Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2024
Dystans całkowity: | 1448.97 km (w terenie 17.65 km; 1.22%) |
Czas w ruchu: | 74:53 |
Średnia prędkość: | 19.35 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.83 km/h |
Suma podjazdów: | 24857 m |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 146 (0 %) |
Suma kalorii: | 10071 kcal |
Liczba aktywności: | 25 |
Średnio na aktywność: | 57.96 km i 2h 59m |
Więcej statystyk |
Po mieście Wiedeń
- DST 12.48km
- Czas 00:37
- VAVG 20.24km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 68m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
- DST 16.19km
- Czas 00:52
- VAVG 18.68km/h
- VMAX 33.00km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 73m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
- DST 16.08km
- Czas 00:47
- VAVG 20.53km/h
- VMAX 33.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
Obejrzeć szkody powodziowe. Byłem nad kanałem (w dwóch miejscach), nad rzeką i na Wyspie. Szkód żadnych i tylko w jednym miejscu zamknięta ścieżka, bo ją zalało. I od razu przyroda zaanektowała :)
- DST 22.46km
- Czas 01:11
- VAVG 18.98km/h
- VMAX 33.15km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 110m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
Deszcz non stop od piątku do dziś w południe, ale w momentach gdy padało słabiej udało się wyskoczyć po zakupy to i ówdzie. Oprócz tego zimno i porywisty zachodni wiatr. I powódź, ale na szczęście nie w mojej okolicy.
- DST 13.53km
- Czas 00:48
- VAVG 16.91km/h
- VMAX 27.00km/h
- Temperatura 9.0°C
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dzień powrotu
Z Bilbao na lotnisko i z lotniska do Wiednia. Pakowanie, odprawa i lot bez problemów. Bagaż doleciał. Wow.
Podsumowanie wyprawy Bilbao Bigginsa 2024:
Całkowity dystans wyprawy: 2735 km, średnio dziennie 93,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 53 785 m, czyli 2 033 m / 100 km. O 3% mniej niż rok temu, ale z grubsza to samo. Z tym, że rok temu te podjazdy były równiej rozłożone, a tutaj skoncentrowane w środkowej części trasy – w Pirenejach. Niemniej (bez jednak!) znów porównywalne z Alpami.
Zaliczonych bigów: 42, średnio dziennie 1,55. Więcej niż rok temu, ale trzeba przyznać, że w Pirenejach jest ich po prostu zatrzęsienie. A oprócz tego, jak zwykle w Hiszpanii, czechy. Dużo, a niektóre, zwłaszcza na pipidówach, wręcz ekstremalne. Warto więc się trzymać głównych dróg, jeśli to tylko możliwe.
Forma: Od początku po prostu tra-gicz-na. Dramat, koszmar, masakra, rzeźnia. Wlokłem się jak potępieniec, „umierałem” po drodze. Na pewno złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, BRAK PRZYGOTOWANIA KONDYCYJNEGO :P. Po wtóre, upały. Po trzecie, niewyspanie. Na hiszpańskich kempingach w okresie wakacyjnym jest po prostu wieczorami strasznie głośno, bachory dokazują czasem i do 1 w nocy i nikomu (oprócz mnie) to nie przeszkadza. Kilka razy w miarę zaprowadziłem porządek, drąc około północy ryja „Silencio puta madre!”, ale z reguły było to na etapie, na którym już i tak nie miałem szans się wyspać (wstawałem lekko po 6). I tak przez kilka pierwszych dni z rzędu. Pierwszy raz poczułem wzrost formy nie po reście, tylko po noclegu na dziko, na którym panowała błoga CISZA. Więc przypuszczam, że permanentne niewyspanie mogło grać rolę.
Od tegoż dzika jechało mi się już do zniesienia, nie czułem, jakbym zaraz miał paść i już nie wstać, aczkolwiek do "połykania podjazdów" wciąż było bardzo daleko. Nawet trzydniowy rest przed Pirenejami niewiele dał, o ile cokolwiek. Przez całe Pireneje jechało mi się marnie. No, może od Accous (kolejny rest) trochę lepiej. Ale tak naprawdę forma się pojawiła dopiero 30. dnia, kiedy to niszczyłem podjazdy już na serio. I od tego momentu, nawet jak nie niszczyłem, to jechałem na luzie i bez problemów. Późno strasznie. Wychodzi, że trzeba by na miesiąc przed wyprawą napierdzielać codziennie po 100 km po górach (w weekendy wolne ;p), żeby na wyprawie było dobrze…
Zdrowie: od stycznia miałem problem ze stopami: zapalenie rozcięgna podeszwowego. Zimą było okropnie, wiosną trochę lepiej, ale aż do wyjazdu spokoju nie dawało pieczenie/ ból stóp, a zwłaszcza lewej, szczególnie jak sobie dłużej posiedziałem przy biurku. W związku z tym nawet często pracowałem na leżąco. Przypomniał mi się też ból lewej stopy na zeszłorocznej wyprawie (musiałem przez to kupić nowe buty) i doszedłem do wniosku, ze już w zeszłym roku na to cierpiałem, tylko mniej niż zimą 2024. A jak się nad tym zastanowiłem, to problemy ze stopami na rowerze miałem od lat, pamiętam np. ciągłe zmiany butów na ultramaratonie... Zatem mocno się obawiałem, jak moje stopy poradzą sobie z tą wyprawą. Do tego stopnia, ze nie byłem pewien, czy w ogóle jest sens lecieć do Bilbao. No ale cholernie szkoda by było odpuścić od dawna zaplanowane wakacje, bo MOŻE nie będe mógł jechać! Na szczęście krótko przed wyjazdem wpadłem na plan B. Jeśli stopy będą nawalać, to wrócę pociągiem do Bilbao (obczaiłem miejsca skąd jest to możliwe), wypożyczę auto i zrobię same bigi. A gdyby nawet tyle się nie dało, to wymyślę jakąś inną aktywność na miejscu - coś, czego zawsze chciałem spróbować. Nie wiem, nurkowanie, paralotniarstwo...? Z tym nastawieniem leciałem. A dalej to już wiadomo, jak było: im dalej w wyprawę, tym stopy mniej doskwierały. Czasami trochę czułem, ale nigdy nie był to poważny problem. Czy dlatego, że miałem nowe buty i sandały, obie pary z twardą, ale jednak elastyczną podeszwą? Czy dlatego, że codziennie wieczorem karnie ćwiczyłem stopy piłką tenisową, a cały czas mocno na nie uważałem, zwłaszcza podczas siedzenia...? Czy wreszcie dlatego, że najbardziej wydaje się im szkodzić... siedzenie przy biurku? Nie wiem, ale największy znak zapytania tego wyjazdu i potencjalny killer całej idei okazał się nie istnieć. Hurra!
Sprzęt: Zerwana linka tylnej przerzutki (a wcześniej problemy ze zmianą biegów z powodu wystrzępionej linki w manetce, o czym oczywiście nie wiedziałem). Gumy ani jednej, innych problemów też nie. A nie, raz mi się poluzowała linka przedniego hamulca, oczywiście na zjeździe. Wniosek: przed wyprawą trzeba dokręcać te śrubki (podobnie jak wszystkie od bagażników). No i niestety z powodu pęknięcia gumy swój żywot prawdopodobnie zakończył mój Garmin eTrex20 (paradoks, bo z reguły z powodu pęknięcia gumy żywot się raczej rozpoczyna ;). O ile przyciski daje się jakoś obsługiwać, to skoro sprzęt nie jest wodoszczelny, to zapewne kompletnie przestanie działać po pierwszym deszczu... Do wymiany na nowy model, niestety. Chociaż poguglałem i widzę, że można kupić i wymienić sama obudowę, więc kto wie...
Plus od początku do końca niemiłosiernie piszczał i trąbił przedni hamulec. Nie udało mi się tego poprawić. Musiał się przy tym wzbudzać jakiś prąd, bo mi zawsze wtedy licznik pokazywał kosmiczną prędkość (do 199 kmh). W związku z tym większość maksów dziennych wpisywałem z obserwacji licznika, co oznacza, że raczej są lekko zaniżone.
Pogoda: Taka jak w zeszłym roku albo i gorsza. Pierwsze dni to upały, potem przez kilka dni bardzo niska przejrzystość powietrza, a od ok. 1/3 trasy w Pirenejach już regularne niskie chmury, mżawka albo i deszcz. Prawie się nie zdarzyło, żeby mnie naprawdę przemoczyło, ale niemal non-stop byłem wilgotny lub wręcz mokry (jeśli się skumulowało z potem). Na szczęście przy tym nie było zimno, na dole ok 20 stopni, a na górze nie mniej niż 13. Duży plus, bo jak jest i mokro, i zimno to już naprawdę słabo się podróżuje. Ale generalnie wychodzi na to, że w okolice Atlantyku nie jedzie się dla ładnej pogody :p
Okoliczności: Pireneje piękne! Byłem mocno zaskoczony, że to aż tak skaliste góry są! Spodziewałem się takich podwyższonych Karpat, ale nie, naprawdę jest widokowo. Nie aż jak Alpy, bo jednak niemal zero śniegu latem, ale rzeczywiście pięknie. Aczkolwiek muszę przyznać, że w Hiszpanii moim widokowym faworytem pozostaje północny zachód - Asturias i Galicia. Tam część gór równie piękna (Picos de Europa) a dodatkowo niesamowite fragmenty wybrzeża z okolicami Foz i Playa de las Catedrales na czele. Polecam!
Ponadto, mnóstwo piechurów na kempingach. Część robi jakieś pirenejskie GR10, a część oczywiście Camino de Santiago. Tak czy owak współczucia! ;)
Wschodnia Hiszpania (Rioja i okolice) to tradycyjnie pustkowia przeplatane winnicami i raczej puste przebiegi między bigami, zaś Baskonia i Nawarra ładne – zielone i górzyste (tu już styl raczej karpacki, ale jednak i sporo skał), natomiast ta zieleń skądś się bierze i to źródło zieleni nie jest fajne (patrz „pogoda” wyżej).
Inne: tym razem pecha nie było. Nic nie zgubiłem, nigdzie nie miałem nieprzyjemnych sytuacji, nawet sklepy były zamknięte akurat wtedy, gdy mi to specjalnie nie przeszkadzało lub raczej - gdy byłem na to przygotowany. Ogólnie mówiąc pod tym względem los sprzyjał, wtopy z apką Wizzair na koniec nie liczę, bo łatwo to ominąłem (choć trochę niepokoi na przyszłość). Wyrównanie za zeszły rok? ;)
Wyprawa spełniła moje oczekiwania, trasa atrakcyjna i bardzo wymagająca, ale nie przegięta (choć z powodu kompletnego braku formy na początku serio się obawiałem, że nie zdołam jej ukończyć). Niewielkie minusy to odkryte przeze mnie w tym roku hiszpańskie przepisy o obowiązkowym kasku (poza obszarem zabudowanym) i zakazie słuchawek podczs jazdy. To na pewno zniechęca, by tam jeszcze kiedyś jeździć rowerem. Ale będzie trzeba, bo została mi cała wschodnia część Pirenejów, góry na zachód od Madrytu, no i oczywiście Kanary…
Podsumowanie wyprawy Bilbao Bigginsa 2024:
Całkowity dystans wyprawy: 2735 km, średnio dziennie 93,2km (bez dni restowych).
Całkowita suma podjazdów: 53 785 m, czyli 2 033 m / 100 km. O 3% mniej niż rok temu, ale z grubsza to samo. Z tym, że rok temu te podjazdy były równiej rozłożone, a tutaj skoncentrowane w środkowej części trasy – w Pirenejach. Niemniej (bez jednak!) znów porównywalne z Alpami.
Zaliczonych bigów: 42, średnio dziennie 1,55. Więcej niż rok temu, ale trzeba przyznać, że w Pirenejach jest ich po prostu zatrzęsienie. A oprócz tego, jak zwykle w Hiszpanii, czechy. Dużo, a niektóre, zwłaszcza na pipidówach, wręcz ekstremalne. Warto więc się trzymać głównych dróg, jeśli to tylko możliwe.
Forma: Od początku po prostu tra-gicz-na. Dramat, koszmar, masakra, rzeźnia. Wlokłem się jak potępieniec, „umierałem” po drodze. Na pewno złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, BRAK PRZYGOTOWANIA KONDYCYJNEGO :P. Po wtóre, upały. Po trzecie, niewyspanie. Na hiszpańskich kempingach w okresie wakacyjnym jest po prostu wieczorami strasznie głośno, bachory dokazują czasem i do 1 w nocy i nikomu (oprócz mnie) to nie przeszkadza. Kilka razy w miarę zaprowadziłem porządek, drąc około północy ryja „Silencio puta madre!”, ale z reguły było to na etapie, na którym już i tak nie miałem szans się wyspać (wstawałem lekko po 6). I tak przez kilka pierwszych dni z rzędu. Pierwszy raz poczułem wzrost formy nie po reście, tylko po noclegu na dziko, na którym panowała błoga CISZA. Więc przypuszczam, że permanentne niewyspanie mogło grać rolę.
Od tegoż dzika jechało mi się już do zniesienia, nie czułem, jakbym zaraz miał paść i już nie wstać, aczkolwiek do "połykania podjazdów" wciąż było bardzo daleko. Nawet trzydniowy rest przed Pirenejami niewiele dał, o ile cokolwiek. Przez całe Pireneje jechało mi się marnie. No, może od Accous (kolejny rest) trochę lepiej. Ale tak naprawdę forma się pojawiła dopiero 30. dnia, kiedy to niszczyłem podjazdy już na serio. I od tego momentu, nawet jak nie niszczyłem, to jechałem na luzie i bez problemów. Późno strasznie. Wychodzi, że trzeba by na miesiąc przed wyprawą napierdzielać codziennie po 100 km po górach (w weekendy wolne ;p), żeby na wyprawie było dobrze…
Zdrowie: od stycznia miałem problem ze stopami: zapalenie rozcięgna podeszwowego. Zimą było okropnie, wiosną trochę lepiej, ale aż do wyjazdu spokoju nie dawało pieczenie/ ból stóp, a zwłaszcza lewej, szczególnie jak sobie dłużej posiedziałem przy biurku. W związku z tym nawet często pracowałem na leżąco. Przypomniał mi się też ból lewej stopy na zeszłorocznej wyprawie (musiałem przez to kupić nowe buty) i doszedłem do wniosku, ze już w zeszłym roku na to cierpiałem, tylko mniej niż zimą 2024. A jak się nad tym zastanowiłem, to problemy ze stopami na rowerze miałem od lat, pamiętam np. ciągłe zmiany butów na ultramaratonie... Zatem mocno się obawiałem, jak moje stopy poradzą sobie z tą wyprawą. Do tego stopnia, ze nie byłem pewien, czy w ogóle jest sens lecieć do Bilbao. No ale cholernie szkoda by było odpuścić od dawna zaplanowane wakacje, bo MOŻE nie będe mógł jechać! Na szczęście krótko przed wyjazdem wpadłem na plan B. Jeśli stopy będą nawalać, to wrócę pociągiem do Bilbao (obczaiłem miejsca skąd jest to możliwe), wypożyczę auto i zrobię same bigi. A gdyby nawet tyle się nie dało, to wymyślę jakąś inną aktywność na miejscu - coś, czego zawsze chciałem spróbować. Nie wiem, nurkowanie, paralotniarstwo...? Z tym nastawieniem leciałem. A dalej to już wiadomo, jak było: im dalej w wyprawę, tym stopy mniej doskwierały. Czasami trochę czułem, ale nigdy nie był to poważny problem. Czy dlatego, że miałem nowe buty i sandały, obie pary z twardą, ale jednak elastyczną podeszwą? Czy dlatego, że codziennie wieczorem karnie ćwiczyłem stopy piłką tenisową, a cały czas mocno na nie uważałem, zwłaszcza podczas siedzenia...? Czy wreszcie dlatego, że najbardziej wydaje się im szkodzić... siedzenie przy biurku? Nie wiem, ale największy znak zapytania tego wyjazdu i potencjalny killer całej idei okazał się nie istnieć. Hurra!
Sprzęt: Zerwana linka tylnej przerzutki (a wcześniej problemy ze zmianą biegów z powodu wystrzępionej linki w manetce, o czym oczywiście nie wiedziałem). Gumy ani jednej, innych problemów też nie. A nie, raz mi się poluzowała linka przedniego hamulca, oczywiście na zjeździe. Wniosek: przed wyprawą trzeba dokręcać te śrubki (podobnie jak wszystkie od bagażników). No i niestety z powodu pęknięcia gumy swój żywot prawdopodobnie zakończył mój Garmin eTrex20 (paradoks, bo z reguły z powodu pęknięcia gumy żywot się raczej rozpoczyna ;). O ile przyciski daje się jakoś obsługiwać, to skoro sprzęt nie jest wodoszczelny, to zapewne kompletnie przestanie działać po pierwszym deszczu... Do wymiany na nowy model, niestety. Chociaż poguglałem i widzę, że można kupić i wymienić sama obudowę, więc kto wie...
Plus od początku do końca niemiłosiernie piszczał i trąbił przedni hamulec. Nie udało mi się tego poprawić. Musiał się przy tym wzbudzać jakiś prąd, bo mi zawsze wtedy licznik pokazywał kosmiczną prędkość (do 199 kmh). W związku z tym większość maksów dziennych wpisywałem z obserwacji licznika, co oznacza, że raczej są lekko zaniżone.
Pogoda: Taka jak w zeszłym roku albo i gorsza. Pierwsze dni to upały, potem przez kilka dni bardzo niska przejrzystość powietrza, a od ok. 1/3 trasy w Pirenejach już regularne niskie chmury, mżawka albo i deszcz. Prawie się nie zdarzyło, żeby mnie naprawdę przemoczyło, ale niemal non-stop byłem wilgotny lub wręcz mokry (jeśli się skumulowało z potem). Na szczęście przy tym nie było zimno, na dole ok 20 stopni, a na górze nie mniej niż 13. Duży plus, bo jak jest i mokro, i zimno to już naprawdę słabo się podróżuje. Ale generalnie wychodzi na to, że w okolice Atlantyku nie jedzie się dla ładnej pogody :p
Okoliczności: Pireneje piękne! Byłem mocno zaskoczony, że to aż tak skaliste góry są! Spodziewałem się takich podwyższonych Karpat, ale nie, naprawdę jest widokowo. Nie aż jak Alpy, bo jednak niemal zero śniegu latem, ale rzeczywiście pięknie. Aczkolwiek muszę przyznać, że w Hiszpanii moim widokowym faworytem pozostaje północny zachód - Asturias i Galicia. Tam część gór równie piękna (Picos de Europa) a dodatkowo niesamowite fragmenty wybrzeża z okolicami Foz i Playa de las Catedrales na czele. Polecam!
Ponadto, mnóstwo piechurów na kempingach. Część robi jakieś pirenejskie GR10, a część oczywiście Camino de Santiago. Tak czy owak współczucia! ;)
Wschodnia Hiszpania (Rioja i okolice) to tradycyjnie pustkowia przeplatane winnicami i raczej puste przebiegi między bigami, zaś Baskonia i Nawarra ładne – zielone i górzyste (tu już styl raczej karpacki, ale jednak i sporo skał), natomiast ta zieleń skądś się bierze i to źródło zieleni nie jest fajne (patrz „pogoda” wyżej).
Inne: tym razem pecha nie było. Nic nie zgubiłem, nigdzie nie miałem nieprzyjemnych sytuacji, nawet sklepy były zamknięte akurat wtedy, gdy mi to specjalnie nie przeszkadzało lub raczej - gdy byłem na to przygotowany. Ogólnie mówiąc pod tym względem los sprzyjał, wtopy z apką Wizzair na koniec nie liczę, bo łatwo to ominąłem (choć trochę niepokoi na przyszłość). Wyrównanie za zeszły rok? ;)
Wyprawa spełniła moje oczekiwania, trasa atrakcyjna i bardzo wymagająca, ale nie przegięta (choć z powodu kompletnego braku formy na początku serio się obawiałem, że nie zdołam jej ukończyć). Niewielkie minusy to odkryte przeze mnie w tym roku hiszpańskie przepisy o obowiązkowym kasku (poza obszarem zabudowanym) i zakazie słuchawek podczs jazdy. To na pewno zniechęca, by tam jeszcze kiedyś jeździć rowerem. Ale będzie trzeba, bo została mi cała wschodnia część Pirenejów, góry na zachód od Madrytu, no i oczywiście Kanary…
- DST 38.80km
- Czas 02:01
- VAVG 19.24km/h
- VMAX 46.98km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 304m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 34 i ostatni
Dziś nie było potrzeby się zrywać, ale i tak jak zwykle obudziłem się po godz. 6. Na spokojnie kawa i małe pakowanie, i o 8:15 ruszam na biga Urkiola (718). Z okna kwatery wyglądało, że nie pada, ale tak naprawdę od początku jest klasyczna baskijska "mgiełka do ciała". To jadę. Pierwszych 5,5 km leciutko pod górę przez wioski, a potem droga staje dęba i jest 9-12%. I dobrze, kolejnych 5 km i z głowy :)
Z góry widoki żadne (a szkoda, bo wczoraj widziałem, że to jeszcze całkiem sensowne, skaliste góry są!), więc tylko się ubieram i zjazd. Oczywiście na zjeździe zaczyna mocniej padać. Ale nie jakoś strasznie. Dojeżdżam podmoczony, ale nie mokry. Dziś mam też ten komfort, że mogę wziąć prysznic, zmienić zapocone ciuchy na czyste, wypić kawę, zjeść śniadanie i dopiero ruszać dalej :)
Takoż i zbieram się lekko po godz. 11. Zaraz za Durango wskakuję na krajówkę - taką wydzieloną, z wiekszośćią skrzyżowań bezkolizyjnych. Grubo, bo ruch znaczny, w tym TIRy, co samo w sobie mi nie przeszkadza, ale boję sie policji i ich wątów, że nie mam kasku. Więc zapierdzielam najszybciej jak mogę. Do Bilbao zaledwie 30 km.
W połowie tego odcinka widzę stację benzynową z myjnią. Zjeżdżam i myję rower przed lotem - super, że się udało trafić myjnię i nie będzie strach demontować roweru jutro :) Oczywiście, o ile do tego czasu nie będzie padać :p Na razie wygląda nieśmiało słońce.
Dalsza trasa krajówką już mocno mi się ciągnie, zwłaszcza, że w aglomeracji pojawia się mnóstwo skrzyżowań ze światłami, a wszystkie czerwone. Ale wreszcie krótko przed godz. 13 Bilbao Biggins domyka pętlę :D
Potem jeszcze sporo przez miasto, w tym próba wydruku boarding pass, ale po pierwsze nie udało mi się odprawić przez apkę (error!), a po drugie i tak mi print shopa zamknęli przed nosem, bo odprawa dostępna od 13:30, czyli dokładnie od momentu, gdy print shop zaczyna sjestę :p
Więc zamiast tego jadę na ostatnie zakupy do Mercadony (to już w dużej mierze "prodotti tipici" do zabrania ze sobą :) i o 14:30 jestem na dobrze znanej kwaterze Arrisal.
Po zrobieniu prania (w pralce!) i obiedzie, udaje mi się bez problemu odprawić przez kompa. Ki diabeł był z tą apką, nie wiadomo, ale karta pokładowa w niej się pojawiła od razu po odprawie przez kompa (w ogóle po kiego są te odprawy - też nie wiem!). Kit z tym. Oby to był jedyny w tym roku powód, by bilbać Jebao ;)
Z góry widoki żadne (a szkoda, bo wczoraj widziałem, że to jeszcze całkiem sensowne, skaliste góry są!), więc tylko się ubieram i zjazd. Oczywiście na zjeździe zaczyna mocniej padać. Ale nie jakoś strasznie. Dojeżdżam podmoczony, ale nie mokry. Dziś mam też ten komfort, że mogę wziąć prysznic, zmienić zapocone ciuchy na czyste, wypić kawę, zjeść śniadanie i dopiero ruszać dalej :)
Takoż i zbieram się lekko po godz. 11. Zaraz za Durango wskakuję na krajówkę - taką wydzieloną, z wiekszośćią skrzyżowań bezkolizyjnych. Grubo, bo ruch znaczny, w tym TIRy, co samo w sobie mi nie przeszkadza, ale boję sie policji i ich wątów, że nie mam kasku. Więc zapierdzielam najszybciej jak mogę. Do Bilbao zaledwie 30 km.
W połowie tego odcinka widzę stację benzynową z myjnią. Zjeżdżam i myję rower przed lotem - super, że się udało trafić myjnię i nie będzie strach demontować roweru jutro :) Oczywiście, o ile do tego czasu nie będzie padać :p Na razie wygląda nieśmiało słońce.
Dalsza trasa krajówką już mocno mi się ciągnie, zwłaszcza, że w aglomeracji pojawia się mnóstwo skrzyżowań ze światłami, a wszystkie czerwone. Ale wreszcie krótko przed godz. 13 Bilbao Biggins domyka pętlę :D
Potem jeszcze sporo przez miasto, w tym próba wydruku boarding pass, ale po pierwsze nie udało mi się odprawić przez apkę (error!), a po drugie i tak mi print shopa zamknęli przed nosem, bo odprawa dostępna od 13:30, czyli dokładnie od momentu, gdy print shop zaczyna sjestę :p
Więc zamiast tego jadę na ostatnie zakupy do Mercadony (to już w dużej mierze "prodotti tipici" do zabrania ze sobą :) i o 14:30 jestem na dobrze znanej kwaterze Arrisal.
Po zrobieniu prania (w pralce!) i obiedzie, udaje mi się bez problemu odprawić przez kompa. Ki diabeł był z tą apką, nie wiadomo, ale karta pokładowa w niej się pojawiła od razu po odprawie przez kompa (w ogóle po kiego są te odprawy - też nie wiem!). Kit z tym. Oby to był jedyny w tym roku powód, by bilbać Jebao ;)
- DST 59.14km
- Czas 02:59
- VAVG 19.82km/h
- VMAX 47.73km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 791m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 33
Wyjazd bez przygód o 8:30. Bardzo fajna kwatera (chociaż niestety cena adekwatna). Pierwsze kilometry na luzie, bo póki co nie jest pod wiatr. Pod Lidlem jestem o 8:53, a tu zonk, bo otwierają o 9:15tik(tak!).
Przecież nie będę czekał! Upewniam się, że dalej jest Mercadona i jadę. Tu pierwsza wredna czecha, dziś będzie ich kilka. Tylko jeden pas ruchu prowadzi pod górę (droga w przeciwnym kierunku ma osobną nitkę), więc przez jakiś czas blokuję samochody. Trudno, nie ja zbudowałem tę drogę tak głupio, niech czekają. Na szczycie jest Mercadona w miejscowości Galarreta (!), czynna od 9, więc już otwarta. Kupuję chleb i banana, i w drogę.
Pochmurnie, 17 stopni, ale nie pada i prawie nie wieje. Jade dość główną szosą i rozglądam się za miejscem na śniadanie. Wreszcie są ławki - mokre, ale co zrobisz? Wciągam kanapkę, rychtuję drugą i jadę dalej. Dużo TIRów, ale kulturalnie jadą. Toczę się przez wioski, miasteczka i czechy, liczne czechy. W tym jedna to az 130m podjazdu, a stamtad już zjazd do Zarautz, gdzie - gdybym wczoraj nie znalazł kwatery - miałem spać na kempingu. No, cieszę się, że jednak nie musiałem tu dotrzeć. To spory kawałek (35 km) i jeszcze te czechy...
Potem jeszcze jedna czecha, zjazd i zaczynam biga. Początkowo z chmarą TIRów i nawet na wahadle (remont drogi) się pchają, ale po chwili jest teren przemysłowy i wszystkie znikają w czeluściach baz. Na drodze zostaję praktycznie sam. I wreszcie robi się ładnie :)
Trochę podjazdu na 300m, potem 100 w dół, aż wreszcie robi się konkretnie stromo - do 13% - i bardzo wąziutka droga. Dwa auta raczej się nie wyminą. Zaczyna też leciutko kropić - taka wodna "mgiełka do ciała" (jak mi uparcie podpowiada klawiatura w telefonie :D). ale jedzie się dobrze i na szczycie Azurkiko (676) jestem w dobrej formie o godz. 13:45. Teraz mokry zjazd, ale deszcz nie nawala jakoś mocno, więc nie zmieniam butów, tylko zakładam ochraniacze. Zjazd stromy, więc krótki. Na dole znów rozbiórka i dalej czesko w górę doliny, znów główną drogą.
A to miasteczko wygląda jak Bilbao po przejściach ;)
W Elbar robię postój na wieksze zakupy w Mercadonie, w tym lasagna, która można na miejscu odgrzać w mikrofalówce i zjeść - sa stoliki, barowe stołki, plastikowe sztućce i papierowe kubki. Wciągam z radlerem na popitkę. Mercadona jest super! :)
A potem już tylko 15 km do Durango, gdzie jeszcze przed wyjazdem zarezerowałem na dziś kwaterę. Ale okazuje się, ze droga jest okropna - nierówny, szorstki beton i nachylenia do 15%. Oprócz tego w okolicy tylko autostrada, ale ona kulturalnie idzie sobie dnem doliny, a ja się miotam po zboczach. No, ale przecież autostradą nie pojadę bez obowiązkowego kasku i jeszcze o zgrozo - w słuchawkach! ;)
Tej drogi na szczęście było tylko kilka kilometrów, a potem już normalna boczna i o 16:30 jestem w Durango.
Chwilę oglądam centrum z bardzo ciekawą bazyliką z jakby dobudowaną boczną nawą
i już mozna uderzać na kwaterę (uprzedziłem gospodynię, ze będę o 16:45). Znów spoko miejscówka - nawet jest dystrybutor z wrzątkiem na herbatę :) Zostaję do jutra do południa! :D
Przecież nie będę czekał! Upewniam się, że dalej jest Mercadona i jadę. Tu pierwsza wredna czecha, dziś będzie ich kilka. Tylko jeden pas ruchu prowadzi pod górę (droga w przeciwnym kierunku ma osobną nitkę), więc przez jakiś czas blokuję samochody. Trudno, nie ja zbudowałem tę drogę tak głupio, niech czekają. Na szczycie jest Mercadona w miejscowości Galarreta (!), czynna od 9, więc już otwarta. Kupuję chleb i banana, i w drogę.
Pochmurnie, 17 stopni, ale nie pada i prawie nie wieje. Jade dość główną szosą i rozglądam się za miejscem na śniadanie. Wreszcie są ławki - mokre, ale co zrobisz? Wciągam kanapkę, rychtuję drugą i jadę dalej. Dużo TIRów, ale kulturalnie jadą. Toczę się przez wioski, miasteczka i czechy, liczne czechy. W tym jedna to az 130m podjazdu, a stamtad już zjazd do Zarautz, gdzie - gdybym wczoraj nie znalazł kwatery - miałem spać na kempingu. No, cieszę się, że jednak nie musiałem tu dotrzeć. To spory kawałek (35 km) i jeszcze te czechy...
Potem jeszcze jedna czecha, zjazd i zaczynam biga. Początkowo z chmarą TIRów i nawet na wahadle (remont drogi) się pchają, ale po chwili jest teren przemysłowy i wszystkie znikają w czeluściach baz. Na drodze zostaję praktycznie sam. I wreszcie robi się ładnie :)
Trochę podjazdu na 300m, potem 100 w dół, aż wreszcie robi się konkretnie stromo - do 13% - i bardzo wąziutka droga. Dwa auta raczej się nie wyminą. Zaczyna też leciutko kropić - taka wodna "mgiełka do ciała" (jak mi uparcie podpowiada klawiatura w telefonie :D). ale jedzie się dobrze i na szczycie Azurkiko (676) jestem w dobrej formie o godz. 13:45. Teraz mokry zjazd, ale deszcz nie nawala jakoś mocno, więc nie zmieniam butów, tylko zakładam ochraniacze. Zjazd stromy, więc krótki. Na dole znów rozbiórka i dalej czesko w górę doliny, znów główną drogą.
A to miasteczko wygląda jak Bilbao po przejściach ;)
W Elbar robię postój na wieksze zakupy w Mercadonie, w tym lasagna, która można na miejscu odgrzać w mikrofalówce i zjeść - sa stoliki, barowe stołki, plastikowe sztućce i papierowe kubki. Wciągam z radlerem na popitkę. Mercadona jest super! :)
A potem już tylko 15 km do Durango, gdzie jeszcze przed wyjazdem zarezerowałem na dziś kwaterę. Ale okazuje się, ze droga jest okropna - nierówny, szorstki beton i nachylenia do 15%. Oprócz tego w okolicy tylko autostrada, ale ona kulturalnie idzie sobie dnem doliny, a ja się miotam po zboczach. No, ale przecież autostradą nie pojadę bez obowiązkowego kasku i jeszcze o zgrozo - w słuchawkach! ;)
Tej drogi na szczęście było tylko kilka kilometrów, a potem już normalna boczna i o 16:30 jestem w Durango.
Chwilę oglądam centrum z bardzo ciekawą bazyliką z jakby dobudowaną boczną nawą
i już mozna uderzać na kwaterę (uprzedziłem gospodynię, ze będę o 16:45). Znów spoko miejscówka - nawet jest dystrybutor z wrzątkiem na herbatę :) Zostaję do jutra do południa! :D
- DST 93.52km
- Czas 05:22
- VAVG 17.43km/h
- VMAX 55.34km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 1603m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 32
Obudziłem sie przed godz. 6, więc nie było sensu się wylegiwać i wstałem. W efekcie start o 8, prosto we wschodzące słońce. Ale niedługo, bo wkrótce się skryło za chmurami. Chłodno, 14 stopni, bezwietrznie, niskie chmury nad wczorajszym bigiem. Niedopsz.
Po 9 km w Etxarri kupuję bagietkę (okazuje się pyszna) i jadę na przełączkę 630. Długi, łagodny podjazd, pod koniec którego zaczyna kropić. Na przełączce już regularny deszcz, na szczęście jest daszek w jakimś opuszczonym budynku, więc staję. Zmieniam buty na sandały (w butach mi nieco wygodniej, ale mimo ochraniaczy łatwo je przemoczyć (wchlapuje się od góry), więc w deszczu jeżdżę w keenach. Ubieram się i trochę czekam, ale bez efektu. Podczas wypadu spod daszku na siku widzę, że kawałek dalej jest wiata, pod którą jest dżizas, wow! Podjeżdżam tam z zamiarem wykorzystania czasu na zrobienie kanapek, jest stromo pod górę, kawałek muszę nawet podprowadzić, bo tylne koło się ślizga po mokrej trawie. Siadam, żeby odsapnąć i w tym czasie przestaje padać. No to w pedał! Lepiej zjeżdżać głodnym i suchym niż vice versa.
Baliarain to po baskijsku "leje jak z cebra" ;-)
Zjazd bardzo długi bardzo łagodny - lubię takie, nie marnują mojej energii potencjalnej :) Kilka wiosek i skrzyżowań po drodze, więc niekiedy staję, żeby sprawdzić GPS (ze względu na możliwy deszcz i bardzo mokrą szosę jest w sakwie). Finalnie rozbieram się w Ordizia, gdzie również wyciągam GPS i dalej jadę już w miareęnormlanie i niemal po płaskim. Wciąż na głodnego, bo z obawy deszczu nie chcę robić dłuższego postoju. No, ale w końcu nie wytrzymuję i robię popas na przystanku autobusowym. Kanapka w siebie, kanapka do sakwy i w drogę. Nadal nie pada.
Kawałek dalej, z miejscowością Alegia (A Legia, Legia kurczak!) stroma przełączka (doliną idzie autostrada, nawet bez serwisówki, więc trzeba objechać po 13-procentówce), a na podjeździe znów zaczyna siąpić. Na górze szybka ubiórka tylko w kurtkę i krótki zjazd. Po chwili deszcz ustaje. Potem znów kawałek przez miasteczka, aż wreszcie w Tolosie coś w manetce robi trzask i nie ma tylnej przerzutki. Linka poszła! Teraz zrozumiem, co się działo i czemu nie mogłem jej doregulować - wystrzępiona linka! Wymiana zajmuje mi pół godziny (trudno było wyciągnąć starą beczkę, musiałem wypychać nową linką), potem jeszcze mycie rąk w barze i o godz. 13 jestem znowu w trasie. A Tolosa nawet niebrzydka.
Dolina, szosa, wioski... aż wreszcie szosa wylatuje na... autostradę! Bez alternatywy. Ale widzę na GPS, że to tylko na moment, bo za chwilę odbija w bok w jakąś dróżkę bezpośrednio z autostrady :o "Dróżka" okazuje się najbardziej stromym odcinkiem, jaki w życiu podjeżdżałem z sakwami. 20% non stop przez około 150 metrów. Myślałem, że płuca wypluję! Do tego jeszcze droga omszała, więc mi się tylne koło trochę ślizgało. Byłem bliski zsiąścia, ale z doświadczenia wiem, że obciążony rower pchać jest jeszcze trudniej niż nim jechać, więc się zaparłem i podjechałem. Po chwili niemal równie ostry zjazd i wylatuję w miasteczku. Uch!
Jeszcze kilka mniejszych hopek i docieram do Hernani, gdzie mam nadzieję znaleźć nocleg. Na booking nic nie ma (albo strasznie drogo), ale jest kilka obiektów na google, których nie ma na booking. Sprawdzam jeden - nie mają miejsc. Drugi nie do końca po drodze, więc odpuszczam i jadę do następnego miasteczka Astigarraga, gdzie są dwa po drodze. W pierwszym jest jeden pokój, za 60 EUR. Hmmm, drogo, ale taniej niż cokolwiek na booking. A nocleg tutaj oszczędzi mi jutro kilkanaście kilometrów z sakwami pod wiatr (wg planu miałem nocować dalej na kempingu, a jutro wracać do Hernani tą samą drogą. Niby luzik, ale jutro ma być deszcz i wiatr w ryj, więc wolę dziś skoczyć tam na lekko i wrócić. Trudno, biorę.
Pensjonacik mega wypasiony, pokój elegancki, czajnik, ekspres do kawy, kawa, herbata... Ja natomiast tylko zrzucam sakwy i lecą na biga Jaizkibel (sic!) :) 12 km do startu i potem drugie tyle na górę. No to w pedał, a jest godz. 15.
Ja i z kibla fotę cyknę ;-)
W Lezo macha do mnie policja, że nie wolno jechać w słuchawkach i że za to jest mandat 200 EUR. Nosz kurwa! Czego jeszcze nie wolno rowerzystom w tym kraju?! Kask obowiązkowy, w słuchawkach nie wolno... A rowerem kurwa wolno?! No, ale grzecznie przepraszam i ściągam (bez mandatu) i jakiś czas jadę bez. Dopiero na podjeździe na biga znów zakładam.
Podjazd spoko, 4-9%, ale dziś nie mam takiego pałera jak wczoraj, więc jadę spokojnie. Ale też bez większego wysiłku. Na górze jestem o godz. 17. Piękne widoki na zatokę San Sebastian :)
Oraz francuski zasięg przez moment, mimo że do granicy jeszcze spory kawałek. Zjazd i powrót przez miasteczka zajmuje mi godzinę. O godz. 18 jestem w moim (na dziś) wypasionym pensjonacie i zaczynam się delektować niedzielnym wieczorem :)
Po 9 km w Etxarri kupuję bagietkę (okazuje się pyszna) i jadę na przełączkę 630. Długi, łagodny podjazd, pod koniec którego zaczyna kropić. Na przełączce już regularny deszcz, na szczęście jest daszek w jakimś opuszczonym budynku, więc staję. Zmieniam buty na sandały (w butach mi nieco wygodniej, ale mimo ochraniaczy łatwo je przemoczyć (wchlapuje się od góry), więc w deszczu jeżdżę w keenach. Ubieram się i trochę czekam, ale bez efektu. Podczas wypadu spod daszku na siku widzę, że kawałek dalej jest wiata, pod którą jest dżizas, wow! Podjeżdżam tam z zamiarem wykorzystania czasu na zrobienie kanapek, jest stromo pod górę, kawałek muszę nawet podprowadzić, bo tylne koło się ślizga po mokrej trawie. Siadam, żeby odsapnąć i w tym czasie przestaje padać. No to w pedał! Lepiej zjeżdżać głodnym i suchym niż vice versa.
Baliarain to po baskijsku "leje jak z cebra" ;-)
Zjazd bardzo długi bardzo łagodny - lubię takie, nie marnują mojej energii potencjalnej :) Kilka wiosek i skrzyżowań po drodze, więc niekiedy staję, żeby sprawdzić GPS (ze względu na możliwy deszcz i bardzo mokrą szosę jest w sakwie). Finalnie rozbieram się w Ordizia, gdzie również wyciągam GPS i dalej jadę już w miareęnormlanie i niemal po płaskim. Wciąż na głodnego, bo z obawy deszczu nie chcę robić dłuższego postoju. No, ale w końcu nie wytrzymuję i robię popas na przystanku autobusowym. Kanapka w siebie, kanapka do sakwy i w drogę. Nadal nie pada.
Kawałek dalej, z miejscowością Alegia (A Legia, Legia kurczak!) stroma przełączka (doliną idzie autostrada, nawet bez serwisówki, więc trzeba objechać po 13-procentówce), a na podjeździe znów zaczyna siąpić. Na górze szybka ubiórka tylko w kurtkę i krótki zjazd. Po chwili deszcz ustaje. Potem znów kawałek przez miasteczka, aż wreszcie w Tolosie coś w manetce robi trzask i nie ma tylnej przerzutki. Linka poszła! Teraz zrozumiem, co się działo i czemu nie mogłem jej doregulować - wystrzępiona linka! Wymiana zajmuje mi pół godziny (trudno było wyciągnąć starą beczkę, musiałem wypychać nową linką), potem jeszcze mycie rąk w barze i o godz. 13 jestem znowu w trasie. A Tolosa nawet niebrzydka.
Dolina, szosa, wioski... aż wreszcie szosa wylatuje na... autostradę! Bez alternatywy. Ale widzę na GPS, że to tylko na moment, bo za chwilę odbija w bok w jakąś dróżkę bezpośrednio z autostrady :o "Dróżka" okazuje się najbardziej stromym odcinkiem, jaki w życiu podjeżdżałem z sakwami. 20% non stop przez około 150 metrów. Myślałem, że płuca wypluję! Do tego jeszcze droga omszała, więc mi się tylne koło trochę ślizgało. Byłem bliski zsiąścia, ale z doświadczenia wiem, że obciążony rower pchać jest jeszcze trudniej niż nim jechać, więc się zaparłem i podjechałem. Po chwili niemal równie ostry zjazd i wylatuję w miasteczku. Uch!
Jeszcze kilka mniejszych hopek i docieram do Hernani, gdzie mam nadzieję znaleźć nocleg. Na booking nic nie ma (albo strasznie drogo), ale jest kilka obiektów na google, których nie ma na booking. Sprawdzam jeden - nie mają miejsc. Drugi nie do końca po drodze, więc odpuszczam i jadę do następnego miasteczka Astigarraga, gdzie są dwa po drodze. W pierwszym jest jeden pokój, za 60 EUR. Hmmm, drogo, ale taniej niż cokolwiek na booking. A nocleg tutaj oszczędzi mi jutro kilkanaście kilometrów z sakwami pod wiatr (wg planu miałem nocować dalej na kempingu, a jutro wracać do Hernani tą samą drogą. Niby luzik, ale jutro ma być deszcz i wiatr w ryj, więc wolę dziś skoczyć tam na lekko i wrócić. Trudno, biorę.
Pensjonacik mega wypasiony, pokój elegancki, czajnik, ekspres do kawy, kawa, herbata... Ja natomiast tylko zrzucam sakwy i lecą na biga Jaizkibel (sic!) :) 12 km do startu i potem drugie tyle na górę. No to w pedał, a jest godz. 15.
Ja i z kibla fotę cyknę ;-)
W Lezo macha do mnie policja, że nie wolno jechać w słuchawkach i że za to jest mandat 200 EUR. Nosz kurwa! Czego jeszcze nie wolno rowerzystom w tym kraju?! Kask obowiązkowy, w słuchawkach nie wolno... A rowerem kurwa wolno?! No, ale grzecznie przepraszam i ściągam (bez mandatu) i jakiś czas jadę bez. Dopiero na podjeździe na biga znów zakładam.
Podjazd spoko, 4-9%, ale dziś nie mam takiego pałera jak wczoraj, więc jadę spokojnie. Ale też bez większego wysiłku. Na górze jestem o godz. 17. Piękne widoki na zatokę San Sebastian :)
Oraz francuski zasięg przez moment, mimo że do granicy jeszcze spory kawałek. Zjazd i powrót przez miasteczka zajmuje mi godzinę. O godz. 18 jestem w moim (na dziś) wypasionym pensjonacie i zaczynam się delektować niedzielnym wieczorem :)
- DST 126.62km
- Czas 06:09
- VAVG 20.59km/h
- VMAX 58.75km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 1521m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 31
Wczoraj rest bez ruszenia kołem. Wg prognoz miała być biblijna ulewa, ale popadało umiarkowanie i tylko w nocy i rano. Trudno, i tak mi się należał (ostatni) dzień odpoczynku. I dobrze wypoczałem, bo dziś naprawde zacnie jechałem :)
Trzy bigi na lekko. Na pierwszy (puerto de Urbasa, 920) ruszam o godz. 8, bez kupwania chleba (sklep czynny od 9), bo została mi resztka z wczoraj. Wszedł jak w masełko, mimo głupiego płaskowyżu na górze, na którym aż 14 km falowania (w obie strony).
Zjazd z powrotem do Altsasua, kupno chleba i wracam do hotelu na drugą kawę i zrobić kanapki na drogę. Ponownie ruszam tuż przed godz. 11.
Najpierw 18 km netto w dół, ale dość czesko - pod najwyższego biga dziś (Alto de Hachueta, 1323). Z wiatrem, więc lecę jak szatan. Big dość zacny, bo wiele odcinków za 12-13%, ale wchodzi jak śmietana! :) Na szczycie jestem jakoś po 13.
Foty i telepiący zjazd, bo droga z nierównych betonowych płyt. Teraz kanapka na dżizasie i o godz. 14 ruszam dalej pod wiatr. 9 km i 200m podjazdów zlatuje dość szybko i już pora na trzeciego biga - Puerto de Lizarraga, 1031. Ten już łatwy, 500m podjazdu cały czas ok 5% i do widzenia. Wciągam z prędkościami rzędu 15-17 kmh! Jak na happy minutes na Exelbergu! Wow! Na górze o godz. 16, piękne widoki na Lizarda Agę ;)
LizardAga
Zjazd, ostatnie 9 km pod wiatr (i już tylko 90m podjazdów) i o 17 jestem w hotelu. Elegancko. I jaka średnia! :)
Trzy bigi na lekko. Na pierwszy (puerto de Urbasa, 920) ruszam o godz. 8, bez kupwania chleba (sklep czynny od 9), bo została mi resztka z wczoraj. Wszedł jak w masełko, mimo głupiego płaskowyżu na górze, na którym aż 14 km falowania (w obie strony).
Zjazd z powrotem do Altsasua, kupno chleba i wracam do hotelu na drugą kawę i zrobić kanapki na drogę. Ponownie ruszam tuż przed godz. 11.
Najpierw 18 km netto w dół, ale dość czesko - pod najwyższego biga dziś (Alto de Hachueta, 1323). Z wiatrem, więc lecę jak szatan. Big dość zacny, bo wiele odcinków za 12-13%, ale wchodzi jak śmietana! :) Na szczycie jestem jakoś po 13.
Foty i telepiący zjazd, bo droga z nierównych betonowych płyt. Teraz kanapka na dżizasie i o godz. 14 ruszam dalej pod wiatr. 9 km i 200m podjazdów zlatuje dość szybko i już pora na trzeciego biga - Puerto de Lizarraga, 1031. Ten już łatwy, 500m podjazdu cały czas ok 5% i do widzenia. Wciągam z prędkościami rzędu 15-17 kmh! Jak na happy minutes na Exelbergu! Wow! Na górze o godz. 16, piękne widoki na Lizarda Agę ;)
LizardAga
Zjazd, ostatnie 9 km pod wiatr (i już tylko 90m podjazdów) i o 17 jestem w hotelu. Elegancko. I jaka średnia! :)
- DST 120.86km
- Czas 05:43
- VAVG 21.14km/h
- VMAX 54.49km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 2357m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze