Dzień rowerowy solo - N. zostawiła rower w hostelu, bo nie było sensu wozić go łodzią w dwie strony i za to płacić, a zostawić na cały dzień przypięty w porcie - strach) Soller - Port de Soller - (łódź, nieźle nas wywiało i trochę wybujało) - Sa Calobra - piesza wycieczka po wąwozie Torrent de Pareis - La Corbata (BIG, znów trochę szosowców się wyprzedziło :) - Gorg Blau - Soller.
Ślad częściowo obejmuje płynięcie łodką, bo nie mogłem się powstrzymać przed zmierzeniem jak szybko płynie. Do 30 km/h! :)
W deszczu do Palmy i z powrotem w poszukiwaniu górek do testowania wypożyczonej na jeden dzień elektriczki. Nieźle daje czadu - 25 km/h pod pięcioprocentowa górkę ;-)
Niestety całodzienny deszcz pokrzyżował nam plany zrobienia dziś pierwszego biga. Na szczęście od jutra ma być już ładnie, a biga powinniśmy zdążyć sieknąć w ostatnim dniu :-)
Potem jeszcze trochę na elektriczce bez GPSa i bez zliczania podjazdów. Wróciłem przemoczony od pasa w dół - mimo ochraniaczy. Jakoś wybitnie mocno chlapało z przedniego koła, moczyło spodnie powyżej ochraniaczy, skąd wciekało do butów ;)
Wiedeń - Traiskirchen (obóz uchodźców - w sumie nic nadzwyczajnego, zwykła willowa okolica i ludzie żyją normalnie, tylko trochę gorzej ubranych smagłolicych osób się kręci po okolicy) - Baden (trafiłem do ładnego parku przy hotelu w którym kiedyś byłem na szkoleniu) - Gaaden (przez fajną przełączkę w fajnych górkach) - Sulz im Wienerwald (ładna okolica z niewielkimi górkami wokoło) - Kaltenleutgeben (dłuuugi i bardzo łagodny zjazd z przełączki 500 m npm) - Wiedeń.
Ponoro i dość zimno, ale bez opadów i prawie bezwietrznie, więc dobrze się jechało :)
Rano wydawało się, że moja wczorajsza decyzja o pozostaniu w górach była więcej niż słuszna. Ok. 7 wyszło słońce i zaczęło nawet nieśmiało przygrzewać. Ruszając na Gaberlsattel spodziewałem się kolejnego upalnego dnia...
Grossfeistritz - Gaberlsattel i z powrotem. Podjazd z jednym zjazdem, który mnie nieźle wkurzył, ale na szczęście okazało się, że to tylko 15 metrów w pionie. Na zegarku ok 9 stopni przez cała trasę, bo im wyżej, tym zimniej, ale też tym później, więc tym cieplej ;) Z góry widać było ładną pogodę na południu i wschodzie oraz dość niskie chmury na zachodzie. Niedobrze, bo następny big na zachód stąd...
Kiedy podczas jazdy pod Soelkpass złapał mnie deszcz, a potem ulewa, wściekłem się i dałem sobie spokój z tym regionem. Gdyby to chociaż był ostatni big dziś, to jeszcze można wrócić do auta zmokniętym i przemarzniętym, ale że w planie był jeszcze jeden, więc stwierdziłem, że trudno: Soelkpass jest w pobliżu innych "do zrobienia", więc zrobi się ją kiedy indziej. Ruszyłem pod Stuhleck.
Steinhaus am Semmering - Stuhleck i z powrotem. Cały czas się zbierało na deszcz, ale jakoś nie zebrało. Za to na górze temperatura spadła do 2 stopni, wiatr łeb urywał i lekko siekły drobinki czegoś, co raczej nie było już deszczem... Na szczęscie jest tam schronisko, więc było się gdzie rozgrzać przed zjazdem. Ubrany we wszystko, co miałem (czyli niezbyt wiele, ale na szczęście bluza, kurtka i długie rękawiczki jakimś cudem w sakwie były) ruszyłem po szutrze w dół. Jako że nie było mokro, to nawet nie zmarzłem tak straszliwie jak wczoraj. Ale jednak fajne to nie było, więc na dole przyszła ulga, że to póki co koniec bigania ;)
Utarg wypadu Nabigodonozor to 11 bigów. W planie było 14, ale cóż, nie zawsze uda się wszystko zrealizować. Będą wszak następne wypady w te okolice... :)
Gloggnitz - Sonnwendstein - Gloggnitz. Na starcie pochmurno, potem zaczęło siąpić. Wróciłem wilgotny, zmarznięty i brudny, bo ostatnie 6 km podjazdu, a co za tym idzie pierwsze 6 zjazdu to był szuter, czyli w deszczu czysto nie było. Ale to był dopiero początek...
Podjechałem pod start Stuhlecka, ale dalej napieprzało żabami, więc zamiast czekać, postanowiłem zmieć kolejność bigów i region. Może głębiej w górach nie będzie padać...?
St. Marghareten - Glein - Gleinalmsattel i z powrotem. Niestety padało, a na zjeździe nawet lało. Do tego tym razem 9 km szutru w jedną stronę. Wróciłem przemoczony, trzęsący się z zimna i z kompletnie zdrętwiałymi palcami u rąk. Rozważałem powrót do Wiednia, ale zwyciężył duch walki (i nieco bardziej optymistyczna prognoza na jutro), więc śpię na kempingu w Leoben. Ustępstwem na rzecz sybarytyzmu jest nocleg w przyczepie kempingowej zamiast namiotu. Jest szansa lepiej wysuszyć ciuchy, bo przyczepa ogrzewana (kuchenką elektryczną) :P
Salzburg - Gaisberg - Salzburg. Stromo (do 12%), ale na świeżo, więc dobrze wszedł.
Hallein - Rossfeld - Hallein. Dużo ciężej. 1 100 m przewyższenia plus zaniedbanie jedzenia równa się odcięcie na ostatnich 300 metrach. Mimo że zjadłem, ledwo dojechałem. Za to widoki przefantastyczne, jeden z najbardziej spektakularnych bigów w historii! :) Zdjęcia później :P
Bischofshofen - Arthurhaus - Bischofshofen. Na dole dobrze podjadłem, więc początkowo szło nieźle. Ale po ok 500 m podjazdu miałem potężny kryzys. Chyba nie odcięcie, sam nie wiem, co. Na 6% jechałem 6 km/h... W dalszej częsci postoje co 150 metrów, bo więcej nie byłem w stanie. Do tego full lampa, a od 1 300 do 1 500, czyli do końca, non-stop 10-12%. Nie wiem, jak dojechałem, ale nie było opcji, żeby jechać jeszcze na Dientner Sattel, która jest tuż obok i startuje z tego samego miejsca. Nie dziś. Trzeba będzie jutro od niej zacząć...
Ogólnie jestem nieco podłamany. Spodziewałem się niezłej górskiej formy po 2 tygodniach odpoczynku, a tymczasem zaliczam ponowny start z poziomu -10 do formy :/