Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2019
Dystans całkowity: | 1215.95 km (w terenie 24.27 km; 2.00%) |
Czas w ruchu: | 64:11 |
Średnia prędkość: | 18.94 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.02 km/h |
Suma podjazdów: | 17609 m |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 40.53 km i 2h 08m |
Więcej statystyk |
Po mieście
- DST 8.11km
- Czas 00:26
- VAVG 18.72km/h
- VMAX 28.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 29m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dzień 28, dzień powrotu
Ok 3km po Vipiteno, odcinek Bielawa - Dzierżoniów, kilkaset metrów po okolicach dworca głównego we Wrocławiu oraz Łódź Chojny - dom.
Podróż mocno wymagająca, mało snu w aucie, a potem awaria pociągu zaraz po odjeździe z Wrocławia. Stanął na Psim Polu i stał długo. Potem wróciliśmy popsutym pociągiem na Główny i czekaliśmy na zastępczy. Łączne opóźnienie przekroczyło 3 godziny, ale jakoś poszło ośle ;)
Podsumowanie wypitej Alpagi
Całkowity dystans wyprawy: 2 017,97 km, średnio dziennie 74,4 km bez dni -1 i 0 oraz dnia powrotu
Całkowita suma podjazdów: 45 152 m, czyli 2 295,5 m / 100 km. Absolutny życiowy rekord! :)
Zaliczonych bigów: 33, czyli średnio 1,22 biga dziennie (bez dni restowych 1,4). jak na Alpy - sporo, co widać po podjazdach :)
Osobiście jestem bardzo zadowolony. Udało się wypić całą uwarzoną Alpagę i chociaż pojawiły się kłopoty żołądkowe, to po krótkim zamulaniu nie wymiękliśmy lecz piliśmy dalej ;) Szczególnie Serwecz zasłużył na pochwały, bo przystąpił do picia z marszu, tuż po zaleczeniu złamanej ręki i bez przygotowania kondycyjnego, a mimo to dał radę koncertowo!
Alpy jak zwykle przepiękne, momentami zapierało dech, a brzydko nie było ani razu. Dolina na południe od Sustenenpass - bajkowa, widok na Eiger i Wetterhorn z Grosse Scheidegg - niezapomniany! Pogoda z grubsza zgoda z oczekiwaniami, tj. upały przeplatane niekiedy deszczem. W zasadzie można uznać, że znowu mieliśmy fart, bo jak zwykle mogło być pod tym względem znacznie gorzej.
Sprzętowo tym razem z dość sporymi kłopotami: rozprute sandały, rozcięta opona, przeciekający namiot. Opona już wymieniona (trochę szkoda, bo w domu mam kilka dobrych lub wręcz nowych, ale trudno, żeby na wyprawę po Europie wozić ze sobą zapasową oponę :P), natomiast sandałami a zwłaszcza namiotem muszę się zająć teraz. Trochę lipa, bo tanie to przedsięwzięcie nie będzie, ale oba sprzęty już się mocno zamortyzowały, nie dziwota, że przyszła pora na zmianę warty ;)
A propos kosztów, to Szwajcaria oczywiście bardzo droga, zwłaszcza noclegi we włoskiej części niemiło zaskoczyły cenami. W sklepach - o ile się uważa - można wydawać niewiele więcej niż we Włoszech, ale o jedzeniu np. mięsa można w takiej sytuacji zapomnieć. Jajka są już luksusem (3 CHF za 10 sztuk najtańszych). Tym razem jednak udało się wydać stosunkowo mało, bo kompletnie zrezygnowałem z kupowania napojów, a woda w Alpach jest w każdej wsi; czysta, zimna i zdrowa :)
O dziwo zabrakło mi pod koniec benzyny ekstrakcyjnej. Wzięliśmy 1,5 litra, ale jednak okazało się to za mało. Pewnie za dużo makaronu gotowaliśmy :P
Ostatni znaczący plus to powrót: nieoczekiwanie udało się wrócić szybciej, wcześniej, taniej i wygodniej niż było planowane. Wielkie podziękowania dla Marcina, Norbiego i p. Krystiana z Bielawy za organizację i pomoc! Chapeau bas!
Podróż mocno wymagająca, mało snu w aucie, a potem awaria pociągu zaraz po odjeździe z Wrocławia. Stanął na Psim Polu i stał długo. Potem wróciliśmy popsutym pociągiem na Główny i czekaliśmy na zastępczy. Łączne opóźnienie przekroczyło 3 godziny, ale jakoś poszło ośle ;)
Podsumowanie wypitej Alpagi
Całkowity dystans wyprawy: 2 017,97 km, średnio dziennie 74,4 km bez dni -1 i 0 oraz dnia powrotu
Całkowita suma podjazdów: 45 152 m, czyli 2 295,5 m / 100 km. Absolutny życiowy rekord! :)
Zaliczonych bigów: 33, czyli średnio 1,22 biga dziennie (bez dni restowych 1,4). jak na Alpy - sporo, co widać po podjazdach :)
Osobiście jestem bardzo zadowolony. Udało się wypić całą uwarzoną Alpagę i chociaż pojawiły się kłopoty żołądkowe, to po krótkim zamulaniu nie wymiękliśmy lecz piliśmy dalej ;) Szczególnie Serwecz zasłużył na pochwały, bo przystąpił do picia z marszu, tuż po zaleczeniu złamanej ręki i bez przygotowania kondycyjnego, a mimo to dał radę koncertowo!
Alpy jak zwykle przepiękne, momentami zapierało dech, a brzydko nie było ani razu. Dolina na południe od Sustenenpass - bajkowa, widok na Eiger i Wetterhorn z Grosse Scheidegg - niezapomniany! Pogoda z grubsza zgoda z oczekiwaniami, tj. upały przeplatane niekiedy deszczem. W zasadzie można uznać, że znowu mieliśmy fart, bo jak zwykle mogło być pod tym względem znacznie gorzej.
Sprzętowo tym razem z dość sporymi kłopotami: rozprute sandały, rozcięta opona, przeciekający namiot. Opona już wymieniona (trochę szkoda, bo w domu mam kilka dobrych lub wręcz nowych, ale trudno, żeby na wyprawę po Europie wozić ze sobą zapasową oponę :P), natomiast sandałami a zwłaszcza namiotem muszę się zająć teraz. Trochę lipa, bo tanie to przedsięwzięcie nie będzie, ale oba sprzęty już się mocno zamortyzowały, nie dziwota, że przyszła pora na zmianę warty ;)
A propos kosztów, to Szwajcaria oczywiście bardzo droga, zwłaszcza noclegi we włoskiej części niemiło zaskoczyły cenami. W sklepach - o ile się uważa - można wydawać niewiele więcej niż we Włoszech, ale o jedzeniu np. mięsa można w takiej sytuacji zapomnieć. Jajka są już luksusem (3 CHF za 10 sztuk najtańszych). Tym razem jednak udało się wydać stosunkowo mało, bo kompletnie zrezygnowałem z kupowania napojów, a woda w Alpach jest w każdej wsi; czysta, zimna i zdrowa :)
O dziwo zabrakło mi pod koniec benzyny ekstrakcyjnej. Wzięliśmy 1,5 litra, ale jednak okazało się to za mało. Pewnie za dużo makaronu gotowaliśmy :P
Ostatni znaczący plus to powrót: nieoczekiwanie udało się wrócić szybciej, wcześniej, taniej i wygodniej niż było planowane. Wielkie podziękowania dla Marcina, Norbiego i p. Krystiana z Bielawy za organizację i pomoc! Chapeau bas!
- DST 13.55km
- Czas 00:43
- VAVG 18.91km/h
- VMAX 35.87km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 13m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 27 i o dziwo ostatni :O
Bigi Passo Pennes i Passo Monte Giovo na lekko oraz sporo po mieście Vipiteno.
Pod wieczór okazało się z zaskoczenia, że dziś mogę wsiąść w transport powrotny do Polski! Pierwotnie miałem wracać w niedzielę (kombinowanymi niemieckimi pociągami). Stracę na tym co prawda jednego biga w okolicach Innsbrucku, ale to nie jedyny tamże, więc i tak kiedyś trzeba się będzie wybrać, a takiej okazji, przejazdu bezpośrednio i za pół darmo nie mogłem przepuścić!:-D
Kierowca ma być po mnie po godz. 22, a już jutro po południu będę w Polsce :-)
Żegnaj Italio, będę tęsknić przez całą długą i złą zimę, a może i dłużej ;-)
Pod wieczór okazało się z zaskoczenia, że dziś mogę wsiąść w transport powrotny do Polski! Pierwotnie miałem wracać w niedzielę (kombinowanymi niemieckimi pociągami). Stracę na tym co prawda jednego biga w okolicach Innsbrucku, ale to nie jedyny tamże, więc i tak kiedyś trzeba się będzie wybrać, a takiej okazji, przejazdu bezpośrednio i za pół darmo nie mogłem przepuścić!:-D
Kierowca ma być po mnie po godz. 22, a już jutro po południu będę w Polsce :-)
Żegnaj Italio, będę tęsknić przez całą długą i złą zimę, a może i dłużej ;-)
- DST 78.47km
- Czas 04:35
- VAVG 17.12km/h
- VMAX 63.07km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 2471m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 26, restowo-przemieszeniowy
Rano o dziwo nie padało, ale prognoza była fatalna. Więc zdecydowałem się na wymyślony wczoraj manewr, tj: skoro ten kemping jest słabiutki i drogi, a pogoda nie rozpieszcza, to przemieszczam się pociągiem do Vipiteno. Stamtąd mogę stacjonarnie zrobić dwa bigi, a potem ruszyć dalej. W ten sposób zamiast czekać na pogodę w Bolzano, a nazajutrz jechać przez Pennes, zrobię Pennes i Monte Giovo jednego dnia i będę gotów do ruszenia wraz z poprawą pogody. Tak przynajmniej wygląda plan.
Zwijam się więc zupełnie bez pośpiechu, na luziku, próbując dosuszyć namiot. Bezskutecznie, aczkolwiek jak go w końcu zwijam, to nie jest całkiem mokry, a jedynie wilgotny. Sukces! :P Kemping opuszczam o 10:45 :P
Na początek zakupy w Eurosparze (jest tu parę rzeczy, których nie ma w dyskontach, a tym bardziej w Polsce, więc wykonam mały mrówczy import :P), potem w Acqua e Sapone (j.w), potem jeszcze zwiedzam Aldiego, bo dotychczas w żadnym włoskim Aldim nie bylem, nawet nie wiedziałem, że tu są! Ale akurat Aldi nie zaskoczył niczym szczególnym, asortyment podobny do Lidla tylko ciut uboższy. Wreszcie idę na od dawna zasłużoną pizzę. Z karczochami i pomidorami, mniam! :)
Doczekawszy się pociągu (od rana nie wiedzieć czemu nie jeżdżą, pierwszy jest dopiero o godz. 13) zmierzam na dworzec. Podróż przebiega bez przygód i o 14:30 jestem w Vipiteno. Tu już pada. Ledwo mży, ale jednak. Po kolejnych zakupach (tym razem Lidl, do którego w Bolzano było akurat bardzo daleko), zmierzam już na sucho na kemping. Padają pojedyncze krople od czasu do czasu, więc idzie żyć.
Prosta kreska to pociąg.
Kemping dość przyjemny, wśród drzew, z trawą, a nie błotem, dostępem do prądu w pobliżu namiotu i przyzwoitymi sanitariatami. Jest tez wifi, stoliki z ławkami i zadaszona świetlica, ale dziś akurat zajęta jakąś imprezą. No i jest niemal dwa razy taniej niż w błocie w Bolzano! Tam nocleg kosztował 20,50 EUR, tutaj 12 :) Zostaję do piątku! :P
Czas do wieczora schodzi mi na czynnościach obozowych, jedzeniu, słuchaniu książki, przeglądaniu netu. Dobrze sobie czasem odpocząć :) Aha, no i co chwilę pada, raz słabiej, raz mocniej, ale pada. Więc głownie siedzę w namiocie, co może nie jest bardzo wygodne, ale zawsze to odpoczynek :)
A jutro ponoć pogoda ma się poprawić :)
Zwijam się więc zupełnie bez pośpiechu, na luziku, próbując dosuszyć namiot. Bezskutecznie, aczkolwiek jak go w końcu zwijam, to nie jest całkiem mokry, a jedynie wilgotny. Sukces! :P Kemping opuszczam o 10:45 :P
Na początek zakupy w Eurosparze (jest tu parę rzeczy, których nie ma w dyskontach, a tym bardziej w Polsce, więc wykonam mały mrówczy import :P), potem w Acqua e Sapone (j.w), potem jeszcze zwiedzam Aldiego, bo dotychczas w żadnym włoskim Aldim nie bylem, nawet nie wiedziałem, że tu są! Ale akurat Aldi nie zaskoczył niczym szczególnym, asortyment podobny do Lidla tylko ciut uboższy. Wreszcie idę na od dawna zasłużoną pizzę. Z karczochami i pomidorami, mniam! :)
Doczekawszy się pociągu (od rana nie wiedzieć czemu nie jeżdżą, pierwszy jest dopiero o godz. 13) zmierzam na dworzec. Podróż przebiega bez przygód i o 14:30 jestem w Vipiteno. Tu już pada. Ledwo mży, ale jednak. Po kolejnych zakupach (tym razem Lidl, do którego w Bolzano było akurat bardzo daleko), zmierzam już na sucho na kemping. Padają pojedyncze krople od czasu do czasu, więc idzie żyć.
Prosta kreska to pociąg.
Kemping dość przyjemny, wśród drzew, z trawą, a nie błotem, dostępem do prądu w pobliżu namiotu i przyzwoitymi sanitariatami. Jest tez wifi, stoliki z ławkami i zadaszona świetlica, ale dziś akurat zajęta jakąś imprezą. No i jest niemal dwa razy taniej niż w błocie w Bolzano! Tam nocleg kosztował 20,50 EUR, tutaj 12 :) Zostaję do piątku! :P
Czas do wieczora schodzi mi na czynnościach obozowych, jedzeniu, słuchaniu książki, przeglądaniu netu. Dobrze sobie czasem odpocząć :) Aha, no i co chwilę pada, raz słabiej, raz mocniej, ale pada. Więc głownie siedzę w namiocie, co może nie jest bardzo wygodne, ale zawsze to odpoczynek :)
A jutro ponoć pogoda ma się poprawić :)
- DST 18.56km
- Teren 0.72km
- Czas 01:06
- VAVG 16.87km/h
- VMAX 34.77km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 88m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 25, dolina, która mówi NI
Lavis - Mezzolombardo - Cles - Val di Non (dolina, która mówi NI) - Fondo - Passo delle Palade (BIG) - Fondo - Passo della Mendola - Bolzano.
Początek w ładnym słońcu, ale na szczęście nie w upale. Po zakupach pieczywa w Poli Markecie (ile jest tych sieci marketów we Włoszech? Chyba najwięcej ze wszystkich krajów, w jakich byłem!) podjeżdżam sobie spokojnie w stronę Val di Non. Potem się zorientowałem, że mogłem cały ten odcinek oszukać pociągiem, ale w sumie po co? Mam cały dzień do dyspozycji :)
Od Palade deszcz. Czasem burza z gradobiciem, czasem tylko leciutkie siąpienie, ale na szosie leżały prawdziwe zwały bryłek lodu wielkości orzechów laskowych! Dobrze, ze mnie nie dopadło, bo kompletnie nie było się gdzie schować, a taki grad może być wręcz niebezpieczny!
Na kempingu Moosbauer w Bolzano (drogim i mało fajnym) straszne błoto, a dookoła namiotu jezioro. Zaczęło już mi wciekać pod podłogę! :/ Dobrze, że mam footprinta, bo ta leciutka podłoga na bank by przemiękła.
Leżę w namiocie w niewygodnej pozycji i piszę te słowa, więc bardziej szczegółowa relacja kiedy indziej lub wcale ;)
Początek w ładnym słońcu, ale na szczęście nie w upale. Po zakupach pieczywa w Poli Markecie (ile jest tych sieci marketów we Włoszech? Chyba najwięcej ze wszystkich krajów, w jakich byłem!) podjeżdżam sobie spokojnie w stronę Val di Non. Potem się zorientowałem, że mogłem cały ten odcinek oszukać pociągiem, ale w sumie po co? Mam cały dzień do dyspozycji :)
Od Palade deszcz. Czasem burza z gradobiciem, czasem tylko leciutkie siąpienie, ale na szosie leżały prawdziwe zwały bryłek lodu wielkości orzechów laskowych! Dobrze, ze mnie nie dopadło, bo kompletnie nie było się gdzie schować, a taki grad może być wręcz niebezpieczny!
Na kempingu Moosbauer w Bolzano (drogim i mało fajnym) straszne błoto, a dookoła namiotu jezioro. Zaczęło już mi wciekać pod podłogę! :/ Dobrze, że mam footprinta, bo ta leciutka podłoga na bank by przemiękła.
Leżę w namiocie w niewygodnej pozycji i piszę te słowa, więc bardziej szczegółowa relacja kiedy indziej lub wcale ;)
- DST 100.25km
- Teren 0.30km
- Czas 05:28
- VAVG 18.34km/h
- VMAX 55.88km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 1808m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 24
Ciężko było wstać po wczorajszej uczcie, oj ciężko! 3 radlery wieczorem też nie pomogły, nawet mnie rano lekko głowa bolała ;)
Ale jakoś poszło, ośle. Oczywiście od rana było bardzo ślamazarnie. Plan był taki, że jemy śniadanie (czytaj: słodycze, bleh!), trochę się jeszcze socjalizujemy i po wczesnym lanczu ruszamy - ja rowerem, oni kamperem na tygodniowe wakacje w Dolomity. Ale jak lekko po 9 śniadania jeszcze nie było, to stwierdziłem, że na lancz nie będę czekał, bo mnie potem w drodze noc zostanie :P Więc jak wreszcie zjedliśmy te brioszki i pączki (i melona na pocieszenie), to było po 10 i powiedziałem, że się zbieram. Udało się ruszyć o 11. Masakra! :D
Początek doliną Adygi wśród sadów jabłkowych (nie omieszkałem skosztować :P), ale od miejscowości Aldeno już solidna bigowa orka z nachyleniami 8-10%. Na dodatek w pełnym słońcu. Ciężko szło. Postoje co 350 metrów jakoś tak same wychodziły, ale na szczęście jak minąłem kotę 800 to weszło trochę chmur, zrobiło się niecałe 30 stopni i resztę wciągnąłem zaledwie z jednym postojem, na którym na dodatek trochę zmarzłem :P
Na Monte Bondone byłem o godz. 16. Na górze miasteczko, składające się głownie z hoteli, parkingów i restauracji. Trochę dziwne, bo nie widziałem wyciągów. Ale pewnie były, tylko nie rzuciły mi się w oczy ;)
Zjazd do Trento bardzo kręty, więc nie poszalałem. Końcówka znów doliną Adygi, ale tym razem zaczęło silnie wiać z boku i wyraźnie zbierało się na burzę. Nawet trochę popadało, ale szczęśliwie akurat podjechałem pod Eurospina na wieczorne zakupy. Jak wyszedłem, to było już po krzyku. Stamtąd już tylko 3 km na kemping Moser.
Nocleg jak dla mnie bardzo fajny. Oprócz mnie są tylko 3 osoby, teren lekko zaniedbany (nieskoszona trawa, wala się trochę gałęzi), ale: w łazienkach czyściutko, na polu jest prąd oraz są stoliki i krzesła, więc takowy zestaw sobie postawiłem przy skrzynce z prądem koło namiotu i korzystam :)
Ogólnie kemping Albergo Moser bardzo mi się podoba, jedyna poważniejsza wada, to to, że leży między ruchliwą szosą, a torami kolejowymi. Cicho nie jest, ale bywało już, że nocowałem w takich warunkach i po dniu jazdy rowerem raczej nie było problemu ze snem :)
Ale jakoś poszło, ośle. Oczywiście od rana było bardzo ślamazarnie. Plan był taki, że jemy śniadanie (czytaj: słodycze, bleh!), trochę się jeszcze socjalizujemy i po wczesnym lanczu ruszamy - ja rowerem, oni kamperem na tygodniowe wakacje w Dolomity. Ale jak lekko po 9 śniadania jeszcze nie było, to stwierdziłem, że na lancz nie będę czekał, bo mnie potem w drodze noc zostanie :P Więc jak wreszcie zjedliśmy te brioszki i pączki (i melona na pocieszenie), to było po 10 i powiedziałem, że się zbieram. Udało się ruszyć o 11. Masakra! :D
Początek doliną Adygi wśród sadów jabłkowych (nie omieszkałem skosztować :P), ale od miejscowości Aldeno już solidna bigowa orka z nachyleniami 8-10%. Na dodatek w pełnym słońcu. Ciężko szło. Postoje co 350 metrów jakoś tak same wychodziły, ale na szczęście jak minąłem kotę 800 to weszło trochę chmur, zrobiło się niecałe 30 stopni i resztę wciągnąłem zaledwie z jednym postojem, na którym na dodatek trochę zmarzłem :P
Na Monte Bondone byłem o godz. 16. Na górze miasteczko, składające się głownie z hoteli, parkingów i restauracji. Trochę dziwne, bo nie widziałem wyciągów. Ale pewnie były, tylko nie rzuciły mi się w oczy ;)
Zjazd do Trento bardzo kręty, więc nie poszalałem. Końcówka znów doliną Adygi, ale tym razem zaczęło silnie wiać z boku i wyraźnie zbierało się na burzę. Nawet trochę popadało, ale szczęśliwie akurat podjechałem pod Eurospina na wieczorne zakupy. Jak wyszedłem, to było już po krzyku. Stamtąd już tylko 3 km na kemping Moser.
Nocleg jak dla mnie bardzo fajny. Oprócz mnie są tylko 3 osoby, teren lekko zaniedbany (nieskoszona trawa, wala się trochę gałęzi), ale: w łazienkach czyściutko, na polu jest prąd oraz są stoliki i krzesła, więc takowy zestaw sobie postawiłem przy skrzynce z prądem koło namiotu i korzystam :)
Ogólnie kemping Albergo Moser bardzo mi się podoba, jedyna poważniejsza wada, to to, że leży między ruchliwą szosą, a torami kolejowymi. Cicho nie jest, ale bywało już, że nocowałem w takich warunkach i po dniu jazdy rowerem raczej nie było problemu ze snem :)
- DST 73.90km
- Czas 04:32
- VAVG 16.30km/h
- VMAX 60.67km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 1660m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 23
Baitoni - Storo - Passo Ampola (tu zostawiam bagaże) - Passo Tremlazo (BIG, robię świetny czas, ponad 900 metrów biga w 1h 10 min, średnio 860 m/h, chyba wreszcie przyszła forma - wyprzedziłem na podjeździe wszystkich, w tym kilku szosowców i jednego gościa na rowerze elektrycznym!!) - Passo Ampola - Mezzolago - Riva del Garda (nieprzyjemny, szutrowy zjazd) - Passo San Giovanni (okropna, ruchliwa szosa w pełnym słońcu i ze znacznym nachyleniem. No i zakazem dla rowerów, słabo się jechało :P) - Mori.
No i wreszcie jestem u Andrei i Massimo - poznaliśmy się na dzikim noclegu podczas mojej majowej wyprawy i wreszcie skorzystałem z zaproszenia. Super! :D A jeszcze szykuje się niezła biesiada z grillem, radlerami (które przywiozłem z Riva del Garda) i innymi pysznościami! :D
No i wreszcie jestem u Andrei i Massimo - poznaliśmy się na dzikim noclegu podczas mojej majowej wyprawy i wreszcie skorzystałem z zaproszenia. Super! :D A jeszcze szykuje się niezła biesiada z grillem, radlerami (które przywiozłem z Riva del Garda) i innymi pysznościami! :D
- DST 80.33km
- Teren 2.40km
- Czas 04:26
- VAVG 18.12km/h
- VMAX 57.70km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 1659m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 22, lajcik
Rano na szczęście nie było śladu po wczorajszej niepogodzie. Piękne
słoneczko i jeszcze piękniejsze góry wokoło. Aż dziwne, że wczoraj nie
zauważyłem, jak tu jest ładnie ;)
Śniadanie w schronisku typowo włoskie: sucharki z masłem i dżemem. W opcji była jeszcze nutella :P Startuję o 8:40. Pierwsze metry wchodzą jak w masełko, ale po 2 km, na samej przełęczy Crocedomini okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa. No trudno, oczywiście jadę - gdzieś tam w końcu jest mój big! ;) Na szczęście szuter nie był tak błotnisty jak mógł być po wczorajszej ulewie, więc jakoś poszło. Wreszcie za kolejną przełęczą wrócił asfalt, a potem był big. Gdzieś... na zjeździe :P No, ale potem był kolejny podjazd i kolejny odcinek szutru, więc w sumie big mógł być gdziekolwiek, z każdej strony było równie upierdliwie ;)
Potem wreszcie na stałe asfalt i zjazd. Z tym, że zjazd dość stromy i wąski, a asfalt fatalny. W zasadzie bardziej gruzy niż nawierzchnia. Zjazd w związku z tym bardzo męczący, do Bagolino docieram marząc o odpoczynku dla dłoni i o drugim śniadaniu. Ale jakoś tak wyszło, że bez jedzenia dojechałem aż na kemping Miralago nad Lago d'Idro. Fakt, że absolutna większość w dół, ale było i kilka podjazdów.
Na kempingu wreszcie po 2,5 doby wożenia totalnie mokrego namiotu mam jak go rozbić i wysuszyć. Na szczęście nie zapleśniał, ani nic takiego. Po ustawieniu obozowiska, zjedzeniu i napiciu się kawy ruszam na drugiego biga dzisiaj, czyli Rifugio Alpo. Big krótki, tylko 10,5 km, super! I tylko 1100 metrów podjazdu! Oo, to oznacza średnie nachylenie ponad 10%. Oj, będzie się działo! ;)
Ale okazało się, że big wszedł mi jak masełko, a najlepiej mi się podjeżdżało fragmenty o nachyleniu 15% :P Po 1:40h jestem na górze, oglądam jak bardzo nic tam nie ma i ostrożnie zjeżdżam. Droga jest bardzo stroma, wąska i kręta, ale przynajmniej nawierzchnia przyzwoita. Na kempingu jestem o 16 - fajrant! :)
Szkoda tylko, ze kompletnie nie ma na czym ani przy czym usiąść. W końcu wyszło tak, że piszę te słowa siedząc na ziemi oparty o drzewo, a komp stoi na pożyczonym, bardzo krzywym krześle, które absolutnie nie nadaje się do siedzenia, ale od biedy nadaje się na pulpit :P
Śniadanie w schronisku typowo włoskie: sucharki z masłem i dżemem. W opcji była jeszcze nutella :P Startuję o 8:40. Pierwsze metry wchodzą jak w masełko, ale po 2 km, na samej przełęczy Crocedomini okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa. No trudno, oczywiście jadę - gdzieś tam w końcu jest mój big! ;) Na szczęście szuter nie był tak błotnisty jak mógł być po wczorajszej ulewie, więc jakoś poszło. Wreszcie za kolejną przełęczą wrócił asfalt, a potem był big. Gdzieś... na zjeździe :P No, ale potem był kolejny podjazd i kolejny odcinek szutru, więc w sumie big mógł być gdziekolwiek, z każdej strony było równie upierdliwie ;)
Potem wreszcie na stałe asfalt i zjazd. Z tym, że zjazd dość stromy i wąski, a asfalt fatalny. W zasadzie bardziej gruzy niż nawierzchnia. Zjazd w związku z tym bardzo męczący, do Bagolino docieram marząc o odpoczynku dla dłoni i o drugim śniadaniu. Ale jakoś tak wyszło, że bez jedzenia dojechałem aż na kemping Miralago nad Lago d'Idro. Fakt, że absolutna większość w dół, ale było i kilka podjazdów.
Na kempingu wreszcie po 2,5 doby wożenia totalnie mokrego namiotu mam jak go rozbić i wysuszyć. Na szczęście nie zapleśniał, ani nic takiego. Po ustawieniu obozowiska, zjedzeniu i napiciu się kawy ruszam na drugiego biga dzisiaj, czyli Rifugio Alpo. Big krótki, tylko 10,5 km, super! I tylko 1100 metrów podjazdu! Oo, to oznacza średnie nachylenie ponad 10%. Oj, będzie się działo! ;)
Ale okazało się, że big wszedł mi jak masełko, a najlepiej mi się podjeżdżało fragmenty o nachyleniu 15% :P Po 1:40h jestem na górze, oglądam jak bardzo nic tam nie ma i ostrożnie zjeżdżam. Droga jest bardzo stroma, wąska i kręta, ale przynajmniej nawierzchnia przyzwoita. Na kempingu jestem o 16 - fajrant! :)
Szkoda tylko, ze kompletnie nie ma na czym ani przy czym usiąść. W końcu wyszło tak, że piszę te słowa siedząc na ziemi oparty o drzewo, a komp stoi na pożyczonym, bardzo krzywym krześle, które absolutnie nie nadaje się do siedzenia, ale od biedy nadaje się na pulpit :P
- DST 72.25km
- Teren 6.50km
- Czas 04:29
- VAVG 16.12km/h
- VMAX 54.26km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 1705m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 21, wodna masakra
Wstałem jak panisko o 7:15, a tu burza. Wali piorunami, leje. No nieźle, porannej burzy to dawno nie widziałem :)
Do 8:30 się krzątałem, ale że dalej lało, to zasiadłem z kompem. Potem śniadanie, aż tu nagle o 9:30 wyszło słońce. I to od razu solidne. Wow! Więc to jest ta słynna zmienność aury w górach! :) No to szybko się pakuję i parę minut po 10 ruszam.
Ostry zjazd do miasteczka Ponte di Capo (szczęście, że nie musiałem tego wczoraj podjeżdżać!), parę kilometrów po płaskim i jest Lidl. A że teraz dwa dni bez sklepu, a potem niedziela, więc niestety muszę zrobić większe zakupy mimo, że przede mną bodaj najdłuższy (w sensie różnicy wzniesień) podjazd wyprawy, czyli prawie 1900-metrowy big Giogo di Baia (wys 2162). No trudno, będzie bardziej "honornie" ;)
Ruszam obładowany o 11:40 i oczywiście robi się upał. A że wszystko mokre po burzy, więc wilgotność powietrza wynosi chyba ze 110% ;) Dosłownie spływam strumieniami potu na podjeździe. I tak aż do ok 1200m npm, bo tam... pogoda gwałtownie się psuje. Zaczyna w oddali grzmieć, a wkrótce potem i lać się na łeb. Na szczęście bez burzowego wiatru, chociaż tyle. Kompletnie nie ma się gdzie schować, więc naparzam pod górę. I dalej spływam strumieniami, tylko już nie potu ;) W sumie to nawet dobrze się jechało, a na pewno dość szybko - w tych warunkach postoje wykluczone :P
Po drodze jeszcze martwią mnie regularnie powtarzające się znaki, że droga na biga jest zamknięta. I wyraźnie napisane, że również dla rowerzystów. Hmm... i tak nie ma innej drogi, jadę :P
Na wysokości 1550m leje już niewąsko i okazuje się, że droga jest w remoncie. Tyle że prawie skończonym. Jeden pas ma już nowy asfalt, a na drugim właśnie kładą. Aż skwierczy w tym deszczu! :) Więc bez problemu się przebijam wśród pobłażliwie mi się przyglądających robotników. Dobrze, że to nie Holandia, tam by mnie chyba kurwa pobili za to, że tu jadę! :D
W tej całej masakrze przyświeca mi jedna myśl: na wysokości 1850 m npm jest schronisko, które oferuje noclegi. Przynajmniej tak napisano na ich stronie. Więc byle do schroniska. Jak nie będzie miejsc, to może dadzą podłogę, a jak nie, to chociaż się wysuszę i ogrzeję, zanim ruszę dalej lub zabiwakuję na dziko. No i wreszcie jest schronisko Bazena. Nadal leje jak z cebra, więc stawiam rower pod daszkiem i uderzam do środka na kawę.
Kawa jak zwykle we Włoszech pyszna i tania, a schronisko ok. Miejsca też są. Co prawda nietanio (35 eur), ale w takich warunkach, kto by narzekał! Zresztą drogo to też nie jest, zwłaszcza za pokój prywatny z łazienką i bez rezerwacji. Po godzinie, gdy deszcz nie ustaje, a nawet się rozkręca, decyduję, że zostaję. Wifi jest co prawda marne, a zasięgu komórkowego nie ma wcale, ale ważne, że sucho i ciepło :)
Dobranoc ;)
Do 8:30 się krzątałem, ale że dalej lało, to zasiadłem z kompem. Potem śniadanie, aż tu nagle o 9:30 wyszło słońce. I to od razu solidne. Wow! Więc to jest ta słynna zmienność aury w górach! :) No to szybko się pakuję i parę minut po 10 ruszam.
Ostry zjazd do miasteczka Ponte di Capo (szczęście, że nie musiałem tego wczoraj podjeżdżać!), parę kilometrów po płaskim i jest Lidl. A że teraz dwa dni bez sklepu, a potem niedziela, więc niestety muszę zrobić większe zakupy mimo, że przede mną bodaj najdłuższy (w sensie różnicy wzniesień) podjazd wyprawy, czyli prawie 1900-metrowy big Giogo di Baia (wys 2162). No trudno, będzie bardziej "honornie" ;)
Ruszam obładowany o 11:40 i oczywiście robi się upał. A że wszystko mokre po burzy, więc wilgotność powietrza wynosi chyba ze 110% ;) Dosłownie spływam strumieniami potu na podjeździe. I tak aż do ok 1200m npm, bo tam... pogoda gwałtownie się psuje. Zaczyna w oddali grzmieć, a wkrótce potem i lać się na łeb. Na szczęście bez burzowego wiatru, chociaż tyle. Kompletnie nie ma się gdzie schować, więc naparzam pod górę. I dalej spływam strumieniami, tylko już nie potu ;) W sumie to nawet dobrze się jechało, a na pewno dość szybko - w tych warunkach postoje wykluczone :P
Po drodze jeszcze martwią mnie regularnie powtarzające się znaki, że droga na biga jest zamknięta. I wyraźnie napisane, że również dla rowerzystów. Hmm... i tak nie ma innej drogi, jadę :P
Na wysokości 1550m leje już niewąsko i okazuje się, że droga jest w remoncie. Tyle że prawie skończonym. Jeden pas ma już nowy asfalt, a na drugim właśnie kładą. Aż skwierczy w tym deszczu! :) Więc bez problemu się przebijam wśród pobłażliwie mi się przyglądających robotników. Dobrze, że to nie Holandia, tam by mnie chyba kurwa pobili za to, że tu jadę! :D
W tej całej masakrze przyświeca mi jedna myśl: na wysokości 1850 m npm jest schronisko, które oferuje noclegi. Przynajmniej tak napisano na ich stronie. Więc byle do schroniska. Jak nie będzie miejsc, to może dadzą podłogę, a jak nie, to chociaż się wysuszę i ogrzeję, zanim ruszę dalej lub zabiwakuję na dziko. No i wreszcie jest schronisko Bazena. Nadal leje jak z cebra, więc stawiam rower pod daszkiem i uderzam do środka na kawę.
Kawa jak zwykle we Włoszech pyszna i tania, a schronisko ok. Miejsca też są. Co prawda nietanio (35 eur), ale w takich warunkach, kto by narzekał! Zresztą drogo to też nie jest, zwłaszcza za pokój prywatny z łazienką i bez rezerwacji. Po godzinie, gdy deszcz nie ustaje, a nawet się rozkręca, decyduję, że zostaję. Wifi jest co prawda marne, a zasięgu komórkowego nie ma wcale, ale ważne, że sucho i ciepło :)
Dobranoc ;)
- DST 33.48km
- Czas 03:02
- VAVG 11.04km/h
- VMAX 52.47km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 1534m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpaga solo, dz. 20, leń-ino
Strasznego lenia dziś miałem i to się zemściło. Ale po kolei
Wstałem o 6:30, wyjechałem o 9 (pierwszy leń, choć na usprawiedliwienie mam, że miałem nadzieję na wysuszenie namiotu, bo straszna rosa była w nocy; oczywiście nic z tego nie wyszło, bo czekałem na zacienionym zboczu doliny, więc namiot zwinąłem totalnie mokry), potem po 15 km w dół doliny postój pod supermarketem, żeby się zaopatrzyć. Postój oczywiście dłuższy niż to konieczne. Ruszam dalej lekko po godz. 10 (drugi leń). Miałem jechać przez Mortirolo (krócej, ale więcej podjazdów), ale coś mi morale siadło tuż przed tym rzeźnickim podjazdem i z ulgą przyjąłem tabliczkę, że szosa jest oficjalnie zamknięta z powodu remontu. Rowerem na pewno by się przejechało, ale wymówka była dobra (trzeci leń).
Do Tirano docieram już w niezłym gorącu (pod 30 st) i jakoś opieram się pokusie pojechania do Lidla (niby zapasy już mam, ale zawsze miło odwiedzić włoski Lidl :P). Za to podbieram dwa jabłka z rozległych sadów w okolicy i zaczynam podjazd na Aprica o 11:40 (czwarty leń).
Podjeżdża się nawet dobrze, bo praktycznie cały czas w cieniu. Rewelacja, bo w słońcu jest już dobrze ponad 30, a w cieniu 22 :) Aprica wchodzi dość łatwo, a na górze raczę się lodami z supermarketu. Niestety marnie wybrałem. Miały być takie mrożone "czekoladki" kawowe w polewie czekoladowej, a były raczej bezsmakowe :/
Potem zjazd słabej jakości szosą do Edolo. Tu już solidny upał i zakupy na kolację w Eurospinie (tu się już trochę eurospiałem i powiedzmy, że nie zamarudziłem specjalnie). Jako że dziś śpię na kwaterze z booking (nigdzie w zasięgu nie ma kempingu), a kwatera owa nie ma kuchni, to zaopatruję się w kolację na zimno: burrata i coppa stagionata. Do tego konserwowe peperoni ze słoika. Niby na zimno, ale nie narzekam - to jedne z najpyszniejszych produktów na świecie :)
Potem jeszcze prawie godzina kulania się najpierw w dół, a potem czechami na start biga, czyli Passo del Vivione. Tu kitram rzeczy w jeżynach (mam teraz całe nogi podrapane :P) i o godz. 16 (!) ruszam na biga. A tu - bagatela - 1300 metrów podjazdu trza sieknąć...
Myślałem, żeby to wciągnąć na dwa razy, ale niestety morale mi ponownie siadło po tym, jak na zakręcie wąskiej drogi spotkałem ciężarówkę z naprzeciwka i musiałem się zatrzymać, żeby ją przepuścić. A jak się już zatrzymałem, to postój :P Po raptem 300 podjechanych metrach. I tak już było do końca. Łącznie zrobiłem chyba ze 4 postoje i tak strasznie mi się nie chciało podjeżdżać, że hej (piąty leń).
Wreszcie dotarłem na przełęcz tuż po godz. 18. Jeszcze na górze nie mogłem się zebrać na zjazd i suszyłem się z potu w słońcu (szósty leń). Wreszcie ruszyłem, a zjazd długi i niezbyt szybki, bo wąski, kręty i wyboisty. Przy bagażach byłem o 18:50, a o 19 ruszyłem na kwaterę. Dotarłszy na miejsce wskazane w booking o 19:15 nie widzę niczego, co by przypominało "agriturismo" (jestem w centrum miasteczka), ani w ogóle żadnego miejsca wyglądającego na przyjmujące gości. Na dodatek mam resztkę baterii w telefonie i... brak zasięgu! Zasięg po chwili się jednak znajduje, więc dzwonię do gospodarza. Tłumaczę mu gdzie jestem, a on mówi, że to nie tam. Że do niego to jeszcze z 5 km. Że co kurwa?! W którą stronę?! Sprawdzam na mapach google, okazuje się, że... pod górę! 350 metrów pod górę! Tu już nie zdzierżyłem i mówię, że w tej sytuacji rezygnuję z noclegu. Myślę sobie, że albo coś trafię tutaj albo nawet wolę sobie znaleźć w dolinie miejsce na dziko niż podjeżdżać taki hektar. Właśnie miałem żądać zwrotu kasy (w końcu to oni źle oznaczyli miejsce!), kiedy gospodarz zaoferował się, że przyjedzie po mnie samochodem. A, to inna rozmowa. Umówiliśmy się na stacji kolejowej, którą znalazłem w 5 minut i czekam. Faktycznie przyjechał po kwadransie, jak obiecał i to vanem, więc rower i bagaże weszły bez problemu :)
I faktycznie jeszcze cholernie daleko do niego było, całe szczęście, ze przyjechał, bo sam w życiu bym tu nie dał rady dojechać! Na kwaterę docieram lekko po godz. 20. Co za dzień...
Sama katera zwyczajna, a nawet może spartańska, ale gospodarz bardzo miły. I ma psa, który się wabi "Kundelek" (po polsku, ale z akcentem na pierwszą sylabę!) :D
Wstałem o 6:30, wyjechałem o 9 (pierwszy leń, choć na usprawiedliwienie mam, że miałem nadzieję na wysuszenie namiotu, bo straszna rosa była w nocy; oczywiście nic z tego nie wyszło, bo czekałem na zacienionym zboczu doliny, więc namiot zwinąłem totalnie mokry), potem po 15 km w dół doliny postój pod supermarketem, żeby się zaopatrzyć. Postój oczywiście dłuższy niż to konieczne. Ruszam dalej lekko po godz. 10 (drugi leń). Miałem jechać przez Mortirolo (krócej, ale więcej podjazdów), ale coś mi morale siadło tuż przed tym rzeźnickim podjazdem i z ulgą przyjąłem tabliczkę, że szosa jest oficjalnie zamknięta z powodu remontu. Rowerem na pewno by się przejechało, ale wymówka była dobra (trzeci leń).
Do Tirano docieram już w niezłym gorącu (pod 30 st) i jakoś opieram się pokusie pojechania do Lidla (niby zapasy już mam, ale zawsze miło odwiedzić włoski Lidl :P). Za to podbieram dwa jabłka z rozległych sadów w okolicy i zaczynam podjazd na Aprica o 11:40 (czwarty leń).
Podjeżdża się nawet dobrze, bo praktycznie cały czas w cieniu. Rewelacja, bo w słońcu jest już dobrze ponad 30, a w cieniu 22 :) Aprica wchodzi dość łatwo, a na górze raczę się lodami z supermarketu. Niestety marnie wybrałem. Miały być takie mrożone "czekoladki" kawowe w polewie czekoladowej, a były raczej bezsmakowe :/
Potem zjazd słabej jakości szosą do Edolo. Tu już solidny upał i zakupy na kolację w Eurospinie (tu się już trochę eurospiałem i powiedzmy, że nie zamarudziłem specjalnie). Jako że dziś śpię na kwaterze z booking (nigdzie w zasięgu nie ma kempingu), a kwatera owa nie ma kuchni, to zaopatruję się w kolację na zimno: burrata i coppa stagionata. Do tego konserwowe peperoni ze słoika. Niby na zimno, ale nie narzekam - to jedne z najpyszniejszych produktów na świecie :)
Potem jeszcze prawie godzina kulania się najpierw w dół, a potem czechami na start biga, czyli Passo del Vivione. Tu kitram rzeczy w jeżynach (mam teraz całe nogi podrapane :P) i o godz. 16 (!) ruszam na biga. A tu - bagatela - 1300 metrów podjazdu trza sieknąć...
Myślałem, żeby to wciągnąć na dwa razy, ale niestety morale mi ponownie siadło po tym, jak na zakręcie wąskiej drogi spotkałem ciężarówkę z naprzeciwka i musiałem się zatrzymać, żeby ją przepuścić. A jak się już zatrzymałem, to postój :P Po raptem 300 podjechanych metrach. I tak już było do końca. Łącznie zrobiłem chyba ze 4 postoje i tak strasznie mi się nie chciało podjeżdżać, że hej (piąty leń).
Wreszcie dotarłem na przełęcz tuż po godz. 18. Jeszcze na górze nie mogłem się zebrać na zjazd i suszyłem się z potu w słońcu (szósty leń). Wreszcie ruszyłem, a zjazd długi i niezbyt szybki, bo wąski, kręty i wyboisty. Przy bagażach byłem o 18:50, a o 19 ruszyłem na kwaterę. Dotarłszy na miejsce wskazane w booking o 19:15 nie widzę niczego, co by przypominało "agriturismo" (jestem w centrum miasteczka), ani w ogóle żadnego miejsca wyglądającego na przyjmujące gości. Na dodatek mam resztkę baterii w telefonie i... brak zasięgu! Zasięg po chwili się jednak znajduje, więc dzwonię do gospodarza. Tłumaczę mu gdzie jestem, a on mówi, że to nie tam. Że do niego to jeszcze z 5 km. Że co kurwa?! W którą stronę?! Sprawdzam na mapach google, okazuje się, że... pod górę! 350 metrów pod górę! Tu już nie zdzierżyłem i mówię, że w tej sytuacji rezygnuję z noclegu. Myślę sobie, że albo coś trafię tutaj albo nawet wolę sobie znaleźć w dolinie miejsce na dziko niż podjeżdżać taki hektar. Właśnie miałem żądać zwrotu kasy (w końcu to oni źle oznaczyli miejsce!), kiedy gospodarz zaoferował się, że przyjedzie po mnie samochodem. A, to inna rozmowa. Umówiliśmy się na stacji kolejowej, którą znalazłem w 5 minut i czekam. Faktycznie przyjechał po kwadransie, jak obiecał i to vanem, więc rower i bagaże weszły bez problemu :)
I faktycznie jeszcze cholernie daleko do niego było, całe szczęście, ze przyjechał, bo sam w życiu bym tu nie dał rady dojechać! Na kwaterę docieram lekko po godz. 20. Co za dzień...
Sama katera zwyczajna, a nawet może spartańska, ale gospodarz bardzo miły. I ma psa, który się wabi "Kundelek" (po polsku, ale z akcentem na pierwszą sylabę!) :D
- DST 117.68km
- Teren 0.30km
- Czas 06:16
- VAVG 18.78km/h
- VMAX 66.02km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 2193m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze