty), 300m w dół, 100m w górę i 400 w dół. A potem znowu czechy. Od początku do końca, niemal bez przerwy (czytaj: płaskiego odcinka). Masakra, jak to męczy. Dużo bardziej niż solidny podjazd chyba. Do tego raczej gorąco, choć głównie słońce zza chmur. No i ta ulewa ;-)
Gdyby nie widoki, to byłby straszny dzień. A dzięki nim był piękny i straszny. Padam. A oto widoki:
Rajska plaża
Rajskie drzewo
Rajska zatoka
Rajskie klify
Nie podziwiać tego wszystkiego byłoby walką
Start lekko po 9 (wszystko mokre/ubłocone oraz leń). Najpierw kilometr wstecz po zakupy (wreszcie!). Market Gadis bardzo duży, więc nim wszystko znalazłem, zeszło sporo czasu. Ruszam dopiero o 10:20. I jadę bardzo niesporo. Kupiłem pyszne żarcie, więc już po 7 km postój na drugie śniadanie. Chleb, majonez, ser manchego, fuet, papryka... Mniam!
A potem kontynuuję czechy. Cały dzień wygląda tak samo: 100m w górę, 100m w dół. Powtórz. Powtórz. Powtórz. Chyba z 15 razy. Jedynym wyjątkiem jest big, na którym 600m w górę (w tym nagła ulewa, która mnie tak zaskoczyła, że przemoczyłem buty), 300m w dół, 100m w górę i 400 w dół. A potem znowu czechy. Od początku do końca, niemal bez przerwy (czytaj: płaskiego odcinka). Masakra, jak to męczy. Dużo bardziej niż solidny podjazd chyba. Do tego raczej gorąco, choć głównie słońce zza chmur. No i ta ulewa ;-)
Gdyby nie widoki, to byłby straszny dzień. A dzięki nim był piękny i straszny. Padam. A oto widoki:
Rajska plaża
Rajskie drzewo
Rajska zatoka
Rajskie klify
Nie podziwiać tego wszystkiego byłoby walką
- DST 96.30km
- Czas 06:00
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 57.96km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1938m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Night, dz. 20, czyli dobra nasza!
Wczoraj wieczorem zgadało się przy kolacji w hostelu, że chcę dzisiaj zobaczyć Playa de las Catedrales. Jeden Hiszpan mówi: ale wiesz, że musisz tam być w czasie odpływu? Nie miałem pojęcia! :O Sprawdzam więc ci ja tabelę pływów, a tam odpływ o 1 w nocy i o 13:30. Shit, to jest 120 km stąd! Dotrę pod wieczór i po ptokach! Czyżbym musiał tam zrobić kolejny rest? :-/ No chyba, żeby wyjechać o 5 rano...
Decyzję podjąłem o 21, o 22 byłem z grubsza spakowany, rzeczy z lodówki zabrane, o 22:30 w łóżku. Na szczęście wszyscy w pokoju już grzecznie śpią albo udają. Cisza, spokój. Budzik nastawiony na 4.
Ale na tych małych czechach po drodze okazuje się, że Transatlantykowi to on może burty z rdzy obstukiwać, bo jednak na podjazdach zostaje dość wyraźnie. Ale i tak super się razem jedzie tych ok 30 km. W końcu Damian odbija w Campos, a ja dalej lecę główną z wiatrem. Już tylko 25 km. Jeszcze godzinka falowania i jestem na miejscu ok 12:30. Przed czasem :-)
A potem już dość przyjemne miasteczko (może oprócz ku klux muzycznego klanu ;-)
Decyzję podjąłem o 21, o 22 byłem z grubsza spakowany, rzeczy z lodówki zabrane, o 22:30 w łóżku. Na szczęście wszyscy w pokoju już grzecznie śpią albo udają. Cisza, spokój. Budzik nastawiony na 4.
Ale oczywiście z godzinę nie mogłem zasnąć. A o 3 obudził mnie sąsiad z łóżka z góry, który zatrząsł koją, idąc siku. Zamiast próbować zasnąć, wstałem wcześniej. I dobrze, bo z dopakowywaniem, robieniem żarcia i kawy na drogę, etc mi zeszło i mimo wstania przed czasem, wyjeżdżam dopiero o 4:45. 15 stopni (ciepło!), pochmurno, ale nic nie pada. Cisza, ciemność, magia...
Pierwsze kilometry lekko w dół i strasznie mi się podoba taka jazda. Jest lekko creepy, ale super! Zapomniałem już, jaka to fajna adrenalina :-) Po ok. 10 km zaczynam podjazd na krótkiego biga, z bodaj 550 na 900. Na szczycie jestem kilka minut przed 6. Zrywa się wiatr, ale zgodnie z prognozą wschodni. Dobra nasza! :-)
Potem zjazd na 300 i trzy solidne czechy, 200, 200 i 300m podjazdu. W połowie ostatniej nastaje świt. Znów magia... A potem ócz mych lazurowi ukazuje się taki widok!
W niskich dolinach mgła ściele się gęsto
Czy może być więcej magii? No, potem się okaże, że owszem! Póki co zjeżdżam do Luarca nad samym morzem. Godzina 9, a ja mam 60 km na liczniku i jestem w połowie drogi. I została ta łatwiejsza, bo z grubsza płaska. Dobra nasza! :-)
Po kilku kilometrach robię postój na foto palm blueszcz,
a gdy ruszam, to dogania mnie sakwiarz. Od razu gadka. Okazuje się, że Damian jest Niemcem urodzonym na Śląsku i mówiącym po polsku! Mniej więcej tak jak ja po niemiecku? Nie, raczej lepiej. Gadamy dwujęzycznie i lecimy z wiatrem (!). On robi trasę z Nantes, wybrzeżem Atlantyku aż dotąd. Zaraz odbija na południe, by dotrzeć do Nazare w Portugalii i zobaczyć słynne mega fale :-) A potem wraca do Bordeaux, skąd ma pociąg powrotny do Schwarzwaldu. I całą tę trasę robi w 25 dni! Wow! Okej, nie są to góry, ale płasko też nie, a on trzaska oo 170-200 dziennie, śpi głównie na dziko i nie robi restów. A jest o dobrych kilka(naście) lat starszy ode mnie. Normalnie drugi Transatlantyk Szacun! :-D
a gdy ruszam, to dogania mnie sakwiarz. Od razu gadka. Okazuje się, że Damian jest Niemcem urodzonym na Śląsku i mówiącym po polsku! Mniej więcej tak jak ja po niemiecku? Nie, raczej lepiej. Gadamy dwujęzycznie i lecimy z wiatrem (!). On robi trasę z Nantes, wybrzeżem Atlantyku aż dotąd. Zaraz odbija na południe, by dotrzeć do Nazare w Portugalii i zobaczyć słynne mega fale :-) A potem wraca do Bordeaux, skąd ma pociąg powrotny do Schwarzwaldu. I całą tę trasę robi w 25 dni! Wow! Okej, nie są to góry, ale płasko też nie, a on trzaska oo 170-200 dziennie, śpi głównie na dziko i nie robi restów. A jest o dobrych kilka(naście) lat starszy ode mnie. Normalnie drugi Transatlantyk Szacun! :-D
Ale na tych małych czechach po drodze okazuje się, że Transatlantykowi to on może burty z rdzy obstukiwać, bo jednak na podjazdach zostaje dość wyraźnie. Ale i tak super się razem jedzie tych ok 30 km. W końcu Damian odbija w Campos, a ja dalej lecę główną z wiatrem. Już tylko 25 km. Jeszcze godzinka falowania i jestem na miejscu ok 12:30. Przed czasem :-)
A na miejscu jest TO:
Po ponad godzinie łażenia po olbrzymiej plaży, setkach zdjęć i kilku filmach, zostawiam na Playa de las Catedrales urwaną dupę, biorę wodę i jadę dalej.
Miałem co prawda spać na kempingu kilometr stąd, ale jest dopiero godz. 14, więc bez jaj! Jadę najdalej jak się da, czyli do miejsca, tuż za którym jest ostatni market. Zakupy jutro rano to niestety konieczność, bo nie mam już praktycznie niczego. Takim miejscem okazuje się Viveiro. Jest tam duży market Gadis i kemping. I jest to 52 km stąd. Dobra nasza! :-)
Trasa jak poprzednio, łagodne czechy, kilka razy podjazd na 100m, raz na 200. Praktycznie ich nie zauważam. Idę jak burza, bo i faktycznie coś mocno się chmurzy. Trasa dość nudna, jak polska krajówka, tylko z palmami, okazjonalnym widokiem na ocean i z wiatrem. Jedzie się świetnie, w związku z tym. Dobra nasza! :-)
A potem już dość przyjemne miasteczko (może oprócz ku klux muzycznego klanu ;-)
i kemping. Mocno podniszczony, ale w sumie okej. Rozbijam się, myję, piorę i wracam do miasteczka na pizzę. Całkiem dobra, mimo że galicyjska, a nie nasza ;-)
Gdy wracam na kemping zaczyna kropić, ale udaje mi się nie zmoknąć. Dobra nasza! ;-)
- DST 178.28km
- Teren 1.00km
- Czas 08:23
- VAVG 21.27km/h
- VMAX 57.03km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 2390m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Basking in the Sun, dz. 18, bezproblemowy (!)
Dzisiaj prawie wszystko poszło zgodnie z planem. Jakiś szok! :o
Wstałem przed 7, trochę mi zeszło na sprawach komputerowych (np. półpozytywnie odpisał mi WizzAir ws. reklamacji i trza było zareagować) i w związku z tym mimo że bez zwijania namiotu i nawet pakowania (!) wyjechałem dopiero o 9. Na lekko na biga Sanctuario del Acebo. 800m podjazdu weszło jak w masełko, nawet bez postoju. Nowe buty - całkiem nieźle. Na pewno wygodne, a stopę lekko czuć, ale znacznie mniej niż wczoraj.
Zjeżdżam i o 10:45 jestem z powrotem z hotelu. O 11:30 spakowany opuszczam hotel i jadę jeszcze po zakupy. Bo niestety teraz przede mną 3 dni bez sklepu. Tzn. na trasie jest Lidl (wreszcie) pod koniec drugiego dnia, ale muszę wreszcie zrobić rest, a że jutro ma lać, więc termin wydaje się optymalny (ale miejsce niezbyt - hostel w środku niczego, gdzie o zakupach można zapomnieć). Więc Lidla będę mijał w niedzielę (nieczynny)... W sumie nawet nie kupiłem jakoś strasznie dużo. Dżem, masło, 2 banany, 2 kolacje i mleko. Ale sakwa-spiżarnia wypchana i rower znacznie cięższy niż dotychczas ;)
A potem ruszam z Cangas Del Narcea, które mnie zmęczyło. Myślałem, że to małe miasteczko, nieledwie wieś, a tymczasem to spore miasto (większe od Szklarskiej Poręby?), bardzo ruchliwe i hałaśliwe. Ale nocleg był OK i nawet pranie mi wyschło (głównie na mnie :p)
Kilka kilometrów łagodnego zjazdu, potem krótki (150m) i dość stromy podjazd (oczywiście w słońcu) i znów trochę zjazdu (oczywiście w cieniu), a potem zaczyna się dolina, która prowadzi do Allande i na biga Puerto del Palo. Początek bardzo łagodny i w Poli jestem przed 14. Zostawiam bagaże w barze i o 14 ruszam na biga. Wreszcie jakiś łatwy, nachylenia 3-8%. Luzik.
O 15:20 jestem na górze i widzę, że się solidne chmury zbierają, a apka mówi, że jeszcze dziś będzie padać. Więc się trochę sprężam i o 16 jestem na dole. Sakwy i ostatni podjazd dnia: z 550 na 800. Idzie spoko, tempo bez szału, ale też bez wstydu i stopa nie boli! :)
W Colinas de Arriba jestem lekko po 17. Wioseczka na kilka chat, a największa z nich to mój hostel na najbliższe dwie noce. Albo trochę może dom pielgrzyma, bo tutaj wszyscy nastawieni na piechurów przemierzających Camino del Santiago (dla przyjaciół Santi ;) Musze przyznać, że mocno nie rozumiem tego fenomenu, żeby popylać piechotą asfaltem przez całe dnie i tygodnie. Od czego jest rower? No, ale co ja będę oceniał - nocleg pod dachem po 18 za noc to rzadkość :) I to całkiem niezły. Pokoje nie jakieś zatłoczone, łazienki czyste i w miarę wygodnie urządzone, dobre światło, mikrofala, lodówka, toster, stoliki na ganku... Rewelacja! Taka impreza, zostaję do niedzieli :)
A jak tylko się w miarę ogarnąłem, to przywaliło deszczem, który z poczuciem słodkiej zemsty obserwuję z ganku :p
Wstałem przed 7, trochę mi zeszło na sprawach komputerowych (np. półpozytywnie odpisał mi WizzAir ws. reklamacji i trza było zareagować) i w związku z tym mimo że bez zwijania namiotu i nawet pakowania (!) wyjechałem dopiero o 9. Na lekko na biga Sanctuario del Acebo. 800m podjazdu weszło jak w masełko, nawet bez postoju. Nowe buty - całkiem nieźle. Na pewno wygodne, a stopę lekko czuć, ale znacznie mniej niż wczoraj.
Zjeżdżam i o 10:45 jestem z powrotem z hotelu. O 11:30 spakowany opuszczam hotel i jadę jeszcze po zakupy. Bo niestety teraz przede mną 3 dni bez sklepu. Tzn. na trasie jest Lidl (wreszcie) pod koniec drugiego dnia, ale muszę wreszcie zrobić rest, a że jutro ma lać, więc termin wydaje się optymalny (ale miejsce niezbyt - hostel w środku niczego, gdzie o zakupach można zapomnieć). Więc Lidla będę mijał w niedzielę (nieczynny)... W sumie nawet nie kupiłem jakoś strasznie dużo. Dżem, masło, 2 banany, 2 kolacje i mleko. Ale sakwa-spiżarnia wypchana i rower znacznie cięższy niż dotychczas ;)
A potem ruszam z Cangas Del Narcea, które mnie zmęczyło. Myślałem, że to małe miasteczko, nieledwie wieś, a tymczasem to spore miasto (większe od Szklarskiej Poręby?), bardzo ruchliwe i hałaśliwe. Ale nocleg był OK i nawet pranie mi wyschło (głównie na mnie :p)
Kilka kilometrów łagodnego zjazdu, potem krótki (150m) i dość stromy podjazd (oczywiście w słońcu) i znów trochę zjazdu (oczywiście w cieniu), a potem zaczyna się dolina, która prowadzi do Allande i na biga Puerto del Palo. Początek bardzo łagodny i w Poli jestem przed 14. Zostawiam bagaże w barze i o 14 ruszam na biga. Wreszcie jakiś łatwy, nachylenia 3-8%. Luzik.
O 15:20 jestem na górze i widzę, że się solidne chmury zbierają, a apka mówi, że jeszcze dziś będzie padać. Więc się trochę sprężam i o 16 jestem na dole. Sakwy i ostatni podjazd dnia: z 550 na 800. Idzie spoko, tempo bez szału, ale też bez wstydu i stopa nie boli! :)
W Colinas de Arriba jestem lekko po 17. Wioseczka na kilka chat, a największa z nich to mój hostel na najbliższe dwie noce. Albo trochę może dom pielgrzyma, bo tutaj wszyscy nastawieni na piechurów przemierzających Camino del Santiago (dla przyjaciół Santi ;) Musze przyznać, że mocno nie rozumiem tego fenomenu, żeby popylać piechotą asfaltem przez całe dnie i tygodnie. Od czego jest rower? No, ale co ja będę oceniał - nocleg pod dachem po 18 za noc to rzadkość :) I to całkiem niezły. Pokoje nie jakieś zatłoczone, łazienki czyste i w miarę wygodnie urządzone, dobre światło, mikrofala, lodówka, toster, stoliki na ganku... Rewelacja! Taka impreza, zostaję do niedzieli :)
A jak tylko się w miarę ogarnąłem, to przywaliło deszczem, który z poczuciem słodkiej zemsty obserwuję z ganku :p
- DST 72.14km
- Czas 04:41
- VAVG 15.40km/h
- VMAX 59.48km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2076m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze