Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2024
Dystans całkowity: | 1448.97 km (w terenie 17.65 km; 1.22%) |
Czas w ruchu: | 74:53 |
Średnia prędkość: | 19.35 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.83 km/h |
Suma podjazdów: | 24857 m |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 146 (0 %) |
Suma kalorii: | 10071 kcal |
Liczba aktywności: | 25 |
Średnio na aktywność: | 57.96 km i 2h 59m |
Więcej statystyk |
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 29
Bardzo fajna kwatera, aż się nie chciało iść spać! No, ale w końcu jakoś ok. pólnocy trzeba było. Do snu kołysał mnie szum deszczu, a nawet plusk - chyba mocno lało. Rano już tylko siąpienie, ale konsekwentnie i bez przerwy. Ponoć chleb dowożą do lokalnego sklepiku o 8:30, więc na tę godzinę się szykuję. Wszystko suchutkie, nawet namiot! Aż żal teraz załozyć te ciuchy i znów je zamoczyć...
Wychodzę jakoś 8:40 - prosto w deszcz. Do sklepiku 240 metrów, chleb jest. Kupuję i ruszam. Chwilę za miasteczkiem się robi pod górę, i to dość stromo, więc po chwili muszę się rozebrać. Siąpienie jakby słabnie...? Po kilkudziesięciu metrach, na szczycie podjazdku, znów ubiórka. Przebiega tędy, jak wszędzie (nawet pod moimi oknami!), Camino de Santiago i o tej porze już pełno piechurów. Wszyscy w pelerynach.
Camino de Santiago, proudly sponsored by Shell :-P
Zjeżdżam, ale niedługo, za 2 czy 3 kilometry znów podjazd i znów się muszę rozebrać. I tak chyba z 5 razy od rana! Miał być kurde zjazd! Wkurzyłem się, a jako że wkrótce przestało padać, to finalnie zjeżdżałem w krótkim rękawku przy 11 stopniach, zeby jakoś te podjazdy wytrzymać bez zapocenia się.
Zjazd długi, Za miejscowoscią Erro zrobił się nawet w miarę równy, ale za to już niemal płaski. A że i słoneczko czasem wygląda, więc idzie żyć. Wreszcie po 27 kilometrach jestem na dole. Tu znajduję stare, zarośnięte dżizasy, gdzie sobie jem brunch ze świeżego chleba, francuskiego majonezu i takiejż kiełbasy oraz PBJów z gorącą herbatką z termosu. Mniam!
Stąd 5 km podjazdu na niewielką przełączkę, ale jeszcze smarowanie łańcucha (po deszczach smętnie skrzypi) i o 11 ruszam. Przełączka okazuje się łatwa i szybka i wkrótce jestem na rondzie przy autostradzie, gdzie zaczyna się mój skok w bok na biga Monreal. Tym razem biję chyba własny rekord jeśli chodzi o beczelność miejsca zostawienia sakw! :D
A otóż i big
3 km szosą, a potem zaczyna się podjazd. Droga wąska, ale niezła... przez pierwszy kilometr. A potem robi się gruzowisko hiperstarego asfaltu przeplatanie kopnym szutrem! Momentami mi się koło zapada i ledwo jadę! Z jednym postojem na banana (i sprawdzenie pociągu z Pampeluny, o czym potem) wciągam to cholerstwo (700m podjazdu), ale nie polecam biga Monreal. Za to z góry świetne widoki! To już nie Pireneje (choć widać je na horyzoncie) a pagórkowata okolica wygląda jak makieta! :)
Zjazd bardzo męczący dla dłoni, ale przynajmniej nie pada i trochę słońca tez bywa. Na dole jest kranik, więc biorę wodę i wracam po sakwy. Są! :) Do odjazdu pociągu mam dwie godziny, a do Pampeluny 20 km, plus muszę jeszcze zrobić zakupy w Mercadonie. Powinienem zdążyć. Czemu pociąg? Bo na dziś juz koniec bigów, bo jestem zmęczony walką z pogodą od wielu dni, bo dziś jest wiatr w ryj, wreszcie bo JEST pociąg, którym mogę raz oszukać z 50 km, więc czemu by kurwa nie?! :D
Do Pampeluny jadę zacnie, mimo obciągającego wiatru. Zakupy tez sprawnie idą, bo dokładnie wiem, czego chcę i jak to w Mercadonie, kolejki są krótkie (podoba mi się ich polityka kadrowa, zawsze jest wielu pracowników na sklepie). Stąd już tylko 2,8 km na stację kolejową, gdzie docieram na pół godziny przed odjazdem.
Bilet kupuję w maszynie za 4,15 EUR (!), na rower z tego co pamiętam jest niepotrzebny (zresztą w ogóle jest niepotrzebny, bo konduktor się nie zjawił :p) i jeszcze mam kilkanascie minut, żeby odsapnąć. Elo!
Pociąg odjeżdża punktualnie i chociaż po drodze łapie lekkie opóźnienie, to już mi specjalnie nie przeszkadza. Ok 17:30 jestem w Altsasu, a stąd juz tylko kilkaset metrów do zarezerwowanego wczoraj hoteliku. Na jutro jest fatalna prognoza (biblijna ulewa), a i tak należy mi się ostatni rest. A potem mam tu jeszcze dzień na lekko (3 bigi). Więc zaszalałem i na całość tego okresu zarerwowałem hotelik. Cena nie aż taka fajna jak wczoraj, bo 42 za noc, ale trudno. Okazuje się, że meldunek w hotelu jest w pełni automatyczny, włącznie ze skanem tego dziwacznego kodu ze znaczkami >>> w dowodzie osobistym! Poczatkowo jakoś nie chce rozpoznać mojego numeru rezerwacji, ale za krótymś razem się udaje. Pokój spoko, nie taki mały, jest lodówka, duża i fajna łazienka, okno. A w korytarzu jest mikrofalówka, więc naprawdę fajny hotelik na rest :)
Wychodzę jakoś 8:40 - prosto w deszcz. Do sklepiku 240 metrów, chleb jest. Kupuję i ruszam. Chwilę za miasteczkiem się robi pod górę, i to dość stromo, więc po chwili muszę się rozebrać. Siąpienie jakby słabnie...? Po kilkudziesięciu metrach, na szczycie podjazdku, znów ubiórka. Przebiega tędy, jak wszędzie (nawet pod moimi oknami!), Camino de Santiago i o tej porze już pełno piechurów. Wszyscy w pelerynach.
Camino de Santiago, proudly sponsored by Shell :-P
Zjeżdżam, ale niedługo, za 2 czy 3 kilometry znów podjazd i znów się muszę rozebrać. I tak chyba z 5 razy od rana! Miał być kurde zjazd! Wkurzyłem się, a jako że wkrótce przestało padać, to finalnie zjeżdżałem w krótkim rękawku przy 11 stopniach, zeby jakoś te podjazdy wytrzymać bez zapocenia się.
Zjazd długi, Za miejscowoscią Erro zrobił się nawet w miarę równy, ale za to już niemal płaski. A że i słoneczko czasem wygląda, więc idzie żyć. Wreszcie po 27 kilometrach jestem na dole. Tu znajduję stare, zarośnięte dżizasy, gdzie sobie jem brunch ze świeżego chleba, francuskiego majonezu i takiejż kiełbasy oraz PBJów z gorącą herbatką z termosu. Mniam!
Stąd 5 km podjazdu na niewielką przełączkę, ale jeszcze smarowanie łańcucha (po deszczach smętnie skrzypi) i o 11 ruszam. Przełączka okazuje się łatwa i szybka i wkrótce jestem na rondzie przy autostradzie, gdzie zaczyna się mój skok w bok na biga Monreal. Tym razem biję chyba własny rekord jeśli chodzi o beczelność miejsca zostawienia sakw! :D
A otóż i big
3 km szosą, a potem zaczyna się podjazd. Droga wąska, ale niezła... przez pierwszy kilometr. A potem robi się gruzowisko hiperstarego asfaltu przeplatanie kopnym szutrem! Momentami mi się koło zapada i ledwo jadę! Z jednym postojem na banana (i sprawdzenie pociągu z Pampeluny, o czym potem) wciągam to cholerstwo (700m podjazdu), ale nie polecam biga Monreal. Za to z góry świetne widoki! To już nie Pireneje (choć widać je na horyzoncie) a pagórkowata okolica wygląda jak makieta! :)
Zjazd bardzo męczący dla dłoni, ale przynajmniej nie pada i trochę słońca tez bywa. Na dole jest kranik, więc biorę wodę i wracam po sakwy. Są! :) Do odjazdu pociągu mam dwie godziny, a do Pampeluny 20 km, plus muszę jeszcze zrobić zakupy w Mercadonie. Powinienem zdążyć. Czemu pociąg? Bo na dziś juz koniec bigów, bo jestem zmęczony walką z pogodą od wielu dni, bo dziś jest wiatr w ryj, wreszcie bo JEST pociąg, którym mogę raz oszukać z 50 km, więc czemu by kurwa nie?! :D
Do Pampeluny jadę zacnie, mimo obciągającego wiatru. Zakupy tez sprawnie idą, bo dokładnie wiem, czego chcę i jak to w Mercadonie, kolejki są krótkie (podoba mi się ich polityka kadrowa, zawsze jest wielu pracowników na sklepie). Stąd już tylko 2,8 km na stację kolejową, gdzie docieram na pół godziny przed odjazdem.
Bilet kupuję w maszynie za 4,15 EUR (!), na rower z tego co pamiętam jest niepotrzebny (zresztą w ogóle jest niepotrzebny, bo konduktor się nie zjawił :p) i jeszcze mam kilkanascie minut, żeby odsapnąć. Elo!
Pociąg odjeżdża punktualnie i chociaż po drodze łapie lekkie opóźnienie, to już mi specjalnie nie przeszkadza. Ok 17:30 jestem w Altsasu, a stąd juz tylko kilkaset metrów do zarezerwowanego wczoraj hoteliku. Na jutro jest fatalna prognoza (biblijna ulewa), a i tak należy mi się ostatni rest. A potem mam tu jeszcze dzień na lekko (3 bigi). Więc zaszalałem i na całość tego okresu zarerwowałem hotelik. Cena nie aż taka fajna jak wczoraj, bo 42 za noc, ale trudno. Okazuje się, że meldunek w hotelu jest w pełni automatyczny, włącznie ze skanem tego dziwacznego kodu ze znaczkami >>> w dowodzie osobistym! Poczatkowo jakoś nie chce rozpoznać mojego numeru rezerwacji, ale za krótymś razem się udaje. Pokój spoko, nie taki mały, jest lodówka, duża i fajna łazienka, okno. A w korytarzu jest mikrofalówka, więc naprawdę fajny hotelik na rest :)
- DST 86.19km
- Teren 12.00km
- Czas 04:50
- VAVG 17.83km/h
- VMAX 49.72km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 1203m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 28
Leje. W nocy leje, rano siąpi, później mży, a potem pada. Na szczęście dzisiaj mam krótki dzień, więc na spokojnie się szykuję w namiocie. Jestem zdeterminowany, żeby pojechać, bo ten kemping się nie nadaje na deszcz. Ok 9:30 na chwilę przestaje padać, więc zwijam namiot i przed 10 out. Jeszcze zakupy w Lidlu, robienie pod jego daszkiem kanapek na drogę i ruszam o 10:15. Znowu pada.
Dziś większość dnia pod górę, a to akurat dobrze, bo jest 15 stopni, a im wyżej tym zimniej i pada cały kurwa czas. Podjazd ze 150 na 1000 robię z jednym postojem na jedzenie, pod ostatnim dachem na świecie, gdzieś na wysokości 350. Stamtąd już w ciągu, bo za zimno, żeby stawać.
Na przełęczy Ibaneta (1050) o dziwo na chwilę wychodzi słońce. Zrzucam sakwy pod kaplicą (dokładnie za ołtarzem! :-) i jadę na biga.
To jeszcze 550 m. A w ogóle to już Camino de Santiago i pełno tu piechurów! Że im się chce. Nadal nie mogę tego zrozumieć...
Okropna droga, na poły stary asfalt jak po ataku bombowym, a na poły szuter. Podczas podjazdu znów chrzani się pogoda. Wraca mżawka i do tego pojawia się przenikający wiatr. Na górze totalna chmura. Chowam się przed wiatrem za czymś w rodzaju ogromnej cembrowiny i ubieram we wszystko.
Zjazd mokry i zimny (8 stopni), więc szybko drętwieją dłonie. Na wysokości ok 1200 ratuję dwie starsze panie, którym padły komórki i nie wiedzą, dokąd iść! Na szczęście znały nazwę miejscowości, gdzie mają nocleg i było to tylko ok 5 km stąd. Pokierowałem, dobry uczynek dla bozi-santiazi spełniony, pojechałem.
Sakwy bezpiecznie czekają za ołtarzem, więc zbieram i zjeżdżam. Zimno! Jeszcze tylko 8 km, ale już jestem przemarznięty. 12 stopni i wciąż siąpi. Po kilku kilometrach jest znak drogowy: "Santiago de Compostela 780"! Współczucia! :-P
A swoją drogą śmiesznie się obserwuje taki pieszy szlak, gdzie dokładnie wszyscy idą w tym samym kierunku! Gdyby mi się chciało, to bym ich strollował i poszedł w przeciwnym! B-)
Jest też kemping, na którym miałem spać, ale na szczęście sprawdziłem wczoraj booking i znalazłem dach za 20 eur! Po takim dniu dach jest w ogóle błogosławieństwem, ale za tę cenę? Wow!
Kwatera okazuje się bardzo przyjemna. Można się wysuszyć (nawet namiot w kotłowni!), jest kuchnia, lodówka, czysto, cicho... No rewelacja! Polecam Casa Patxikuzuria w Espinal! (jest na booking).
Dziś większość dnia pod górę, a to akurat dobrze, bo jest 15 stopni, a im wyżej tym zimniej i pada cały kurwa czas. Podjazd ze 150 na 1000 robię z jednym postojem na jedzenie, pod ostatnim dachem na świecie, gdzieś na wysokości 350. Stamtąd już w ciągu, bo za zimno, żeby stawać.
Na przełęczy Ibaneta (1050) o dziwo na chwilę wychodzi słońce. Zrzucam sakwy pod kaplicą (dokładnie za ołtarzem! :-) i jadę na biga.
To jeszcze 550 m. A w ogóle to już Camino de Santiago i pełno tu piechurów! Że im się chce. Nadal nie mogę tego zrozumieć...
Okropna droga, na poły stary asfalt jak po ataku bombowym, a na poły szuter. Podczas podjazdu znów chrzani się pogoda. Wraca mżawka i do tego pojawia się przenikający wiatr. Na górze totalna chmura. Chowam się przed wiatrem za czymś w rodzaju ogromnej cembrowiny i ubieram we wszystko.
Zjazd mokry i zimny (8 stopni), więc szybko drętwieją dłonie. Na wysokości ok 1200 ratuję dwie starsze panie, którym padły komórki i nie wiedzą, dokąd iść! Na szczęście znały nazwę miejscowości, gdzie mają nocleg i było to tylko ok 5 km stąd. Pokierowałem, dobry uczynek dla bozi-santiazi spełniony, pojechałem.
Sakwy bezpiecznie czekają za ołtarzem, więc zbieram i zjeżdżam. Zimno! Jeszcze tylko 8 km, ale już jestem przemarznięty. 12 stopni i wciąż siąpi. Po kilku kilometrach jest znak drogowy: "Santiago de Compostela 780"! Współczucia! :-P
A swoją drogą śmiesznie się obserwuje taki pieszy szlak, gdzie dokładnie wszyscy idą w tym samym kierunku! Gdyby mi się chciało, to bym ich strollował i poszedł w przeciwnym! B-)
Jest też kemping, na którym miałem spać, ale na szczęście sprawdziłem wczoraj booking i znalazłem dach za 20 eur! Po takim dniu dach jest w ogóle błogosławieństwem, ale za tę cenę? Wow!
Kwatera okazuje się bardzo przyjemna. Można się wysuszyć (nawet namiot w kotłowni!), jest kuchnia, lodówka, czysto, cicho... No rewelacja! Polecam Casa Patxikuzuria w Espinal! (jest na booking).
- DST 48.67km
- Teren 5.50km
- Czas 03:56
- VAVG 12.37km/h
- VMAX 54.21km/h
- Temperatura 11.0°C
- Podjazdy 1643m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 27
Dziś miał być wreszcie łatwy dzień i dobrze bo tu po francuskiej stronie praktycznie same hardkory. Miał, ale od czegóż pogoda? :-D
Od rana siąpi, potem mżawka, potem pada, a potem dla odmiany siąpi. Szykuję się leniwie, bo ok 10-11 ma przestać. Kawa, przepak (dziś dzień na lekko, ale jak zwykle dużo rzeczy do zabrania, zwłaszcza przy niepewnej pogodzie), wypad po bagietke (w tamtą stronę bez deszczu, ale z powrotem już siąpienie), śniadanie, kanapki i herbata na drogę...
O 10:30 nadal mży, więc ruszam. W miasteczku pada mocniej i trochę się waham, ale po chwili czekania pod daszkiem zwycięża duch walki i ruszam. Pada raz mocniej, raz słabiej, ale w zasadzie bez przerwy.
Zaczynam od 25 km łagodnego, odrobinę czeskiego zjazdu doliną. Jako że pada, to gps schowany (stracił wodoszczelność) i okazuje się, że mam syndrom odstawienia! Non stop się stresuję, czy dobrze jadę! I faktycznie pod koniec poleciałem główną, przegapiłem dupiasty skręt i musiałem wracać ze 2 km. Okazało się, że niepotrzebnie! Takich super-czech jak na następnym odcinku to już dawno nie widziałem! Po kilkanaście procent w obie strony non stop! Szaleństwo!
Ale po ok 7 kilometrach tego cholerstwa wreszcie jestem u podnóża biga Artzamendi (926). Jest daszek, więc jem kanapkę i piję gorącą herbatę z termosu, mniam. I patrzę jak bardzo siąpi. Bardzo. Siedzę z pół godziny, ale nic się nie zmienia. Zaczynam marznąć (19 stopni, ale mokra koszulka), więc stwierdzam, że i tak będę przecież mokry - deszcz czy pot, wszystko jedno. Ruszam. Wysokość 36m npm...
Podjazd początkowo bardzo jak wołowina, są nawet drobne zjazdy. Ale za to droga, choć bardzo wąska, to z doskonałą nawierzchnią, wygląda na tegoroczny asfalt. Super! Oprócz tego, że siąpi oraz kapie z drzew. Mocno.
Na wys. 400 kończy się wołowina, a zaczyna się mięcho. Długie odcinki po 15-17% przedzielone krótkimi wypłaszczeniami. Mocna rzecz, ale dobrze mi się jedzie. Metry szybko wchodzą. Tylko krzyż mnie boli od tego pompowania, więc na wys. 620 robię 2 minuty postoju na rozprostowanie pleców. Przy okazji sprawdzam na gps, że zostało 2,4km, co oznacza, że dalej też nie ma taryfy ulgowej i średnie nachylenie będzie 12,5%. To jadę.
Faktycznie dalsza część taka sama: kilkaset metrów 14-17% i kilkadziesiąt prawie płasko. I od nowa. No, fajny big! Aż mi się przypomniały przełęcz Karkonoska, Malga Palazzo i jeszcze jeden big w Basilicacie, którego nazwy nie pomnę, ale też był w deszczu (tyle że to było w lutym :-P).
Na szczycie jestem o godz. 14 i tu akurat nie pada. Big-klasyk, maszt i kopuła. Zakładam bluzę i kurtkę, i bez czapki i rękawiczek ruszam w dół. Zamierzam robić zatrzymania na rozruszanie palców dłoni, zamiast zamoczyć dobre rękawiczki. Zresztą jest 17 stopni, bez dramatu. Na zjeździe siąpi i nawet mocniej pada, ale wbrew obawom jedzie się dobrze! Staję tylko raz, a poza tym zjazd zlatuje jak z bicza, przy tych nachyleniach dystans jest bardzo mały, więc mimo że rzadko przekraczam 25 kmh, to i tak błyskawicznie tracę wysokość.
Na 250 już nie pada i nawet jakby się przeciera. Na dole znów krótki postój i decyduję, że wracam objazdem główną, te czechy mnie nie kuszą. Wolę jedną w miarę równą przełączkę. Najpierw krótki gorż, potem przez wsie, aż wreszcie podjazd na głównej. Ale gdzie mu tam do tych czech! 5-6%, 130m pod górę i po zawodach. Owszem, jest kilka kilometrów dalej, ale bez porównania lepiej!
Potem już znana trasa, ale z wiatrem, więc mimo że lekki podjazd, to ciągnę 28-30. 12 km przed metą staję w Leclercu po zakupy, bo inaczej musiałbym jeszcze w Janku Stópniku nadłożyć ze 3 km. Kolacja na dziś i jutro, jakieś ciastka i pędzę dalej. Dobrze się jedzie, zwłaszcza, że od dłuższego czasu nie pada i nawet szosa już trochę wyschła :-)
Na kempingu jestem o godz. 17, tu wszystko mokre i tradycyjnie, gdy po prysznicu i praniu zasiadam do robienia kolacji, to zaczyna siąpić. No beznadziejny jest ten Janek S.! Jem już w namiocie, a potem mam już prawie wolne, tylko w przerwie między deszczami robię klar w sakwach, żeby jutro łatwiej się było pakować. Bo ewidentnie jutro stąd spadam, mimo że ma padać. To jest Złe Miejsce. A i kemping słaby, zwłaszcza na taką pogodę. A na jutro wziąłem kwaterę za 20 eur - brawo ja! B-)
Od rana siąpi, potem mżawka, potem pada, a potem dla odmiany siąpi. Szykuję się leniwie, bo ok 10-11 ma przestać. Kawa, przepak (dziś dzień na lekko, ale jak zwykle dużo rzeczy do zabrania, zwłaszcza przy niepewnej pogodzie), wypad po bagietke (w tamtą stronę bez deszczu, ale z powrotem już siąpienie), śniadanie, kanapki i herbata na drogę...
O 10:30 nadal mży, więc ruszam. W miasteczku pada mocniej i trochę się waham, ale po chwili czekania pod daszkiem zwycięża duch walki i ruszam. Pada raz mocniej, raz słabiej, ale w zasadzie bez przerwy.
Zaczynam od 25 km łagodnego, odrobinę czeskiego zjazdu doliną. Jako że pada, to gps schowany (stracił wodoszczelność) i okazuje się, że mam syndrom odstawienia! Non stop się stresuję, czy dobrze jadę! I faktycznie pod koniec poleciałem główną, przegapiłem dupiasty skręt i musiałem wracać ze 2 km. Okazało się, że niepotrzebnie! Takich super-czech jak na następnym odcinku to już dawno nie widziałem! Po kilkanaście procent w obie strony non stop! Szaleństwo!
Ale po ok 7 kilometrach tego cholerstwa wreszcie jestem u podnóża biga Artzamendi (926). Jest daszek, więc jem kanapkę i piję gorącą herbatę z termosu, mniam. I patrzę jak bardzo siąpi. Bardzo. Siedzę z pół godziny, ale nic się nie zmienia. Zaczynam marznąć (19 stopni, ale mokra koszulka), więc stwierdzam, że i tak będę przecież mokry - deszcz czy pot, wszystko jedno. Ruszam. Wysokość 36m npm...
Podjazd początkowo bardzo jak wołowina, są nawet drobne zjazdy. Ale za to droga, choć bardzo wąska, to z doskonałą nawierzchnią, wygląda na tegoroczny asfalt. Super! Oprócz tego, że siąpi oraz kapie z drzew. Mocno.
Na wys. 400 kończy się wołowina, a zaczyna się mięcho. Długie odcinki po 15-17% przedzielone krótkimi wypłaszczeniami. Mocna rzecz, ale dobrze mi się jedzie. Metry szybko wchodzą. Tylko krzyż mnie boli od tego pompowania, więc na wys. 620 robię 2 minuty postoju na rozprostowanie pleców. Przy okazji sprawdzam na gps, że zostało 2,4km, co oznacza, że dalej też nie ma taryfy ulgowej i średnie nachylenie będzie 12,5%. To jadę.
Faktycznie dalsza część taka sama: kilkaset metrów 14-17% i kilkadziesiąt prawie płasko. I od nowa. No, fajny big! Aż mi się przypomniały przełęcz Karkonoska, Malga Palazzo i jeszcze jeden big w Basilicacie, którego nazwy nie pomnę, ale też był w deszczu (tyle że to było w lutym :-P).
Na szczycie jestem o godz. 14 i tu akurat nie pada. Big-klasyk, maszt i kopuła. Zakładam bluzę i kurtkę, i bez czapki i rękawiczek ruszam w dół. Zamierzam robić zatrzymania na rozruszanie palców dłoni, zamiast zamoczyć dobre rękawiczki. Zresztą jest 17 stopni, bez dramatu. Na zjeździe siąpi i nawet mocniej pada, ale wbrew obawom jedzie się dobrze! Staję tylko raz, a poza tym zjazd zlatuje jak z bicza, przy tych nachyleniach dystans jest bardzo mały, więc mimo że rzadko przekraczam 25 kmh, to i tak błyskawicznie tracę wysokość.
Na 250 już nie pada i nawet jakby się przeciera. Na dole znów krótki postój i decyduję, że wracam objazdem główną, te czechy mnie nie kuszą. Wolę jedną w miarę równą przełączkę. Najpierw krótki gorż, potem przez wsie, aż wreszcie podjazd na głównej. Ale gdzie mu tam do tych czech! 5-6%, 130m pod górę i po zawodach. Owszem, jest kilka kilometrów dalej, ale bez porównania lepiej!
Potem już znana trasa, ale z wiatrem, więc mimo że lekki podjazd, to ciągnę 28-30. 12 km przed metą staję w Leclercu po zakupy, bo inaczej musiałbym jeszcze w Janku Stópniku nadłożyć ze 3 km. Kolacja na dziś i jutro, jakieś ciastka i pędzę dalej. Dobrze się jedzie, zwłaszcza, że od dłuższego czasu nie pada i nawet szosa już trochę wyschła :-)
Na kempingu jestem o godz. 17, tu wszystko mokre i tradycyjnie, gdy po prysznicu i praniu zasiadam do robienia kolacji, to zaczyna siąpić. No beznadziejny jest ten Janek S.! Jem już w namiocie, a potem mam już prawie wolne, tylko w przerwie między deszczami robię klar w sakwach, żeby jutro łatwiej się było pakować. Bo ewidentnie jutro stąd spadam, mimo że ma padać. To jest Złe Miejsce. A i kemping słaby, zwłaszcza na taką pogodę. A na jutro wziąłem kwaterę za 20 eur - brawo ja! B-)
- DST 86.99km
- Czas 04:30
- VAVG 19.33km/h
- VMAX 50.59km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 1488m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 26
To był jeden z najniższych noclegów wyprawy, wys. 350, a mimo to wieczorem było chlodno. Rano pochmurnie, ale bez deszczu i zaskakująco ciepło, bo 18. Zbieram się o 8:30, ale potem jeszcze kupuję zamówioną bagietke w kempingowym barze (okazuje się beznadziejna, ale alternatywy i tak nie było) i robię kanapki na cały dzień, więc start o 9:10. W tym momencie kemping mijają idący szosą dwaj piechurzy. Idą w tym kierunku, co i ja, więc przelotnie zastanawiam się, dokąd zmierzają i jak bardzo mi ich żal, że są na tym mega zadupiu bez środka lokomocji...
Po sześciu kilometrach zjazdu (wys. 290) zaczyna się podjazd na biga Puerto Larrau (1570). Początkowo bardzo łagodny, a jeszcze staję, żeby podregulować tylny hamulec, bo już bardzo nisko bierze. Z czasem podjazd się robi ponownie wołowy (choć nie aż tak jak wczoraj), więc kiepsko się jedzie, zwłaszcza, że dzisiaj jakoś kompletnie nie mam spręża. Chciałem być o 12 na bigu (wtedy ma zacząć padać), ale nie zanosi się. Za to pogoda się z czasem poprawia, wygląda słońce.
Wreszcie przed godz. 11 docieram do Larrau i krótko za nim sakwy lądują w krzakach (wys 650). Niestety, tym razem jeżyny.
Biga robię z jednym postojem, ale długim, bo strasznie mi się nie chce i spływam potem do tego stopnia, że mi ze spodenek kapie prosto do sandałów! Nie mam pojęcia, czemu aż tak! W każdym razie na bigu jestem o godz. 13. Słońce zza chmur i nie pada. Po drodze nigdzie nie było wody, więc proszę hiszpańskich kamperowcow o pół litra. Nie tylko dostaję wodę, ale i puszkę coli. Wow!
Zjazd z kilkoma podjazdami (wołowy), ale przed 14 mam już sakwy. I nadal nie mam spręża. Stwierdzam, że może kawa pomoże i staję w Larrau na ławce przy kraniku. Recznik schnie w słońcu, kawa pyszna. Dobry pomysł! I wtedy pojawiają się... ci sami dwaj piechurzy. Dogonili mnie! Czyli poruszam się z prędkością pieszego! B-) Oni tu jednak zostają i łapią stopa, a ja ruszam dalej.
Kilka kilometrów zjazdu na 500 i zaczyna się drugi big (1350). Ale jaki! 8 km i 850 metrów! I jeszcze pierwszy kilometr dość łagodny. Ale potem...! Potem odcinki z nachyleniem 10% są odpoczynkowe! A 13-14 nie jest rzadkim widokiem. No szacun! Na szczęście słońce się chowa i jest 20 stopni, bo w upale to już by była tortura.
Podjeżdżam znów z jednym postojem, ale w nieco lepszej formie. Kawa pomogła. Na górze o 16:20, a z wyżętej koszulki powstaje mała kałuża :O
18 stopni, więc zjazd tylko w kurtce, ale jest chmura, więc ostrożnie, bo widoczność ze 30 metrów. Na 1000 znów zaczyna się podjazd, ale już tylko 130m. Wciągam nosem.
Na górze znów tylko kurtka i wio. Teraz już się serio spieszę, bo zostało 24 km, a właśnie zaczyna kropić. Gdy osiągam dno doliny (dotychczas ostry zjazd, stąd już łagodny i lekko czeski), to zostaje 15 i chwilowo nie kropi. Na wszelki rozbieram się do gołej klaty (cieplej niż w przepoconej koszulce, a nie chcę przepocic drugiej!) i cisnę ponad 30 kmh (oprócz czech). Okazuje się też, że pękła mi gumowa osłona przycisku "back" w garminie! Wysłużyła się najwyraźniej :-( Nie tylko utrudnia to obsługę (trzeba wciskać wykałaczką czy czymś), ale też pozbawia go wodoszczelności. Lipa! Jak kropi, to go chowam do trójkąta. Ale kropi mało.
O 18 jestem pod intermarche. Kupuję benzynę na stacji i robię spore zakupy jedzeniowe. Ciekawe, czy to nie błąd... Na kempingu municipal w centrum St. Jean Pied de Port (dalej: Janek Stópnik albo Pied) jestem przed 19.
Sam Janek dość ładny, a kemping i część centrum mieści się w dawnej cytadeli :-)
Z wyposażeniem szału nie ma, ale nie chce mi się jechać na drugi kemping sporo za miasto, zwłaszcza, że sądząc po zdjęciach w necie wcale nie musi być lepszy (do moich celów, choć na pewno jest bardziej fancy). Zostaję.
Gdy kończę prać ciuchy (po rozbiciu namiotu i prysznicu) to zaczyna padać. Gotuję pod dachem, ale nie ma tam gdzie usiąść, więc jem na leżąco w namiocie. Pada lekko, ale konsekwentnie cały czas. Ponoć ma padać co najmniej do jutra do południa :-P
Po sześciu kilometrach zjazdu (wys. 290) zaczyna się podjazd na biga Puerto Larrau (1570). Początkowo bardzo łagodny, a jeszcze staję, żeby podregulować tylny hamulec, bo już bardzo nisko bierze. Z czasem podjazd się robi ponownie wołowy (choć nie aż tak jak wczoraj), więc kiepsko się jedzie, zwłaszcza, że dzisiaj jakoś kompletnie nie mam spręża. Chciałem być o 12 na bigu (wtedy ma zacząć padać), ale nie zanosi się. Za to pogoda się z czasem poprawia, wygląda słońce.
Wreszcie przed godz. 11 docieram do Larrau i krótko za nim sakwy lądują w krzakach (wys 650). Niestety, tym razem jeżyny.
Biga robię z jednym postojem, ale długim, bo strasznie mi się nie chce i spływam potem do tego stopnia, że mi ze spodenek kapie prosto do sandałów! Nie mam pojęcia, czemu aż tak! W każdym razie na bigu jestem o godz. 13. Słońce zza chmur i nie pada. Po drodze nigdzie nie było wody, więc proszę hiszpańskich kamperowcow o pół litra. Nie tylko dostaję wodę, ale i puszkę coli. Wow!
Zjazd z kilkoma podjazdami (wołowy), ale przed 14 mam już sakwy. I nadal nie mam spręża. Stwierdzam, że może kawa pomoże i staję w Larrau na ławce przy kraniku. Recznik schnie w słońcu, kawa pyszna. Dobry pomysł! I wtedy pojawiają się... ci sami dwaj piechurzy. Dogonili mnie! Czyli poruszam się z prędkością pieszego! B-) Oni tu jednak zostają i łapią stopa, a ja ruszam dalej.
Kilka kilometrów zjazdu na 500 i zaczyna się drugi big (1350). Ale jaki! 8 km i 850 metrów! I jeszcze pierwszy kilometr dość łagodny. Ale potem...! Potem odcinki z nachyleniem 10% są odpoczynkowe! A 13-14 nie jest rzadkim widokiem. No szacun! Na szczęście słońce się chowa i jest 20 stopni, bo w upale to już by była tortura.
Podjeżdżam znów z jednym postojem, ale w nieco lepszej formie. Kawa pomogła. Na górze o 16:20, a z wyżętej koszulki powstaje mała kałuża :O
18 stopni, więc zjazd tylko w kurtce, ale jest chmura, więc ostrożnie, bo widoczność ze 30 metrów. Na 1000 znów zaczyna się podjazd, ale już tylko 130m. Wciągam nosem.
Na górze znów tylko kurtka i wio. Teraz już się serio spieszę, bo zostało 24 km, a właśnie zaczyna kropić. Gdy osiągam dno doliny (dotychczas ostry zjazd, stąd już łagodny i lekko czeski), to zostaje 15 i chwilowo nie kropi. Na wszelki rozbieram się do gołej klaty (cieplej niż w przepoconej koszulce, a nie chcę przepocic drugiej!) i cisnę ponad 30 kmh (oprócz czech). Okazuje się też, że pękła mi gumowa osłona przycisku "back" w garminie! Wysłużyła się najwyraźniej :-( Nie tylko utrudnia to obsługę (trzeba wciskać wykałaczką czy czymś), ale też pozbawia go wodoszczelności. Lipa! Jak kropi, to go chowam do trójkąta. Ale kropi mało.
O 18 jestem pod intermarche. Kupuję benzynę na stacji i robię spore zakupy jedzeniowe. Ciekawe, czy to nie błąd... Na kempingu municipal w centrum St. Jean Pied de Port (dalej: Janek Stópnik albo Pied) jestem przed 19.
Sam Janek dość ładny, a kemping i część centrum mieści się w dawnej cytadeli :-)
Z wyposażeniem szału nie ma, ale nie chce mi się jechać na drugi kemping sporo za miasto, zwłaszcza, że sądząc po zdjęciach w necie wcale nie musi być lepszy (do moich celów, choć na pewno jest bardziej fancy). Zostaję.
Gdy kończę prać ciuchy (po rozbiciu namiotu i prysznicu) to zaczyna padać. Gotuję pod dachem, ale nie ma tam gdzie usiąść, więc jem na leżąco w namiocie. Pada lekko, ale konsekwentnie cały czas. Ponoć ma padać co najmniej do jutra do południa :-P
- DST 84.95km
- Czas 05:54
- VAVG 14.40km/h
- VMAX 62.10km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 2417m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 25
Wczoraj rest, bo miałem 7 dni jazdy z rzędu i już to mocno czułem. Ale pogoda wbrew prognozie była piękna aż do wieczora, kiedy to przyjebao. I zaczęło wyglądać na to, że rest był błędem.
W nocy burza, rano lekki deszcz. Wstaję normalnie i szykuję się pod dachem, bo na szczęście jest. Dobry kemping! Po 7 przestaje padać, dobra nasza! O 8:30 jestem gotowy, ale niestety intermarsza otwierają dopiero o 9, a to jedyne źródło chleba w okolicy. Trudno, czekam. O 8:45 zaczyna lać. O 9 już solidnie. Mimo to jadę do sklepu, na szczęście to tuż za rogiem. I łapię piękne ujęcia gór i chmur :-)
O 9:15 wracam z chlebem i kolacją, ale już jestem wilgotny. Robię kanapki na drogę z całej bagiety, jem śniadanie i o 9:35 jestem gotów. Leje. I leje. Prognoza mowi, że deszcz ma słabnąć, więc czekam.
O 10:10 nagle wyłączają deszcz. No to w pedał! Po 2 km znajduję idealne miejsce na sakwy: niewidoczne z szosy, łatwo dostępne, w cieniu, ale i zadaszone (pod skałą jest sucha ziemia). No rewelacja! Zrzucam i jadę. Na biga Col du Somport 28 km i 1400 metrów...
Sakwy mają piknik pod wiszącą skałą. Na szczęście żadna nie zaginęła ;-)
Jadę jak szatan, typu 20 kmh na 2% albo 14 kmh na 5% (większych nachyleń póki co nie dają), i bez zmęczenia :-)
Na 18. kilometrze doganiam poznaną wczoraj Holenderke Laurę na wózku elektrycznym, która dziś spała wyżej. No niewiele wczoraj ujechała, mnie ten odcinek zajął godzinę. Przefikane ma!
Gadamy kilkanaście minut, a że jedziemy 5 kmh, to w tym czasie jem kanapkę (zamiast stawać). Po zjedzeniu mówię do zobaczenia, jak będę zjeżdżał i w pedał.
Na rozwidleniemu przełęcz / tunel doganiam dwie hiszpańskie bikepakerki. Chwilę gadamy podczas jazdy, a potem je wyprzedzam. Ale niewiele, na przełęczy jestem o 12:30, a one może ze 3 minuty później. Tu wspaniale widoki na niesamowicie oświetlone góry. Skala jest intensywnie czerwona, dużo zieleni, trochę żółci i światło pod kątem. No prawdziwe tęczowe góry! B-)
Ubiórka i zjazd. 400m poniżej przełęczy spotykam Laurę. Mówi, że na przełęcz dziś nie da rady, bo zużyła już 1,5 baterii do wózka, zostało tylko pół, czyli pod górę jakieś 4 kilometry. Spróbuje nocować na jakimś sumner camp, który wyguglała. Ja nic takiego po drodze nie widziałem, no ale się nie rozglądalem za noclegiem. Jest dopiero godz. 13! No przemasakra z tym wózkiem! Życzę jej powodzenia i zjeżdżam.
Przy sakwach jestem o 13:45 i już świeci słońce i 22 stopnie. W ogóle dotychczas nie padało, ale teraz robi się wręcz ładnie. Super!
Ruszam przez wioskę i po chwili robi się 12% i widzę, że zaraz będzie kawałek szutru. Jest też ostrzeżenie "droga niebezpieczna, no GPS" i zakaz ruchu. Oczywiście olewka i jadę. Aż tu wybiega z domu jakiś samozwańczy porządkowy i krzyczy, że tu nie wolno, nie widzę zakazu? Znam znaki drogowe?! No kurwa! Mówię, że velo i dlaczego nie, a on tylko powtarza, że zakaz i żebym zjechał, to mi pokaże. A figę! Właśnie podjechałem stromizne i mam zjeżdżać?! Zresztą widziałem ten jego zakaz, bardziej go już nie zobaczę!
Próbuję mu przemówić do rozsądku, swoją łamaną francuzczyzna, że pourqui pas i quel problem, ale nic nie pomaga. Żeby nie było tak stromo, to bym go olał i pojechał, ale pod górę mu nie ucieknę! Pytam w desperacji kim jest, a on mówi, że "responsable". Akurat! No, ale nic nie mogę zrobić, muszę zawrócić, kurwa!
Więc żegnam go gromkim fuck you i wracam. Objazd na szczęście nie jest bardzo długi, ale jednak ze 3 km, w tym trochę w dół. No wkurwił mnie niewąsko gość!
Dalszy podjazd na biga Pierre St Martin (1760) bez przygód, tylko droga durnie poprowadzona. Najpierw 9% ciągiem na przełączkę 1000, potem 130 zjazdu, a dalszy podjazd taki że raz 2%, raz 7, raz 13, potem znów dwuprocentowy krótki zjazd i znów 9 i apiat'. Krótko mówiąc, podjazd jak wołowina - szarpany. Źle się jedzie, zwłaszcza, że od kilku dni kiepsko mi działa tylna przerzutka i nie mogę doregulować. Chyba czyszczenie manetki się należy.
No, ale jadę w sumie nieźle. Na 1530 zrzucam sakwy i ostatnie 230m na lekko. Nadal szarpane. Na przełęczy granica hiszpańska (drugi raz dzisiaj) i parking. Jest godz. 18, więc sprawnie przebiórka w suche ciuchy (z moich wręcz kapie pot mimo że tylko 16 stopni się zrobiło. Chyba przez wilgoć w powietrzu.
Zjazd też jak wołowina, ale z przewagą dużych stromizn. Do 11%. Ok 18:45 jestem na kempingu Ibarra (to już Kraj Basków) nad rwącą rzeką, od której aż bije mrozem! Ale kemping spoko, bo spartański, ale ma wszystko co trzeba (dopóki nie pada, bo zadaszonego stołu brak, ale zwykły dzizas jest). Rozbijam kompletnie mokry namiot i niestety do wieczora nie udaje mu się wyschnąć. Mam nadzieję, że nie zmoczę ;-) śpiwora..
W nocy burza, rano lekki deszcz. Wstaję normalnie i szykuję się pod dachem, bo na szczęście jest. Dobry kemping! Po 7 przestaje padać, dobra nasza! O 8:30 jestem gotowy, ale niestety intermarsza otwierają dopiero o 9, a to jedyne źródło chleba w okolicy. Trudno, czekam. O 8:45 zaczyna lać. O 9 już solidnie. Mimo to jadę do sklepu, na szczęście to tuż za rogiem. I łapię piękne ujęcia gór i chmur :-)
O 9:15 wracam z chlebem i kolacją, ale już jestem wilgotny. Robię kanapki na drogę z całej bagiety, jem śniadanie i o 9:35 jestem gotów. Leje. I leje. Prognoza mowi, że deszcz ma słabnąć, więc czekam.
O 10:10 nagle wyłączają deszcz. No to w pedał! Po 2 km znajduję idealne miejsce na sakwy: niewidoczne z szosy, łatwo dostępne, w cieniu, ale i zadaszone (pod skałą jest sucha ziemia). No rewelacja! Zrzucam i jadę. Na biga Col du Somport 28 km i 1400 metrów...
Sakwy mają piknik pod wiszącą skałą. Na szczęście żadna nie zaginęła ;-)
Jadę jak szatan, typu 20 kmh na 2% albo 14 kmh na 5% (większych nachyleń póki co nie dają), i bez zmęczenia :-)
Na 18. kilometrze doganiam poznaną wczoraj Holenderke Laurę na wózku elektrycznym, która dziś spała wyżej. No niewiele wczoraj ujechała, mnie ten odcinek zajął godzinę. Przefikane ma!
Gadamy kilkanaście minut, a że jedziemy 5 kmh, to w tym czasie jem kanapkę (zamiast stawać). Po zjedzeniu mówię do zobaczenia, jak będę zjeżdżał i w pedał.
Na rozwidleniemu przełęcz / tunel doganiam dwie hiszpańskie bikepakerki. Chwilę gadamy podczas jazdy, a potem je wyprzedzam. Ale niewiele, na przełęczy jestem o 12:30, a one może ze 3 minuty później. Tu wspaniale widoki na niesamowicie oświetlone góry. Skala jest intensywnie czerwona, dużo zieleni, trochę żółci i światło pod kątem. No prawdziwe tęczowe góry! B-)
Ubiórka i zjazd. 400m poniżej przełęczy spotykam Laurę. Mówi, że na przełęcz dziś nie da rady, bo zużyła już 1,5 baterii do wózka, zostało tylko pół, czyli pod górę jakieś 4 kilometry. Spróbuje nocować na jakimś sumner camp, który wyguglała. Ja nic takiego po drodze nie widziałem, no ale się nie rozglądalem za noclegiem. Jest dopiero godz. 13! No przemasakra z tym wózkiem! Życzę jej powodzenia i zjeżdżam.
Przy sakwach jestem o 13:45 i już świeci słońce i 22 stopnie. W ogóle dotychczas nie padało, ale teraz robi się wręcz ładnie. Super!
Ruszam przez wioskę i po chwili robi się 12% i widzę, że zaraz będzie kawałek szutru. Jest też ostrzeżenie "droga niebezpieczna, no GPS" i zakaz ruchu. Oczywiście olewka i jadę. Aż tu wybiega z domu jakiś samozwańczy porządkowy i krzyczy, że tu nie wolno, nie widzę zakazu? Znam znaki drogowe?! No kurwa! Mówię, że velo i dlaczego nie, a on tylko powtarza, że zakaz i żebym zjechał, to mi pokaże. A figę! Właśnie podjechałem stromizne i mam zjeżdżać?! Zresztą widziałem ten jego zakaz, bardziej go już nie zobaczę!
Próbuję mu przemówić do rozsądku, swoją łamaną francuzczyzna, że pourqui pas i quel problem, ale nic nie pomaga. Żeby nie było tak stromo, to bym go olał i pojechał, ale pod górę mu nie ucieknę! Pytam w desperacji kim jest, a on mówi, że "responsable". Akurat! No, ale nic nie mogę zrobić, muszę zawrócić, kurwa!
Więc żegnam go gromkim fuck you i wracam. Objazd na szczęście nie jest bardzo długi, ale jednak ze 3 km, w tym trochę w dół. No wkurwił mnie niewąsko gość!
Dalszy podjazd na biga Pierre St Martin (1760) bez przygód, tylko droga durnie poprowadzona. Najpierw 9% ciągiem na przełączkę 1000, potem 130 zjazdu, a dalszy podjazd taki że raz 2%, raz 7, raz 13, potem znów dwuprocentowy krótki zjazd i znów 9 i apiat'. Krótko mówiąc, podjazd jak wołowina - szarpany. Źle się jedzie, zwłaszcza, że od kilku dni kiepsko mi działa tylna przerzutka i nie mogę doregulować. Chyba czyszczenie manetki się należy.
No, ale jadę w sumie nieźle. Na 1530 zrzucam sakwy i ostatnie 230m na lekko. Nadal szarpane. Na przełęczy granica hiszpańska (drugi raz dzisiaj) i parking. Jest godz. 18, więc sprawnie przebiórka w suche ciuchy (z moich wręcz kapie pot mimo że tylko 16 stopni się zrobiło. Chyba przez wilgoć w powietrzu.
Zjazd też jak wołowina, ale z przewagą dużych stromizn. Do 11%. Ok 18:45 jestem na kempingu Ibarra (to już Kraj Basków) nad rwącą rzeką, od której aż bije mrozem! Ale kemping spoko, bo spartański, ale ma wszystko co trzeba (dopóki nie pada, bo zadaszonego stołu brak, ale zwykły dzizas jest). Rozbijam kompletnie mokry namiot i niestety do wieczora nie udaje mu się wyschnąć. Mam nadzieję, że nie zmoczę ;-) śpiwora..
- DST 110.06km
- Czas 06:30
- VAVG 16.93km/h
- VMAX 64.32km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2874m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze