Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2020
Dystans całkowity: | 1958.97 km (w terenie 36.40 km; 1.86%) |
Czas w ruchu: | 114:23 |
Średnia prędkość: | 17.13 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.16 km/h |
Suma podjazdów: | 41649 m |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 75.34 km i 4h 23m |
Więcej statystyk |
Alpi mio amore, dz. 21
Znow pełno przygód. Od rana awaria licznika, ktorej nie udało mi się naprawić, więc od teraz nie mam licznika (dane są z GPSa plus podjazdy z mapy). Potem marne samopoczucie i w związku z tym bardzo kiepska jazda. Na Passo Coe byłem dopiero o 14:45.
Val d'Astico
Potem zjazd do Besenello, wzdłuż Adygi do Trento i tu zonk, bo jedyna droga dalej ma zakaz dla rowerów i tunele. I straszny ruch. I pod górę, i pod wiatr. Kumulacja kurwa. Mimo to ruszyłem (bo alternatywą było jechanie 700metrow pod górę przez Monte Bondone!), a za zakrętem... stała policja. Na szczęście oni nie z tych mandatowych, ale jechać dalej mi nie pozwolili. Prosiłem, błagałem, że tylko kilometr do najbliższego zjazdu (to prawda, dalej była już droga, trochę nadkładała, ale bez dramatu), ale oni że nie. Nie bardzo mogli mnie też odesłać z powrotem, bo druga nitka szła innym tunelem, a ja musiałbym wracać pod prąd :-P
Debatowali z kimś przez radio, ale nic im z tego nie wyszło i chyba naprawdę mieli solidny zgryz, co ze mną zrobić. A w tym czasie ja... złapałem stopa! :-D W towarzystwie policji to dość łatwe :-P Miła rodzinka w busiku z przyczepą przewiozła mnie przez tunel i wysadziła kilometr dalej. Stamtąd już popedałowałem do Pietramurata. Solidne czechy, ale przynajmniej bez dalszych przygód.
Kemping spoko, nawet jest krzesło, stół i lodówka, tylko strasznie dużo hałaśliwej dzieciarni. Cena 15 eur. Jak wreszcie wszystko ogarnąłem i zjadłem, to była 21:30. Właśnie miałem zasiąść z kompem, ale... zaczęło padać. I nadal pada :-P
Val d'Astico
Potem zjazd do Besenello, wzdłuż Adygi do Trento i tu zonk, bo jedyna droga dalej ma zakaz dla rowerów i tunele. I straszny ruch. I pod górę, i pod wiatr. Kumulacja kurwa. Mimo to ruszyłem (bo alternatywą było jechanie 700metrow pod górę przez Monte Bondone!), a za zakrętem... stała policja. Na szczęście oni nie z tych mandatowych, ale jechać dalej mi nie pozwolili. Prosiłem, błagałem, że tylko kilometr do najbliższego zjazdu (to prawda, dalej była już droga, trochę nadkładała, ale bez dramatu), ale oni że nie. Nie bardzo mogli mnie też odesłać z powrotem, bo druga nitka szła innym tunelem, a ja musiałbym wracać pod prąd :-P
Debatowali z kimś przez radio, ale nic im z tego nie wyszło i chyba naprawdę mieli solidny zgryz, co ze mną zrobić. A w tym czasie ja... złapałem stopa! :-D W towarzystwie policji to dość łatwe :-P Miła rodzinka w busiku z przyczepą przewiozła mnie przez tunel i wysadziła kilometr dalej. Stamtąd już popedałowałem do Pietramurata. Solidne czechy, ale przynajmniej bez dalszych przygód.
Kemping spoko, nawet jest krzesło, stół i lodówka, tylko strasznie dużo hałaśliwej dzieciarni. Cena 15 eur. Jak wreszcie wszystko ogarnąłem i zjadłem, to była 21:30. Właśnie miałem zasiąść z kompem, ale... zaczęło padać. I nadal pada :-P
- DST 98.34km
- Teren 1.00km
- Czas 06:15
- VAVG 15.73km/h
- VMAX 62.26km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 1965m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 20, czyli pasubiańska masakra szutrem gruboziarnistym
Rano zonk. Przypadkiem spojrzałam na sandały (jedyne moje buty tutaj) od spodu i...
No zonk jak cholera. Zrozumiałem, czemu mnie ostatnio coraz mocniej stopy podczas jazdy bolały...
Cóż robić, szybkie poszukiwania sklepu z obuwiem sportowym w okolicy... Gospodarz polecił mi sklep "górski", ale spojrzałem na ich stronę i wszystkie sandały mieli damskie, a podeszwy wyglądały na zbyt cienkie. Natrafiłem na sklep "Neno" (coś a la Deichmann plus odzież) i obmacałem wszystkie adidasy. Dwa modele miały solidnie twardą podeszwę, z czego tylko jeden (oczywiście droższy i brzydszy) był w moim rozmiarze. Ekspedientka dała mi jednak dodatkowy rabat i tak oto za jedyne 49 euro stałem się dumnym właścicielem takich oto paskudnych pepegów.
Jeszcze drobne zakupy w Eurospinie i już o 10:30 ruszam w trasę. A dzień dziś niby krótki, ale solidny...
Po 15 km lekko pod górę zgłodniałem, więc postój na "dżizasie", szczęśliwie w cieniu (było już 30 stopni). O 11:30 zaczął się solidniejszy podjazd. W sumie z 200 na 900. Tamże w knajpie zostawiłem bety i heja na biga Passo Campogrosso. Podjazd spoko, za to zjazd zrobiłem innym wariantem, a tam takie cudo :-)
Szerokość ok 80 cm, ledwo się kierownica mieściła :-)
O 14 zebrałem bagaże i popedałowalem na Passo Xomo. Tamże o 15:45 zrzuciłem bagaże i wio na biga Porte Pasubio. Wiedziałem, że będzie szuter, ale nie sądziłem, że taki!
Toż to się nie da podjechać! Chyba nawet na fullu! Na szczęście poskarżyłem się Danielowi, a ten mi podpowiedział, że jest inna droga. Faktycznie, źle pociągnąłem ślad! Na tej drugiej co prawda też był szuter i to straszny, bo najpierw sypki i grząski a pod koniec raczej "drobne AGD" a nie szuter, ale choć olbrzymim wysiłkiem, to fizycznie podjechać się dało. Chciałbym powiedzieć, że widoki wynagradzały, ale nie, mimo że były fajne, to TEGO nic nie może wynagrodzić!
Więc medal idzie dla Murzina za sprowadzenie ze złej drogi, a dla "chrzesnego" tego biga idzie gromkie fuck you!
Zjazd był nawet bardziej emocjonujący niż podjazd, ale jednak sporo szybszy. O 19:30 ruszyłem w dół z bagażem.
Miałem dziś spać na dziko i chyba nawet fajną miejscówkę znalazłem, ale jak sobie wyobraziłem:
Branie wody
Szukanie miejsca
Wkurzanie się, że nie ma zasięgu
Mycie w rzece (a temp powietrza jest raptem 15 stopni)
Rozbijanie namiotu
Dmuchanie
Składanie maszynki
Gotowanie
Jedzenie
Zmywanie
i ewentualne pranie w rzece, to wymiękłem i zajrzałem do obczajonego wczoraj hotelu. Wg booking miał kosztować 40 eur, a bez prowizji kosztuje 35, więc za zaoszczędzone pieniądze kupiłem pizzę w barze po sąsiedzku :-)
Dobrze, że końcówka przyjemna, bo inaczej zapamiętałbym ten dzień jako jednoznacznie straszny :-)
No zonk jak cholera. Zrozumiałem, czemu mnie ostatnio coraz mocniej stopy podczas jazdy bolały...
Cóż robić, szybkie poszukiwania sklepu z obuwiem sportowym w okolicy... Gospodarz polecił mi sklep "górski", ale spojrzałem na ich stronę i wszystkie sandały mieli damskie, a podeszwy wyglądały na zbyt cienkie. Natrafiłem na sklep "Neno" (coś a la Deichmann plus odzież) i obmacałem wszystkie adidasy. Dwa modele miały solidnie twardą podeszwę, z czego tylko jeden (oczywiście droższy i brzydszy) był w moim rozmiarze. Ekspedientka dała mi jednak dodatkowy rabat i tak oto za jedyne 49 euro stałem się dumnym właścicielem takich oto paskudnych pepegów.
Jeszcze drobne zakupy w Eurospinie i już o 10:30 ruszam w trasę. A dzień dziś niby krótki, ale solidny...
Po 15 km lekko pod górę zgłodniałem, więc postój na "dżizasie", szczęśliwie w cieniu (było już 30 stopni). O 11:30 zaczął się solidniejszy podjazd. W sumie z 200 na 900. Tamże w knajpie zostawiłem bety i heja na biga Passo Campogrosso. Podjazd spoko, za to zjazd zrobiłem innym wariantem, a tam takie cudo :-)
Szerokość ok 80 cm, ledwo się kierownica mieściła :-)
O 14 zebrałem bagaże i popedałowalem na Passo Xomo. Tamże o 15:45 zrzuciłem bagaże i wio na biga Porte Pasubio. Wiedziałem, że będzie szuter, ale nie sądziłem, że taki!
Toż to się nie da podjechać! Chyba nawet na fullu! Na szczęście poskarżyłem się Danielowi, a ten mi podpowiedział, że jest inna droga. Faktycznie, źle pociągnąłem ślad! Na tej drugiej co prawda też był szuter i to straszny, bo najpierw sypki i grząski a pod koniec raczej "drobne AGD" a nie szuter, ale choć olbrzymim wysiłkiem, to fizycznie podjechać się dało. Chciałbym powiedzieć, że widoki wynagradzały, ale nie, mimo że były fajne, to TEGO nic nie może wynagrodzić!
Więc medal idzie dla Murzina za sprowadzenie ze złej drogi, a dla "chrzesnego" tego biga idzie gromkie fuck you!
Zjazd był nawet bardziej emocjonujący niż podjazd, ale jednak sporo szybszy. O 19:30 ruszyłem w dół z bagażem.
Miałem dziś spać na dziko i chyba nawet fajną miejscówkę znalazłem, ale jak sobie wyobraziłem:
Branie wody
Szukanie miejsca
Wkurzanie się, że nie ma zasięgu
Mycie w rzece (a temp powietrza jest raptem 15 stopni)
Rozbijanie namiotu
Dmuchanie
Składanie maszynki
Gotowanie
Jedzenie
Zmywanie
i ewentualne pranie w rzece, to wymiękłem i zajrzałem do obczajonego wczoraj hotelu. Wg booking miał kosztować 40 eur, a bez prowizji kosztuje 35, więc za zaoszczędzone pieniądze kupiłem pizzę w barze po sąsiedzku :-)
Dobrze, że końcówka przyjemna, bo inaczej zapamiętałbym ten dzień jako jednoznacznie straszny :-)
- DST 74.51km
- Teren 19.00km
- Czas 06:12
- VAVG 12.02km/h
- VMAX 50.71km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2466m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 19
Prognoza na dziś była fatalna i mając to na uwadze zaplanowałem nieco krótszy dzień, żeby mieć czas na ewentualne przeczekiwanie. W nocy lało jak z cebra i była burza, ale rano - choć było pochmurno - nie padało. Zjadłem więc pyszne śniadanie w cenie noclegu (jajka, prosciutto crudo, kiełbasa, ser, chleb, grillowane warzywa, kawa oraz - gdyby kto chciał - croissant, musli, sałatka owocowa, jogurt!), spakowałem sakwy i dogadałem z gospodynią, że mogą one spokojnie zaczekać na mój powrót i o 8:30 byłem w drodze. Akurat zaczynało solidnie grzmieć... Po chwili płaskiego od razu zrobił się konkret: 8-10% i tak (z niewielkimi przerwami) było przez cały podjazd. Na dzień dobry podjechałem z 200 na 800, gdzie zrobiłem sobie krótki postój na banana i kilka zdjęć nadchodzącej burzy :)
Chciałem też wysłać smsa, ale zasięgu brak. Na długi postój było zdecydowanie za zimno, więc dalej w pedał. W dalszej części chwilę padało, ale niezbyt mocno, za to cały czas grzmiało. Było też coraz zimniej, pod koniec już zaledwie 8 stopni, więc z drugiego postoju nic nie wyszło i resztę (na 1750m) wciągnąłem na raz.
Na górze jak zwykle w takich okolicznościach założyłem na siebie wszystko co miałem, a na wierzch kurtki - przepoconą na podjeździe koszulkę i ostrożnie (mokro i stromo) heja na dół. Pada. Najpierw lekko, ale po kilku minutach już ostro i zaczyna ciąć gradem. Po drodze na górę zapamiętywałem potencjalne kryjówki, więc wiedziałem, że pobliskie chaty nie mają daszku. Trochę lipa, bo taki grad może być nawet niebezpieczny. Aż tu nagle zonk - po prawej jaskinia! Albo może raczej "piwnica" wydrążona w skale? No w każdym razie rozmiar w sam raz na mnie i rower. Schowałem się w ostatniej chwili - za moment już całe ściany gradu waliły o ziemię!
W jaskini spędziłem dobre 20 minut, a może i dłużej, jedząc i próbując trochę rozgrzać ścierpnięte z zimna dłonie. W końcu ruszyłem, jak już tylko padał deszcz i to niezbyt mocno. Niestety teraz by inny problem: MNÓSTWO gradzin na szosie. Całe niewielkie zaspy! A tu 10% nie odpuszcza, jak tu coś takiego zjeżdżać PO LODZIE?! Trochę więc zjeżdżałem w tempie 10-15 kmh, a trochę sprowadzałem, gdzie nie dało się ominąć "zasp". Na szczęście już na ok 1200 m npm gradziny leżały już tylko obok szosy, a asfaltem zaledwie płynęła rzeczka. To już OK, można jechać.
Na kwaterę dotarłem zmarznięty i z potwornie zdrętwiałymi dłońmi. Ale że było wcześniej niż planowałem (miałem być z powrotem ok 13, a była dopiero 12:15), więc miałem czas na gorący prysznic :D Potem jeszcze kulturalnie wypiłem sobie kawę, dopakowałem resztę rzeczy i popedałowałem już z sakwami. Oczywiście w deszczu.
No, ale już po kilku kilometrach padać przestało, a po kolejnych kilku wyjrzało słońce. Po ok. 20 km było już 30 stopni i tylko paskudne chmury nad Monte Grappa przypominały moje poranne przygody :)
Reszta trasy bez historii - przelotówka do Schio z małymi zakupami w Eurospinie po drodze. Na miejscu (na kolejnej kwaterze z AirBnB - w tej okolicy kompletnie nie ma kempingów, a jest zbyt gęsto zaludniona, żeby spać na dziko) byłem już o godz 16. Tak to ja mogę podróżować :)
Chciałem też wysłać smsa, ale zasięgu brak. Na długi postój było zdecydowanie za zimno, więc dalej w pedał. W dalszej części chwilę padało, ale niezbyt mocno, za to cały czas grzmiało. Było też coraz zimniej, pod koniec już zaledwie 8 stopni, więc z drugiego postoju nic nie wyszło i resztę (na 1750m) wciągnąłem na raz.
Na górze jak zwykle w takich okolicznościach założyłem na siebie wszystko co miałem, a na wierzch kurtki - przepoconą na podjeździe koszulkę i ostrożnie (mokro i stromo) heja na dół. Pada. Najpierw lekko, ale po kilku minutach już ostro i zaczyna ciąć gradem. Po drodze na górę zapamiętywałem potencjalne kryjówki, więc wiedziałem, że pobliskie chaty nie mają daszku. Trochę lipa, bo taki grad może być nawet niebezpieczny. Aż tu nagle zonk - po prawej jaskinia! Albo może raczej "piwnica" wydrążona w skale? No w każdym razie rozmiar w sam raz na mnie i rower. Schowałem się w ostatniej chwili - za moment już całe ściany gradu waliły o ziemię!
W jaskini spędziłem dobre 20 minut, a może i dłużej, jedząc i próbując trochę rozgrzać ścierpnięte z zimna dłonie. W końcu ruszyłem, jak już tylko padał deszcz i to niezbyt mocno. Niestety teraz by inny problem: MNÓSTWO gradzin na szosie. Całe niewielkie zaspy! A tu 10% nie odpuszcza, jak tu coś takiego zjeżdżać PO LODZIE?! Trochę więc zjeżdżałem w tempie 10-15 kmh, a trochę sprowadzałem, gdzie nie dało się ominąć "zasp". Na szczęście już na ok 1200 m npm gradziny leżały już tylko obok szosy, a asfaltem zaledwie płynęła rzeczka. To już OK, można jechać.
Na kwaterę dotarłem zmarznięty i z potwornie zdrętwiałymi dłońmi. Ale że było wcześniej niż planowałem (miałem być z powrotem ok 13, a była dopiero 12:15), więc miałem czas na gorący prysznic :D Potem jeszcze kulturalnie wypiłem sobie kawę, dopakowałem resztę rzeczy i popedałowałem już z sakwami. Oczywiście w deszczu.
No, ale już po kilku kilometrach padać przestało, a po kolejnych kilku wyjrzało słońce. Po ok. 20 km było już 30 stopni i tylko paskudne chmury nad Monte Grappa przypominały moje poranne przygody :)
Reszta trasy bez historii - przelotówka do Schio z małymi zakupami w Eurospinie po drodze. Na miejscu (na kolejnej kwaterze z AirBnB - w tej okolicy kompletnie nie ma kempingów, a jest zbyt gęsto zaludniona, żeby spać na dziko) byłem już o godz 16. Tak to ja mogę podróżować :)
- DST 78.66km
- Czas 04:36
- VAVG 17.10km/h
- VMAX 42.14km/h
- Temperatura 8.0°C
- Podjazdy 1782m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 18, restowy
Jako że w najbliższych dniach czekają mnie solidne szutry, więc stwierdziłem, że niestety nie mogę zostać z szosowa oponą z przodu. Wyruszyłem więc w poszukiwaniu opony idealnej. Takowa w Bassano del Grappa nie istnieje. No to może istnieje chociaż dobra i tania? Tania tak (15 EUR), a czy dobra, to się niestety okaże w praniu, bo opinii w necie brak. W każdym razie pojeździłem sporo po mieście, ale w końcu wróciłem do pierwszego sklepu, w którym byłem i kupiłem tam CST Platinum Protector 7 Level (cokolwiek to znaczy) i założyłem na tył. Robi pozytywne wrażenie. Oby to był koniec problemów sprzętowych tego wyjazdu.
- DST 22.70km
- Czas 01:07
- VAVG 20.33km/h
- VMAX 37.19km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 160m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 17
Dziś też zgodnie z planem, co jest?! :o
Wyjazd o 9, pierwsze kilometry lekko w dół, a potem spotkałem gościa na przełajówce, który jechał z grubsza moim tempem, więc sobie pogadaliśmy przez ok 8 km, zanim nie skręcił. Potem drugie śniadanie w Lidlu w Conegliano i znów płasko, bardzo płasko, odpoczynkowo, wow! Jedna mała przełączka, zjeździk i znów płasko.
Potem się zatrzymałem, żeby kupić wodę (tutaj w Prealpach źródełka prawie nie występują) w markecie czynnym do 13, a była 12:59. Potem znów płasko. No i wreszcie big Passo Tomba. Początek z bagażem, a w miejscu, skąd zaczynał się skok w bok, trafił się czynny bar, gdzie zgodzili się przechować sakwy. Ki diabeł? Czemu wszystko tak gładko idzie?!
Big solidny, co prawda tylko 660 metrów, ale nachylenia typu 11-14%, upał jak cholera i ogólnie ciężko. Na szczęście sporo cienia na podjeździe, mimo południowej ekspozycji. Na górze nic specjalnego, więc parę fotek i powrót. Zjazd bardzo kręty (i stromy ofc), więc bardzo ostrożnie i bardzo wolno, bo zablokował mnie Land Rover i nie było jak wyprzedzić.
Odbiór bagaży, jeszcze jedna mała przełączka i zjazd do Bassano del Grappa. Eurospin, kolejne 2 km i jestem na kwaterze. Bardzo fajnej, choć niestety bez klimy. Jutro rest. I wszystko gra, co się dzieje?! Aż się boję, jak bardzo się coś zjebie, jak się zjebie...
Wyjazd o 9, pierwsze kilometry lekko w dół, a potem spotkałem gościa na przełajówce, który jechał z grubsza moim tempem, więc sobie pogadaliśmy przez ok 8 km, zanim nie skręcił. Potem drugie śniadanie w Lidlu w Conegliano i znów płasko, bardzo płasko, odpoczynkowo, wow! Jedna mała przełączka, zjeździk i znów płasko.
Potem się zatrzymałem, żeby kupić wodę (tutaj w Prealpach źródełka prawie nie występują) w markecie czynnym do 13, a była 12:59. Potem znów płasko. No i wreszcie big Passo Tomba. Początek z bagażem, a w miejscu, skąd zaczynał się skok w bok, trafił się czynny bar, gdzie zgodzili się przechować sakwy. Ki diabeł? Czemu wszystko tak gładko idzie?!
Big solidny, co prawda tylko 660 metrów, ale nachylenia typu 11-14%, upał jak cholera i ogólnie ciężko. Na szczęście sporo cienia na podjeździe, mimo południowej ekspozycji. Na górze nic specjalnego, więc parę fotek i powrót. Zjazd bardzo kręty (i stromy ofc), więc bardzo ostrożnie i bardzo wolno, bo zablokował mnie Land Rover i nie było jak wyprzedzić.
Odbiór bagaży, jeszcze jedna mała przełączka i zjazd do Bassano del Grappa. Eurospin, kolejne 2 km i jestem na kwaterze. Bardzo fajnej, choć niestety bez klimy. Jutro rest. I wszystko gra, co się dzieje?! Aż się boję, jak bardzo się coś zjebie, jak się zjebie...
- DST 101.06km
- Teren 0.40km
- Czas 04:48
- VAVG 21.05km/h
- VMAX 53.41km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 1203m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 16
Dziś wreszcie wszystko poszło zgodnie z planem. Wstałem jak zwykle krótko po 6, o 8:45 byłem gotów do drogi. I dobrze, bo od około godziny była już taka patelnia na polu namiotowym, że nie szło wytrzymać, a cienia o tej porze ani grama.
Na początek zjazd do Longarone - miasteczko ma na tablicy napisane, że jest "miastem lodów", więc nie omieszkałem spróbować. Niestety jak na włoskie, były wyjątkowo słabe, a jeszcze obsługa w lodziarni nieuprzejma. Więc dla mnie pozostanie miastem lodów nieprzełamanych. Poza tym miasteczko brzydkie (!!), choć położone oczywiście fantastycznie.
Dalej podjazd dość pustą doliną, gdzie na górze była tama i mnóstwo turystów w okolicy - z niewiadomych przyczyn, bo ja tam nic specjalnie atrakcyjnego nie widziałem. A cepelia niemal jak na Krupówkach! Ale już kawałek dalej prawie zupełnie pusto, droga wije się wzdłuż jeziora, jest ładnie i byłoby przyjemnie, gdyby nie cholerny upał. Dziś już naprawdę trudny do zniesienia i jak na złość droga cały czas w pełnym słońcu. A to było na 800 metrach npm. Potem zjazd na 400 ładną doliną (miejscami gorżem) z rzeczką niemal zupełnie wyschniętą.
Dopiero w dolnej części było w niej trochę wody i mnóstwo plażowiczów na kamorach. Nieźle! W końcu i ja się zatrzymałem, bo znalazły się stoliki w cieniu. Tamże solidny posiłek i kawa mrożona (bo miałem w termosie lodowatą wodę ze źródełka :)
No a potem był jedyny tego dnia big, czyli Piancavallo. Na podjeździe 33 stopnie, cienia niewiele (ale jednak trochę) i ogólnie masakra. A jeszcze po wzięciu wody przy stolikach, zobaczyłem tabliczkę, że nie jest zdatna do picia... No, ale nie wylałem, bo innej nie miałem. Ale pod drodze był domek, a przed domkiem ludzie, więc zatrzymałem się, żeby poprosić o świeżą. Okazało się, że to... Polacy! Wielopokoleniowa rodzina kupiła tu dom i go właśnie remontuje! Wodę dali bez problemu, pogadaliśmy chwilę i w upale jadę dalej.
No ciężko, naprawdę. Raz, że od restu już sporo czasu (i metrów podjazdu) minęło, a dwa, że ten upał... Po 400 metrach podjazdu zrobiłem postój, a jak ruszyłem, to właśnie dogonił mnie szosowiec i zagadnął. A jak zaczęliśmy gadać (po włosku) i on trochę (no dobra, bardzo!) zwolnił, a ja trochę przyspieszyłem, to reszta podjazdu zleciała bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że się mocno zachmurzyło, a więc i nieco ochłodziło.
Na szczycie regularne miasteczko turystyczne, ale wody brak. Zjazd bardzo długi, bo aż na 150 m npm. A tutaj... masakra. 40 stopni! Żar bucha jak z pieca, wilgotność olbrzymia, spociłem się na zjeździe! Jeszcze tylko zakupy pyszności w Eurospinie (klima! miałem ochotę tam zanocować!) i lecę na kwaterę. Bo dzisiejszy dzień miał się kończyć przed bigiem, ale że wczoraj przedłużyłem o biga, to i dziś też, a tutaj nie ma kempingu. No, ale kwatera za 25 euro z klimą, to nawet lepiej. Dużo lepiej! :D
Klima co prawda działa tak sobie i w pokoju mam 27 stopni, ale to i tak przyjemny chłodek w porównaniu tym, co się dzieje na korytarzu, a zwłaszcza na zewnątrz :P
A wieczorem i w nocy oczywiście burza, ale praktycznie bez deszczu. Ponoć jutro ms być chlodniej i trochę padać. Oby...
Na początek zjazd do Longarone - miasteczko ma na tablicy napisane, że jest "miastem lodów", więc nie omieszkałem spróbować. Niestety jak na włoskie, były wyjątkowo słabe, a jeszcze obsługa w lodziarni nieuprzejma. Więc dla mnie pozostanie miastem lodów nieprzełamanych. Poza tym miasteczko brzydkie (!!), choć położone oczywiście fantastycznie.
Dalej podjazd dość pustą doliną, gdzie na górze była tama i mnóstwo turystów w okolicy - z niewiadomych przyczyn, bo ja tam nic specjalnie atrakcyjnego nie widziałem. A cepelia niemal jak na Krupówkach! Ale już kawałek dalej prawie zupełnie pusto, droga wije się wzdłuż jeziora, jest ładnie i byłoby przyjemnie, gdyby nie cholerny upał. Dziś już naprawdę trudny do zniesienia i jak na złość droga cały czas w pełnym słońcu. A to było na 800 metrach npm. Potem zjazd na 400 ładną doliną (miejscami gorżem) z rzeczką niemal zupełnie wyschniętą.
Dopiero w dolnej części było w niej trochę wody i mnóstwo plażowiczów na kamorach. Nieźle! W końcu i ja się zatrzymałem, bo znalazły się stoliki w cieniu. Tamże solidny posiłek i kawa mrożona (bo miałem w termosie lodowatą wodę ze źródełka :)
No a potem był jedyny tego dnia big, czyli Piancavallo. Na podjeździe 33 stopnie, cienia niewiele (ale jednak trochę) i ogólnie masakra. A jeszcze po wzięciu wody przy stolikach, zobaczyłem tabliczkę, że nie jest zdatna do picia... No, ale nie wylałem, bo innej nie miałem. Ale pod drodze był domek, a przed domkiem ludzie, więc zatrzymałem się, żeby poprosić o świeżą. Okazało się, że to... Polacy! Wielopokoleniowa rodzina kupiła tu dom i go właśnie remontuje! Wodę dali bez problemu, pogadaliśmy chwilę i w upale jadę dalej.
No ciężko, naprawdę. Raz, że od restu już sporo czasu (i metrów podjazdu) minęło, a dwa, że ten upał... Po 400 metrach podjazdu zrobiłem postój, a jak ruszyłem, to właśnie dogonił mnie szosowiec i zagadnął. A jak zaczęliśmy gadać (po włosku) i on trochę (no dobra, bardzo!) zwolnił, a ja trochę przyspieszyłem, to reszta podjazdu zleciała bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że się mocno zachmurzyło, a więc i nieco ochłodziło.
Na szczycie regularne miasteczko turystyczne, ale wody brak. Zjazd bardzo długi, bo aż na 150 m npm. A tutaj... masakra. 40 stopni! Żar bucha jak z pieca, wilgotność olbrzymia, spociłem się na zjeździe! Jeszcze tylko zakupy pyszności w Eurospinie (klima! miałem ochotę tam zanocować!) i lecę na kwaterę. Bo dzisiejszy dzień miał się kończyć przed bigiem, ale że wczoraj przedłużyłem o biga, to i dziś też, a tutaj nie ma kempingu. No, ale kwatera za 25 euro z klimą, to nawet lepiej. Dużo lepiej! :D
Klima co prawda działa tak sobie i w pokoju mam 27 stopni, ale to i tak przyjemny chłodek w porównaniu tym, co się dzieje na korytarzu, a zwłaszcza na zewnątrz :P
A wieczorem i w nocy oczywiście burza, ale praktycznie bez deszczu. Ponoć jutro ms być chlodniej i trochę padać. Oby...
- DST 86.53km
- Teren 0.40km
- Czas 04:54
- VAVG 17.66km/h
- VMAX 63.64km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 1529m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze