Po miastach Kraków (z lotniska na dworzec) i Łódź (z dworca do domu). Nawet sprawnie nam poszło składanie rowerów - poniżej godziny! A to wszystko dzięki temu, że przestaliśmy wierzyć w mit, że trzeba spuszczać powietrze z kół. Bujda na resorach, a porzucenie jej oszczędza z pół godziny (przy dwóch rowerach i jednej pompce) i mnóstwo wysiłku :)
A jeszcze szczęśliwie spotkałem grupkę motocyklistów ze słonecznej Italii, więc sobie troszkę pogadałem :)
Później pakowanie, w tym owijanie rowerów folią bąbelkową i dalej już autem do Bodo. Po drodze jeszcze słynne wiry Saltstrummen - robi to niesamowite wrażenie, gdy morska woda tak szybko zasuwa i wygląda jak rzeka, tylko płynąca pod górę:)
Dziś tylko jeden big - Stekenjokk. Ostatni po szwedzkiej stronie. łatwy, długi i nudny. No i zimno i silny przenikający wiatr. Taka pogoda bywa w listopadzie w Polsce, jak jest akurat mniej fajnie. Słabo. Śpimy już w Norwegii, na kempingu w Namsskogan. Wzięlismy hyttę, bo naprawdę coraz paskudniej jest na zewnątrz, mimo że nawet nie pada. Spać w namiocie byłoby spoko, ale spędzić wieczór na zewnątrz - lipa.
Znów pustkowia, drogi szutrowe i silny wiatr, a na dodatek zimno, tylko 13-14 stopni. No i czasem pokropiło. Na szczęście dziś było łatwo. 1. Vemdalen - Vemdalskalet (BIG) i z powrotem (wcięło mi ślad :( ) 2. Ullans - Ulladalen (BIG) i z powrotem.
Więcej się nie dało - są daleko od siebie nawet jak na przemieszczanie się autem. Swoja drogą całe szczęście, że wzięliśmy to auto. Rowerami tutaj byśmy się zanudzili na śmierć. Lasy, lasy, lasy, lasy, czasem jezioro i więcej lasów. Masakra! :o
Od rana padało. Zwijaliśmy się w deszczu i w deszczu miałem robić bigi. Ale jakoś tak wyszło, ze na żadnym z trzech bigów akurat nie padało. Co najwyżej leciuteńko mżyło. A pomiędzy padało całkiem solidnie :) Dziś padły: 1. Sälens Högfjällshotellet od zachodu - łatwy, asfaltowy, końcówka w chmurze. Widoczność była tak marna a szosa dość ruchliwa, że mimo ognistopomarańczowej koszulki i zapalonej tylnej lampki nieco się stresowałem, jak mnie auta doganiały, czy mnie aby widzą... 2. Nipstugan Pass od południowego zachodu - dość solidny jak na Szwecję i z sześćdziesięciometrowym zjazdem w środku, zaś końcowe 2 km to szuter. Przy tak mokrej nawierzchni byłem nieźle pochlapany błotem, jak wróciłem. Na górze znów mleko, ale ruch na szczęście znikomy, chociaż biorąc pod uwagę jak bardzo NIC tam nie było, to dziwne, że jakikolwiek...
Spektakularny brak widoków na bigu Nipstugan Pass ;)
3. Flatruet od południa - długi, prawie w całości szutrowy i pieruńsko nudny. A na górze jeszcze bardziej nic niż poprzednio. I też o dziwo spory ruch. Po co ci ludzie tam jeżdżą...? :o
A pomiędzy bigami olbrzymie szwedzkie pustkowia, przecinane wyłącznie drogami szutrowymi... Dość przygnębiające przy tej pogodzie. Ale za to spotkaliśmy kilka reniferzych rodzin! :D Bardzo zgrabne i pełne gracji zwierzęta :)
Folldal - Dovrefjell (BIG) i z powrotem. Strasznie łatwy, wręcz nudny. Nie powinno być takich bigów. No chyba że jako przelotowy, ale pech chciał, że akurat nie było takiej opcji ;) No, ale przynajmniej wziąłem udział w zdjęciach do westernu ;)
Fot. Sergio Leone ;)
Alvdal - Tron (BIG) i z powrotem. Królewski podjazd (jak sama nazwa wskazuje). Najwyższa samochodowa droga Norwegii (jak dumnie głosi tabliczka na dole), prawie całość szutrem, nachylenie średnie ponad 10%, maksymalne 19%, w tym ostatnie 300 metrów podjazdu to praktycznie cały czas powyżej 15%. Widoki niestety bez szału - taki (na moje oko) trochę islandzki krajobraz - zrudziała trawa i dość kopiaste (a nie skaliste) góry. Ale satysfakcja wielka, bo podjazd trudny. I nawet zjazd przyjemny. Aczkolwiek na fullu byłby o niebo przyjemniejszy :P
Przez większość dnia ładna pogoda. Lekkie chmurki, a zza nich słońce. Dość ciepło, ale już niestety nie gorąco ;)
Tytuł mówi wszystko. Big łatwy, ale widoki przewspaniałe, porównywalne z wczorajszymi. Ostatnie dwa dni krainy fiordów to prawdziwa uczta dla oczu!
Natomiast Droga Atlantycka nieco zawiodła. Nie to, że nieładna, ale nie aż tak monumentalna jak na zdjęciach. Może to kwestia pogody. Dziś było pochmurno, ale niemal bezwietrznie, a Droga chyba najlepiej wygląda wśród rozpryskujących się kilkumetrowych fal...
Dużo podjazdów dziś, oj dużo! Niby tylko dwa bigi, ale dopiekły mi do Żywago ;)
Hjelle - Gamle Strynfjellsvei (BIG) i z powrotem oraz Geiranger - Dalsnibba (BIG) i z powrotem, tylko że w dwóch etapach. Ponieważ zanosiło się na deszcz, a jechaliśmy autem od strony szczytu, więc zrobiłem najpierw górę, czyli z płaskowyżu na szczyt 1476 npm i z powrotem, a potem z dołu z Geiranger na płaskowyż i z powrotem. Cel manewru był taki,że gdyby mnie złapała nawałnica, to przynajmniej nie na samej górze lub trakcie zjazdu o długości 1500 m, tylko na jakimś krótszym odcinku. Ale na szczęście żadnej nawałnicy nie było, dziś nawet słonce przebijało :)
A z Dalsnibby (platforma widokowa na samym szczycie i z pionową ścianą w dół skierowaną w stronę fiordu) najpiękniejsze widoki na świecie. Jeszcze nigdzie nie było aż tak! Dupę mam urwaną do teraz! :DDD