Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2019
Dystans całkowity: | 2257.35 km (w terenie 12.10 km; 0.54%) |
Czas w ruchu: | 109:55 |
Średnia prędkość: | 20.54 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.12 km/h |
Suma podjazdów: | 27154 m |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 83.61 km i 4h 04m |
Więcej statystyk |
Bałkany, dz. 10, słabizna
W sensie, że słabo mi się jechało, zwłaszcza pod koniec. Ale ogólnie dzień udany: wróciłem do UE, więc jest swoboda telefonu i netu, spróbowałem bułgarskich jogurtów (pyszne! porównywalne z tymi trochę gorszymi greckimi! Aczkolwiek niestety nie mają na wierzchu tej niesamowitej "skórki", która mają greckie) i dotarłem na miejsce zgodnie z planem. Acz wymięty. Może dlatego, że ostatnie 20 km było po fatalnej nawierzchni. Dziury, przełomy, zdarty asfalt, odcinki szutrowe, dziury, przełomy,... Koszmar. A jutro to samo w drugą stronę :/
Mam też elegancki pokoik w Castle Hotel w Samokowie - zwykły większawy dom stylizowany na zamek, brzmi jak kwintesencja kiczu, ale o dziwo wizualnie się broni :)
Tylko jacyś hałaśliwi sąsiedzi mi się trafili - co chwilę trzaskają drzwiami i tupią na korytarzu :/
Bosilegrad - granica bułgarska - Kyustndil - Dupnica - Samokov.
Aha, za Dupnicą skitrałem w krzakach namiot i maszynkę benzynową, bo jutro będę tamtędy wracał :P
Mam też elegancki pokoik w Castle Hotel w Samokowie - zwykły większawy dom stylizowany na zamek, brzmi jak kwintesencja kiczu, ale o dziwo wizualnie się broni :)
Tylko jacyś hałaśliwi sąsiedzi mi się trafili - co chwilę trzaskają drzwiami i tupią na korytarzu :/
Bosilegrad - granica bułgarska - Kyustndil - Dupnica - Samokov.
Aha, za Dupnicą skitrałem w krzakach namiot i maszynkę benzynową, bo jutro będę tamtędy wracał :P
- DST 127.05km
- Teren 0.50km
- Czas 06:06
- VAVG 20.83km/h
- VMAX 56.17km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 1204m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkany, dz. 9, nareszcie jakiś big! ;)
Dzisiaj z nudów na postojach (nie ma netu! :P) pisałem sobie w telefonie relację "minuta po minucie", więc wklejam :P
Godz. 7:30. Małe zakupy (pomidor, chleb) na cały dzień i start.
Godz. 9:00. Pierwsza przełączka (22 km i ok 350 metrów podjazdu) zrobiona. Całe połacie wypalonej trawy wokoło...
Godz. 10:00. Szczeniacki sikustop przy drodze. Zastanawiam się, gdzie matka (czy się na mnie nie rzuci gdzieś z krzaków) oraz co te bezdomne psy (których jest tu sporo, chociaż chyba mniej niż w Rumunii czy Grecji) jedzą...
Godz. 10:20. Drugie śniadanie pod sklepem w jakieś wsi na wysokości 330m. Cisza i spokój, tylko śmieci wokół ławki niestety pełno...
Godz 11:50, przejechane 65km, wys 680m, trwa już podjazd na biga Vlasinsko Jezero. Postój za wsią Sostav Reka. Ładne miejsce postojowe z wodą, stolikami i śmieciami. Oprócz tych śmieci to pierwsze takie miejsce w Serbii! :P
Godz. 13:00, przejechane 78km, wys 950m. Postój we wsi Crna Trava. Jest net z poczty! :O Chociaż chimeryczny.
Jeszcze 250m, potem płaskowyż, kulminacja na 1300 (big). Pogoda się jakby psuje, chmury idą. Za to upału nie ma. Sporo cienia, a w nim 24st. Idzie żyć ;-)
Godz 14:20, przejechane 89km, wys 1230m. Postój w jakby kurorcie nad jeziorem Vlasinkim. "jakby" bo jest trochę domków w stylu rezydencjalnym i trochę infrastruktury (np. boiska, stoliki z ławkami, kosze na śmieci), a nawet minąłem coś jakby kemping (domki), o którym wcześniej nie wiedziałem, ale jest mało ludzi. Okolica nie jest całkiem opuszczona, ale jest pusto. Pewnie dlatego że jednak jest już po sezonie.
No i są ślady deszczu na asfalcie, ale mnie na razie omija...
Godz. 15:30. 104km, wys 1380m. Nareszcie szczyt. Uff, bo już solidnie czuć nóżki, jakbym nie był po reście! :O ostatni fragment to był czeski objazd połowy obwodu naprawdę dużego jeziora i finalne 150m podjazdu.
Teraz jeszcze 34km z grubsza w dół do Bosilegradu. A tam oby się znalazł nocleg ;-)
Godz. 16:50. 134km, wys. 800. Sikustop krótko przed metą, a wtem bułgarski zasięg i net :-D Po drodze miałem minimalny deszczyk, ale nawet nie warto się było zatrzymywać. Przejechałem tez wokół mniejszego jeziora zaporowego (za Bożicą), gdzie początkowo rozważałem nocleg na dziko, ale nie bardzo byłoby gdzie. Dobrze, że w świetle cen serbskich hotelików zrezygnowałem z tego pomysłu :)
Godz. 17:10. Jestem na miejscu w Bosilegradzie. Znalazłem nocleg w pokoju przynależnym do restauracji Monika :-) Bardzo przyjemny pokoik z klimą, łazienką i netem, chociaż jak na Serbię to drogawy.
Godz. 19. Kolacja u Moniki. Zamówiłem w ciemno i jadłem na zewnątrz prawie po ciemku (bo w środku za bardzo najarane ;) więc oceniam tylko po smaku. Moim zdaniem to była wątroba wieprzowa. Ale świetnie przyrządzona, mięciutka, nie żylasta. Do tego trochę frytek (tak ze 100 g) i sporo warzyw (surówka z białej kapusty, nie aż tak dobra jak kosowska, ale dobra, ewidentnie czuć było cytrynę), cebula, pomidor i ogórek. Generalnie całkiem duży talerz był wypełniony po brzegi pysznościami :)
Gdyby nie to że smażona wątroba aż pływała w tłuszczu, to byłoby smacznie i zdrowo, a tak było smacznie i... prawie zdrowo ;)
No i kieliszek całkiem dobrego czerwonego wina – nazywa się niedźwiedzia krew :)
Za nocleg oraz kolację zapłaciłem łącznie... 16 EUR.I to był akurat mój najdroższy nocleg w Serbii :P Sama kolacja kosztowała... 3,76 EUR (!!) Co by złego nie mówić o tym kraju, to ceny mają BARDZO przyjemne :) W sumie przez cały pobyt tutaj (6 dni, noclegi wyłącznie pod dachem i 3 dość długie trasy pociągiem, łącznie ok. 550 km) wydałem równo 97 EUR i 37 USD (kartą). Przed chwilą ostatnie 155 dinarów (1,4 EUR) wydałem na... mleko, pomidora, dwie papryki i 3 banany :) Niezłe zakupy za niecałe półtora euro ;)
Więc w sumie po Serbii pozostanie przyjemne wrażenie: w sklepach co prawda jest asortymentowa bida (poza Lidlem, ale to tylko w Belgradzie - a nie, przepraszam! Dziś rano widziałem, że jest niemal gotów do otwarcia w Pirocie! :), ale spokojnie można stołować się w knajpach. Okolice ładne (choć nie szokująco piękne, oczywiście poza przełomem Uvacu - klasa światowa - ale to nie tym razem ;), drogi w sumie OK, może OK minus, pociągi czyste i punktualne, i ludzie mili (w typie "zagadującym", za czym akurat nie przepadam, ale nie nachalni). Tylko te śmieci wszędzie mocno psują obraz...
A no i jeszcze coś: wszystkie serbskie miasta (poza Belgradem), w których bylem, wyglądają jak wsie: nieotynkowane jedno-dwukondygnacyjne domy, sporo zapadniętych dachów, ogólnie obraz nędzy, niestety. Mimo to ludzie jakoś tu żyją i nawet w tych knajpach jadają (zawsze są mocno obsadzone), więc chyba nie jest tak źle... :)
Godz. 7:30. Małe zakupy (pomidor, chleb) na cały dzień i start.
Godz. 9:00. Pierwsza przełączka (22 km i ok 350 metrów podjazdu) zrobiona. Całe połacie wypalonej trawy wokoło...
Godz. 10:00. Szczeniacki sikustop przy drodze. Zastanawiam się, gdzie matka (czy się na mnie nie rzuci gdzieś z krzaków) oraz co te bezdomne psy (których jest tu sporo, chociaż chyba mniej niż w Rumunii czy Grecji) jedzą...
Godz. 10:20. Drugie śniadanie pod sklepem w jakieś wsi na wysokości 330m. Cisza i spokój, tylko śmieci wokół ławki niestety pełno...
Godz 11:50, przejechane 65km, wys 680m, trwa już podjazd na biga Vlasinsko Jezero. Postój za wsią Sostav Reka. Ładne miejsce postojowe z wodą, stolikami i śmieciami. Oprócz tych śmieci to pierwsze takie miejsce w Serbii! :P
Godz. 13:00, przejechane 78km, wys 950m. Postój we wsi Crna Trava. Jest net z poczty! :O Chociaż chimeryczny.
Jeszcze 250m, potem płaskowyż, kulminacja na 1300 (big). Pogoda się jakby psuje, chmury idą. Za to upału nie ma. Sporo cienia, a w nim 24st. Idzie żyć ;-)
Godz 14:20, przejechane 89km, wys 1230m. Postój w jakby kurorcie nad jeziorem Vlasinkim. "jakby" bo jest trochę domków w stylu rezydencjalnym i trochę infrastruktury (np. boiska, stoliki z ławkami, kosze na śmieci), a nawet minąłem coś jakby kemping (domki), o którym wcześniej nie wiedziałem, ale jest mało ludzi. Okolica nie jest całkiem opuszczona, ale jest pusto. Pewnie dlatego że jednak jest już po sezonie.
No i są ślady deszczu na asfalcie, ale mnie na razie omija...
Godz. 15:30. 104km, wys 1380m. Nareszcie szczyt. Uff, bo już solidnie czuć nóżki, jakbym nie był po reście! :O ostatni fragment to był czeski objazd połowy obwodu naprawdę dużego jeziora i finalne 150m podjazdu.
Teraz jeszcze 34km z grubsza w dół do Bosilegradu. A tam oby się znalazł nocleg ;-)
Godz. 16:50. 134km, wys. 800. Sikustop krótko przed metą, a wtem bułgarski zasięg i net :-D Po drodze miałem minimalny deszczyk, ale nawet nie warto się było zatrzymywać. Przejechałem tez wokół mniejszego jeziora zaporowego (za Bożicą), gdzie początkowo rozważałem nocleg na dziko, ale nie bardzo byłoby gdzie. Dobrze, że w świetle cen serbskich hotelików zrezygnowałem z tego pomysłu :)
Godz. 17:10. Jestem na miejscu w Bosilegradzie. Znalazłem nocleg w pokoju przynależnym do restauracji Monika :-) Bardzo przyjemny pokoik z klimą, łazienką i netem, chociaż jak na Serbię to drogawy.
Godz. 19. Kolacja u Moniki. Zamówiłem w ciemno i jadłem na zewnątrz prawie po ciemku (bo w środku za bardzo najarane ;) więc oceniam tylko po smaku. Moim zdaniem to była wątroba wieprzowa. Ale świetnie przyrządzona, mięciutka, nie żylasta. Do tego trochę frytek (tak ze 100 g) i sporo warzyw (surówka z białej kapusty, nie aż tak dobra jak kosowska, ale dobra, ewidentnie czuć było cytrynę), cebula, pomidor i ogórek. Generalnie całkiem duży talerz był wypełniony po brzegi pysznościami :)
Gdyby nie to że smażona wątroba aż pływała w tłuszczu, to byłoby smacznie i zdrowo, a tak było smacznie i... prawie zdrowo ;)
No i kieliszek całkiem dobrego czerwonego wina – nazywa się niedźwiedzia krew :)
Za nocleg oraz kolację zapłaciłem łącznie... 16 EUR.I to był akurat mój najdroższy nocleg w Serbii :P Sama kolacja kosztowała... 3,76 EUR (!!) Co by złego nie mówić o tym kraju, to ceny mają BARDZO przyjemne :) W sumie przez cały pobyt tutaj (6 dni, noclegi wyłącznie pod dachem i 3 dość długie trasy pociągiem, łącznie ok. 550 km) wydałem równo 97 EUR i 37 USD (kartą). Przed chwilą ostatnie 155 dinarów (1,4 EUR) wydałem na... mleko, pomidora, dwie papryki i 3 banany :) Niezłe zakupy za niecałe półtora euro ;)
Więc w sumie po Serbii pozostanie przyjemne wrażenie: w sklepach co prawda jest asortymentowa bida (poza Lidlem, ale to tylko w Belgradzie - a nie, przepraszam! Dziś rano widziałem, że jest niemal gotów do otwarcia w Pirocie! :), ale spokojnie można stołować się w knajpach. Okolice ładne (choć nie szokująco piękne, oczywiście poza przełomem Uvacu - klasa światowa - ale to nie tym razem ;), drogi w sumie OK, może OK minus, pociągi czyste i punktualne, i ludzie mili (w typie "zagadującym", za czym akurat nie przepadam, ale nie nachalni). Tylko te śmieci wszędzie mocno psują obraz...
A no i jeszcze coś: wszystkie serbskie miasta (poza Belgradem), w których bylem, wyglądają jak wsie: nieotynkowane jedno-dwukondygnacyjne domy, sporo zapadniętych dachów, ogólnie obraz nędzy, niestety. Mimo to ludzie jakoś tu żyją i nawet w tych knajpach jadają (zawsze są mocno obsadzone), więc chyba nie jest tak źle... :)
- DST 139.07km
- Czas 06:33
- VAVG 21.23km/h
- VMAX 62.45km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 1940m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkany, dz. 8, przemieszczeniowy
Wstałem o 4, o 6 bylem na belgradzkim dworcu centralnym. Punktualnie o 6:10 odjechałem pociągiem do Niszu. Potem przesiadka na pociąg do Pirota i o 14:10 punktualnie jestem na miejscu. W pierwszym pociągu nawet trochę działało WiFi! Ogólnie jestem pod wrażeniem serbskich pociągów - spodziewałem się dramatu, a było całkiem nieźle. Nie są niestety zbyt szybkie, ale bez problemów biorą rower i jeżdżą zgodnie z rozkładem. No i nie są drogie :)
W Pirocie od razu na kwaterę Pansion Sanja, a po zostawieniu rzeczy skoczyłem na lekko na biga Kopriwsztica. I tyle. Dziś był dzien pociągowy, ale od jutra wreszcie znowu normalna wyprawowa jazda :)
W Pirocie od razu na kwaterę Pansion Sanja, a po zostawieniu rzeczy skoczyłem na lekko na biga Kopriwsztica. I tyle. Dziś był dzien pociągowy, ale od jutra wreszcie znowu normalna wyprawowa jazda :)
- DST 31.58km
- Czas 01:43
- VAVG 18.40km/h
- VMAX 54.17km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 571m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkany, dz. 7, restowy
Zwiedzanie Blegradu. Nic szczególnego. Czuć atmosferę dużego europejskiego (!) miasta, ale żadnych zachwycających detali, niestety.
Aczkolwiek jeden spory plus: dużo zieleni :)
Aczkolwiek jeden spory plus: dużo zieleni :)
- DST 23.55km
- Teren 1.00km
- Czas 01:30
- VAVG 15.70km/h
- VMAX 42.28km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 201m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkany, dz. 6, rzekomo everestowy
Zerwałem się o godz. 5, bo o 6:30 musiałem wyjść, żeby zdążyć na pociąg do Valjeva. Po prostu big Vincina Voda jest za bardzo nie po drodze dokądkolwiek, żeby dymać tam rowerem. Więc o 7:30, punktualnie jak w zegarku ruszyłem serbskim pociągiem. O dziwo pociąg nowy, w dobrym stanie, jechał w miarę sprawnie (prędkość przelotowa 100 kmh) i absolutnie zgodnie z rozkładem, i to w obie strony! Dworce natomiast w stanie opłakanym, widać, że jeszcze daleka droga przed Serbią. Tylko belgradzki dworzec centralny nowy i zadbany (choć ewidentnie miał mieć jeszcze górną kondygnację, ale nie dobudowali i tylko druty zbrojeniowe wystają :P), ale za to niewiarygodnie pusty. 12 peronów i nawet jakieś pociągi jeżdżą (raptem ok 20 dziennie! Ze stolicy!), ale ludzi prawie wcale. W sumie nie dziwne,w całej Serbii są chyba raptem 4 linie kolejowe...
Z Valjeva już rowerem przez doliny, górki, góry i zadupia, a przede wszystkim przez niesamowite czechy. Dość powiedzieć, że na podjeździe na biga podjechałem 1300 metrów a na "zjeździe"... 600. Coś okropnego, człowiek już by chciał spokojnie wrócić, skoro big zdobyty, a tu jeszcze tyle dymania pod górę ;)
No, ale przynajmniej nie było dziś upału. Pochmurno, na dole 20 stopni, a na górze 15. Aż się musiałem trochę ubrać na "zjazd" :)
Na pociąg powrotny o godz. 15 zdążyłem niemal na styk i znów odjechał i dojechał jak w zegareczku. Przez Belgrad wracałem wytyczoną wcześniej trasą, która okazała się prowadzić przez park, w którym były... schody. Nie problem, bo nie mam bagażu. Wnoszę zatem rower, aż tu nagle... prawa noga wpada mi w dziurę w kratce ściekowej! Wpada po łydkę i tam zostaje! Po chwili szamotaniny i pomocy przypadkowego przechodnia, który przytrzymał rower, gdy się wygrzebywałem, udało mi się wyciągnąć nogę i nawet sandał też :P Najbardziej się bałem, że sobie coś zrobiłem w bardzo poważnie kontuzjowaną kilka lat temu kostkę, ale na szczęście wszystko okej, tylko skóra trochę zdarta. Uff...
Ale tak sobie myślę, ze chyba i tym razem nie zakocham się w Belgradzie... :P
Z Valjeva już rowerem przez doliny, górki, góry i zadupia, a przede wszystkim przez niesamowite czechy. Dość powiedzieć, że na podjeździe na biga podjechałem 1300 metrów a na "zjeździe"... 600. Coś okropnego, człowiek już by chciał spokojnie wrócić, skoro big zdobyty, a tu jeszcze tyle dymania pod górę ;)
No, ale przynajmniej nie było dziś upału. Pochmurno, na dole 20 stopni, a na górze 15. Aż się musiałem trochę ubrać na "zjazd" :)
Na pociąg powrotny o godz. 15 zdążyłem niemal na styk i znów odjechał i dojechał jak w zegareczku. Przez Belgrad wracałem wytyczoną wcześniej trasą, która okazała się prowadzić przez park, w którym były... schody. Nie problem, bo nie mam bagażu. Wnoszę zatem rower, aż tu nagle... prawa noga wpada mi w dziurę w kratce ściekowej! Wpada po łydkę i tam zostaje! Po chwili szamotaniny i pomocy przypadkowego przechodnia, który przytrzymał rower, gdy się wygrzebywałem, udało mi się wyciągnąć nogę i nawet sandał też :P Najbardziej się bałem, że sobie coś zrobiłem w bardzo poważnie kontuzjowaną kilka lat temu kostkę, ale na szczęście wszystko okej, tylko skóra trochę zdarta. Uff...
Ale tak sobie myślę, ze chyba i tym razem nie zakocham się w Belgradzie... :P
- DST 99.16km
- Czas 04:53
- VAVG 20.31km/h
- VMAX 60.90km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 1922m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkany, dz. 5
Trochę mi dziś wieczorem zeszło na kwaterze na sprawach rożnych, więc nie mam już siły pisać relacji. Może jutro uzupełnię. A jak nie, to pojutrze, bo będzie dzień restowy :)
Dzisiejsza jazda jednym słowem: UPAŁ!
Uzupełnienie nazajutrz:
Poranek na kwaterze bez przygód, ale jak co dzień rano się ucieszyłem, że mam ze sobą grzałkę. To jest taka wygoda, jak nie trzeba na maszynce gotować gdzieś w łazience czy ogrodzie :) No i szybciej, łatwiej, bez rozpalania, wygaszania, suszenia z benzyny, etc :)
Start o 7:15 nowego, serbskiego (czyli polskiego) czasu. Wydawało mi się, że mam powód się spieszyć, w sumie nie wiem czemu.
Okazało się, że jest dość silny wiatr i chociaż mocno kołował, to jednak przez większość dnia sprzyjał, zwłaszcza pod koniec. Ok godz. 12 zrobiłem dłuższy postój na stacji benzynowej ze stolikami w cieniu, uraczyłem się lodami, zimnym piciem (zdecydowanie zbyt słodka, nawet po rozcieńczeniu wodą, multiwitamina marki Tube - nigdy więcej) i kawą mrożoną własnej roboty (wiozłem otwarte mleko, które bałem się, że się popsuje). Ale przede wszystkim... rozbiłem na chwilę namiot. Pewnie musiałem zabawnie wyglądać, ale od ostatniego kempingu wiozłem mokry, a teraz mam serię noclegów pod dachem (o kempingi na Bałkanach generalnie nie jest łatwo, a na dziko mi się nie chce :P) i nie chciałem, żeby gnił. Poza tym suchy jest lżejszy :P Wysechł w 10 minut :)
Potem dalsza część czech ku Belgradowi, w coraz większym ruchu i niemożebnym upale. Na przedostatnim podjeździe przed miastem termometr pokazał... 46 stopni!
Już na rogatkach udało mi się złapać otwarte wifi i dzięki temu dowiedziałem się, że mój gospodarz nie może mnie przyjąć przed 17:30 (coś mu wypadło). Pech, bo mnie akurat wypadło, że byłbym wcześniej niż zapowiadałem, (miałem być o 17, a mógłbym zdążyć na 16) . Ale trudno, posiedziałem pod marketem, wypiłem kolejna kawę (tym razem sklepową, duuużo za słodką!) oraz lodowatą colę, potem potoczyłem się ku miastu i zrobiłem jeszcze dłuuuugie zakupy w Lidlu. W całej Serbii są bodaj trzy, wszystkie w Belgradzie, a że generalnie asortyment w sklepach jest tu bardzo bidny, to byłem ciekaw, jak wypadnie taka porządna sieciówka jak Lidl. Wypadł nieźle - szerokość asortymentu podobna do polskiej, aczkolwiek jednak towary w dużej części inne. Przykładowo jest dużo więcej rodzajów czekolad (choć część się powtarza) i jajek, a za to w ogóle nie ma gotowych mrożonych dań czy francuskiej kiełbasy. Co kraj to obyczaj. No i dość drogo, w przeliczeniu drożej niż w polskim Lidlu! Ale obkupiłem się setnie (konkretnie na 2 pełne dni, które spędzę w Belgradzie plus na dzisiejszą kolację), wypiłem kolejną kawę mrożoną (lidlowa mniej słodka, ale jednak nadal za słodka) i potoczyłem (pod górę oczywiście) na kwaterę.
A tu zonk, bo jak się okazało, że nikogo nie ma środku (była dokładnie 17:30, zgodnie z umową), to dorwałem jakieś otwarte wifi, a tu sterta wiadomości od gospodarza sprzed 1,5 godziny, że może być o 16:30, a nie później, potem kolejne wiadomości, że czeka, i gdzie ja jestem i w ogóle... No szok! Przecież go uprzedzałem, że nie będę mógł odczytywać wiadomości!
Poprosiłem nawet jakiegoś miłego pana, żeby do niego zadzwonił, ale nie odebrał telefonu. Potem się okazało, że właśnie wtedy padła mu bateria :/
Na szczęście jak już powoli traciłem cierpliwość i chciałem iść do knajpy po sąsiedzku na piątą dziś kawę, to się akurat zjawił.
Mieszkanko dość zaniedbane, ale raczej czyste i ma wszystko, co mi potrzebne, nawet pralkę i KLIMĘ! Szykuje się raczej przyjemny pobyt :)
Dzisiejsza jazda jednym słowem: UPAŁ!
Uzupełnienie nazajutrz:
Poranek na kwaterze bez przygód, ale jak co dzień rano się ucieszyłem, że mam ze sobą grzałkę. To jest taka wygoda, jak nie trzeba na maszynce gotować gdzieś w łazience czy ogrodzie :) No i szybciej, łatwiej, bez rozpalania, wygaszania, suszenia z benzyny, etc :)
Start o 7:15 nowego, serbskiego (czyli polskiego) czasu. Wydawało mi się, że mam powód się spieszyć, w sumie nie wiem czemu.
Okazało się, że jest dość silny wiatr i chociaż mocno kołował, to jednak przez większość dnia sprzyjał, zwłaszcza pod koniec. Ok godz. 12 zrobiłem dłuższy postój na stacji benzynowej ze stolikami w cieniu, uraczyłem się lodami, zimnym piciem (zdecydowanie zbyt słodka, nawet po rozcieńczeniu wodą, multiwitamina marki Tube - nigdy więcej) i kawą mrożoną własnej roboty (wiozłem otwarte mleko, które bałem się, że się popsuje). Ale przede wszystkim... rozbiłem na chwilę namiot. Pewnie musiałem zabawnie wyglądać, ale od ostatniego kempingu wiozłem mokry, a teraz mam serię noclegów pod dachem (o kempingi na Bałkanach generalnie nie jest łatwo, a na dziko mi się nie chce :P) i nie chciałem, żeby gnił. Poza tym suchy jest lżejszy :P Wysechł w 10 minut :)
Potem dalsza część czech ku Belgradowi, w coraz większym ruchu i niemożebnym upale. Na przedostatnim podjeździe przed miastem termometr pokazał... 46 stopni!
Już na rogatkach udało mi się złapać otwarte wifi i dzięki temu dowiedziałem się, że mój gospodarz nie może mnie przyjąć przed 17:30 (coś mu wypadło). Pech, bo mnie akurat wypadło, że byłbym wcześniej niż zapowiadałem, (miałem być o 17, a mógłbym zdążyć na 16) . Ale trudno, posiedziałem pod marketem, wypiłem kolejna kawę (tym razem sklepową, duuużo za słodką!) oraz lodowatą colę, potem potoczyłem się ku miastu i zrobiłem jeszcze dłuuuugie zakupy w Lidlu. W całej Serbii są bodaj trzy, wszystkie w Belgradzie, a że generalnie asortyment w sklepach jest tu bardzo bidny, to byłem ciekaw, jak wypadnie taka porządna sieciówka jak Lidl. Wypadł nieźle - szerokość asortymentu podobna do polskiej, aczkolwiek jednak towary w dużej części inne. Przykładowo jest dużo więcej rodzajów czekolad (choć część się powtarza) i jajek, a za to w ogóle nie ma gotowych mrożonych dań czy francuskiej kiełbasy. Co kraj to obyczaj. No i dość drogo, w przeliczeniu drożej niż w polskim Lidlu! Ale obkupiłem się setnie (konkretnie na 2 pełne dni, które spędzę w Belgradzie plus na dzisiejszą kolację), wypiłem kolejną kawę mrożoną (lidlowa mniej słodka, ale jednak nadal za słodka) i potoczyłem (pod górę oczywiście) na kwaterę.
A tu zonk, bo jak się okazało, że nikogo nie ma środku (była dokładnie 17:30, zgodnie z umową), to dorwałem jakieś otwarte wifi, a tu sterta wiadomości od gospodarza sprzed 1,5 godziny, że może być o 16:30, a nie później, potem kolejne wiadomości, że czeka, i gdzie ja jestem i w ogóle... No szok! Przecież go uprzedzałem, że nie będę mógł odczytywać wiadomości!
Poprosiłem nawet jakiegoś miłego pana, żeby do niego zadzwonił, ale nie odebrał telefonu. Potem się okazało, że właśnie wtedy padła mu bateria :/
Na szczęście jak już powoli traciłem cierpliwość i chciałem iść do knajpy po sąsiedzku na piątą dziś kawę, to się akurat zjawił.
Mieszkanko dość zaniedbane, ale raczej czyste i ma wszystko, co mi potrzebne, nawet pralkę i KLIMĘ! Szykuje się raczej przyjemny pobyt :)
- DST 120.34km
- Czas 05:23
- VAVG 22.35km/h
- VMAX 69.12km/h
- Temperatura 40.0°C
- Podjazdy 1148m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkany, dz. 4, przełom Dunaju
O dziwo wesele po sąsiedzku nie przeszkodziło mi w przespaniu nocy, obudzili mnie tylko raz, jak o 1 w nocy puszczali fajerwerki. Ale natychmiast zasnąłem z powrotem :) Dzisiaj w planach długi dzień, więc wstałem jeszcze po ciemku czyli równo o 6 rumuńskiego czasu (o 5 polskiego). Wyjechałem zaś o 8:20, jakoś ciężko zmieścić mi się w przepisowych 2 godzinach...
Start w przyjemnym chłodku - 15 stopni. Nawet początkowo jechałem w bluzie! ;) Początek to chyba najbrzydsze okolice Rumunii, czyli okropnie ruchliwa krajówka nr 6 Timisoara-Bukareszt, port w Orsovej, a potem widok przez rzekę na port w Drobecie - przejeżdżaliśmy tamtędy w 2011 i już wtedy uznaliśmy ją z N. za najbrzydsze miasto Europy. Nie wypiękniała od tego czasu :) Ale tym razem przed Drobetą uciekłem na serbską stronę, bo pora na zaległy big Miroć. Nie byłby zaległy, bo przecież mogłem go zrobić w 2011 (wystarczył krótki skok w bok), gdyby... wtedy istniał. Ale nie istniał, bo od tamtego czasu pojawiło się 50 nowych bigów i trzeba czasem ponownie odwiedzić "stare śmieci". Akurat w tym przypadku określenie wyjątkowo trafne, bo przy moście na Dunaju powstała olbrzymia Dunajska Plama Śmieci - może mniejsza od Pacyficznej, ale i tak robi wrażenie :( Nie odważyłem się zrobić foto, bo to strefa przygraniczna ;)
W Serbii pogorszyła się nawierzchnia (ale bez dramatu), a za to drastycznie zmniejszył się ruch. Był wręcz śladowy. Ale to nie tyle zasługa Serbii, ile bocznej drogi ;)
Wkrótce potem było Kladovo - nawet dość przyjemne i zadbane miasteczko, w którym udało mi się wymienić euro na dinary po dobrym kursie 116,2 RSD za 1 EUR, mimo że niedziela i tylko jeden z mnóstwa kantorów był czynny. Mogli zedrzeć, a nie zdarli, no! ;)
Potem była dalsza cześć słabej drogi - częściowo w remoncie, więc sporo bardzo długich wahadeł. Oczywiście na żadnym nawet nie nie zatrzymałem, a jedyne, na które wjechałem akurat, jak się zapaliło zielone, było też jedynym, na którym nie zdążyłem i spotkałem się pod koniec z TIRami z naprzeciwka. Na szczęście mnie przepuściły :)
No i wreszcie big. Od razu na dzień dobry 12% w konkretnym upale (do 42 stopni!), ale z reguły to było 5-8%, a momentami też w dół. Bardzo czeski big, mimo że serbski. Ale Serbia jest chyba bardziej czeska niż Czechy, więc mnie to specjalnie nie zdziwiło. Jutro pod tym względem będzie nawet gorzej ;) Zjazd podobnie, przynajmniej pierwsza 1/3 - czasowo więcej poodjeżdżałem niż zjeżdżałem i już mnie to zaczynało wkurzać, kiedy wreszcie zrobiło się porządnie w dół. Wróciwszy nad Dunaj złapałem rumuński zasięg, który (z krótkimi przerwami) miałem aż do końca dnia, więc bardzo fajnie wyszło :)
No i danie główne, czyli Przełom Dunaju. Z 2011 roku pamiętałem wspaniałe widoki. Tym razem mnie aż tak nie zachwyciły, ale raz, ze jestem już zblazowany (choćby po Italii i Norwegii), a dwa, że chyba ze względu na biga ominąłem najpiękniejsze miejsce, bo nie spotkałem widoku, na który najbardziej czekałem (tego z mordą wykuta w skale). Tak czy owak pod koniec już mi się tylko dłużyło i tyłek bolał, więc z wielką ulgą przyjąłem tabliczkę "Golubac" (tu miałem zarezerwowany nocleg za... 8 EUR!), zwłaszcza, że i woda mi się praktycznie skończyła, a przez cały naddunajski odcinek nie było ani jednego sklepu.
Kwaterka oprócz tego, że tania, to też bardzo przyjemna. Bez wypasów, ale jest lodówka, prysznic, wygodne łóżko. Tylko te 28 stopi w środku... No, ale intensywnie wietrzę, więc w nocy powinno być ciut lepiej ;)
Start w przyjemnym chłodku - 15 stopni. Nawet początkowo jechałem w bluzie! ;) Początek to chyba najbrzydsze okolice Rumunii, czyli okropnie ruchliwa krajówka nr 6 Timisoara-Bukareszt, port w Orsovej, a potem widok przez rzekę na port w Drobecie - przejeżdżaliśmy tamtędy w 2011 i już wtedy uznaliśmy ją z N. za najbrzydsze miasto Europy. Nie wypiękniała od tego czasu :) Ale tym razem przed Drobetą uciekłem na serbską stronę, bo pora na zaległy big Miroć. Nie byłby zaległy, bo przecież mogłem go zrobić w 2011 (wystarczył krótki skok w bok), gdyby... wtedy istniał. Ale nie istniał, bo od tamtego czasu pojawiło się 50 nowych bigów i trzeba czasem ponownie odwiedzić "stare śmieci". Akurat w tym przypadku określenie wyjątkowo trafne, bo przy moście na Dunaju powstała olbrzymia Dunajska Plama Śmieci - może mniejsza od Pacyficznej, ale i tak robi wrażenie :( Nie odważyłem się zrobić foto, bo to strefa przygraniczna ;)
W Serbii pogorszyła się nawierzchnia (ale bez dramatu), a za to drastycznie zmniejszył się ruch. Był wręcz śladowy. Ale to nie tyle zasługa Serbii, ile bocznej drogi ;)
Wkrótce potem było Kladovo - nawet dość przyjemne i zadbane miasteczko, w którym udało mi się wymienić euro na dinary po dobrym kursie 116,2 RSD za 1 EUR, mimo że niedziela i tylko jeden z mnóstwa kantorów był czynny. Mogli zedrzeć, a nie zdarli, no! ;)
Potem była dalsza cześć słabej drogi - częściowo w remoncie, więc sporo bardzo długich wahadeł. Oczywiście na żadnym nawet nie nie zatrzymałem, a jedyne, na które wjechałem akurat, jak się zapaliło zielone, było też jedynym, na którym nie zdążyłem i spotkałem się pod koniec z TIRami z naprzeciwka. Na szczęście mnie przepuściły :)
No i wreszcie big. Od razu na dzień dobry 12% w konkretnym upale (do 42 stopni!), ale z reguły to było 5-8%, a momentami też w dół. Bardzo czeski big, mimo że serbski. Ale Serbia jest chyba bardziej czeska niż Czechy, więc mnie to specjalnie nie zdziwiło. Jutro pod tym względem będzie nawet gorzej ;) Zjazd podobnie, przynajmniej pierwsza 1/3 - czasowo więcej poodjeżdżałem niż zjeżdżałem i już mnie to zaczynało wkurzać, kiedy wreszcie zrobiło się porządnie w dół. Wróciwszy nad Dunaj złapałem rumuński zasięg, który (z krótkimi przerwami) miałem aż do końca dnia, więc bardzo fajnie wyszło :)
No i danie główne, czyli Przełom Dunaju. Z 2011 roku pamiętałem wspaniałe widoki. Tym razem mnie aż tak nie zachwyciły, ale raz, ze jestem już zblazowany (choćby po Italii i Norwegii), a dwa, że chyba ze względu na biga ominąłem najpiękniejsze miejsce, bo nie spotkałem widoku, na który najbardziej czekałem (tego z mordą wykuta w skale). Tak czy owak pod koniec już mi się tylko dłużyło i tyłek bolał, więc z wielką ulgą przyjąłem tabliczkę "Golubac" (tu miałem zarezerwowany nocleg za... 8 EUR!), zwłaszcza, że i woda mi się praktycznie skończyła, a przez cały naddunajski odcinek nie było ani jednego sklepu.
Kwaterka oprócz tego, że tania, to też bardzo przyjemna. Bez wypasów, ale jest lodówka, prysznic, wygodne łóżko. Tylko te 28 stopi w środku... No, ale intensywnie wietrzę, więc w nocy powinno być ciut lepiej ;)
- DST 160.55km
- Czas 07:27
- VAVG 21.55km/h
- VMAX 61.61km/h
- Temperatura 37.0°C
- Podjazdy 1254m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze