Wpisy archiwalne w kategorii
!Surlier
Dystans całkowity: | 32631.01 km (w terenie 478.47 km; 1.47%) |
Czas w ruchu: | 1749:54 |
Średnia prędkość: | 18.65 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.37 km/h |
Suma podjazdów: | 543679 m |
Maks. tętno maksymalne: | 168 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 144 (0 %) |
Suma kalorii: | 38724 kcal |
Liczba aktywności: | 469 |
Średnio na aktywność: | 69.58 km i 3h 43m |
Więcej statystyk |
Alpi mio amore, dz. 49
Dziś dzień na lekko, co nie znaczy, że lekki. Wprost przeciwnie, więc żeby się stał wykonalny, musiałem się wspomóc pociągiem. Start o 9:07 ze stacji Meana, o 9:41 jestem w Bardonecchia, 600 metrów wyżej, czyli na 1250 :)
Tamże wykonuje krótki telefon do wypożyczalni rowerów z nadzieją, że na dzisiejszy odcinek pozyskam fulla. Na każdym tutejszym "szutrze" marzę o swoim Cube'ie, może częściowo uda się spełnić marzenie...? Telefon rozwiewa nadzieje, wypożyczenie fulla na cały dzień (przed sjestą nie zdążę wrócić, a zwrot po sjeście liczy się już jako cały dzień) kosztuje... 50 EUR (!!). Marzenia są drogie, ale bez kurna przesady! Jadę na Surlym.
Start o 10, po zakupie świeżego (i bardzo dobrego) chleba na drogę. Początek wąziutkim asfaltem ukrytym w lesie, a po kilku kilometrach zaczyna się szuter. Niezły. Trochę pylisty i zakręty mocno rozjeżdżone, ale kamorów mało. Dobra nasza! :)
Pierwszy (długi) postój robię o godz. 11 na 1800 m npm, tutaj pochłaniam solidne drugie śniadanie oraz obserwuje dwoje rowerzystów na elektrycznych fullach, jadących pod górę. Pani się jedzie tak lekko, że kierownicę trzyma jedną ręką, a w drugiej ma telefon, przez który swobodnie rozmawia! A ja tu momentami ledwo równowagę utrzymuję na sztywniaku! :o Oprócz tego sporo motocykli i aut terenowych, a każdy pojazd robi kurzawę, że hej! Błagam ich gestami, żeby zwolnili na mojej wysokości i niektórzy nawet tak robią, ale ogólnie szykuje się tu niezły hindukurz :/
Kolejne zatrzymanie na 2000 m npm, bo przy jeziorze zaporowym trafiło się źródełko. Nabieram, chwilę odsapuję i lecę dalej, bo planowy postój mam dopiero na 2200. Ten odcinek ma niezłą nawierzchnię, kamorów prawie wcale i chociaż sporo muld, ale jedzie się w miarę OK.

"Trango Tower" ;-)
Po postoju na 2200 (godz. 12:30, 17 stopni) zaczynają się serpentyny, droga się zaś mocno zwęża i robi dość kamienista, a zakręty wymagają wręcz lekkiej ekwilibrystyki. Za to widoki zaczynają być naprawdę fajne :)

Potem jest dłuuuga i szeroka dolina z krowami. Jedzie się i jedzie, a nawierzchnia coraz gorsza i zaczyna siąpić deszcz. Robi się też zimno, 9 stopni. Wreszcie na wysokości ok 2400 wbijam się serpentynami w kolejne zbocze. Tu już się robi kamieniołom zamiast drogi. Dociągam do 2655 (Gerlach!) i robię ostatni postój (godz. 13:45), podczas którego mija mnie karawana ok 10 aut terenowych! Ryczą, smrodzą i kurzą. I jeszcze mnie bezczelnie pozdrawiają, zamiast w ukłonach przepraszać za swoją nieznośną obecność! To jest jakaś plaga, nawet tutaj ich pełno...

Ostatnie 600 metrów (w pionie) podjazdu to już walka o każdy metr. Kamień na kamieniu, piarg na drodze, trzęsiączka, deszczyk, dość silny wiatr i kurwienie na cały głos. Nawierzchniowo jest niby ociupinkę lepiej niż na Pasubio i Garozze, ale tylko ciut, za to pogoda znacznie gorsza, więc remis :p NIENAWIDZĘ takich dróg na sztywniaku! A dobija mnie świadomość, że tą samą drogą czeka mnie zjazd...

No, ale póki co o 14:45 osiągam szczyt, tzn przełęcz Colle Sommeiller, a GPS odnotowuje wysokość 3007 m npm! Mój osobisty rekord wysokości podjechanej na rowerze! :D Tabliczki żadnej nie ma, ale wg map przełęcz ma wysokość 2993 m npm, a ja celowo wjechałem o kilkanaście metrów wyżej, więc się zgadza, 3k przekroczone :D


Oczywiście na górze jest "moja" karawana terenowców i gdy ja się zbieram do zjazdu, to oni też. Trochę się obawiam, że będą mnie blokować, ale w tym koszmarnym terenie okazują się znacznie szybsi od roweru i odtąd tylko ich sobie oglądam z góry.

Zjazd można określić jednym słowem: koszmar i spuścić na niego zasłonę milczenia. A można też napisać, że było sporo momentów, gdy byłem całkowicie pewien, że 50 EUR (które bym wydał na wypożyczenie fulla) to drobniutka cena za uniknięcie tego dramatu! Zatem turyńskim targiem w dwóch słowach: KURWA MAĆ!
Na asfalcie jestem z powrotem o 16:30, a po 20 minutach już pod stacją kolejową w Bardonecchia. Rozważałem zjazd rowerem aż do Susa (1000 w dół, ale po drodze 360 podjazdów), ale jestem zbyt zmęczony i jest trochę zbyt późno. Trudno, wracam pociągiem. Potem z okien widzę, że linia idzie obok pięknego gorge i prawdopodobnie straciłem świetne widoki po drodze, ale trudno, kiedyś trzeba odpuścić i trochę odpocząć...
Na kwaterze jestem przed godz. 18, jeszcze zjazd do Susa po zakupy, podjazd z nimi szosą o nachyleniu 9% (65 metrów podjazdu) i już sie mozna cieszyć odpoczynkiem na bardzo miłej kwaterze. Nareszcie! A jutro dzień restowy! :D
PS. Tak wygląda rower po 40 km "szutru", a tak moje "nowe" buty ;)

Hindukurz

Tamże wykonuje krótki telefon do wypożyczalni rowerów z nadzieją, że na dzisiejszy odcinek pozyskam fulla. Na każdym tutejszym "szutrze" marzę o swoim Cube'ie, może częściowo uda się spełnić marzenie...? Telefon rozwiewa nadzieje, wypożyczenie fulla na cały dzień (przed sjestą nie zdążę wrócić, a zwrot po sjeście liczy się już jako cały dzień) kosztuje... 50 EUR (!!). Marzenia są drogie, ale bez kurna przesady! Jadę na Surlym.
Start o 10, po zakupie świeżego (i bardzo dobrego) chleba na drogę. Początek wąziutkim asfaltem ukrytym w lesie, a po kilku kilometrach zaczyna się szuter. Niezły. Trochę pylisty i zakręty mocno rozjeżdżone, ale kamorów mało. Dobra nasza! :)
Pierwszy (długi) postój robię o godz. 11 na 1800 m npm, tutaj pochłaniam solidne drugie śniadanie oraz obserwuje dwoje rowerzystów na elektrycznych fullach, jadących pod górę. Pani się jedzie tak lekko, że kierownicę trzyma jedną ręką, a w drugiej ma telefon, przez który swobodnie rozmawia! A ja tu momentami ledwo równowagę utrzymuję na sztywniaku! :o Oprócz tego sporo motocykli i aut terenowych, a każdy pojazd robi kurzawę, że hej! Błagam ich gestami, żeby zwolnili na mojej wysokości i niektórzy nawet tak robią, ale ogólnie szykuje się tu niezły hindukurz :/
Kolejne zatrzymanie na 2000 m npm, bo przy jeziorze zaporowym trafiło się źródełko. Nabieram, chwilę odsapuję i lecę dalej, bo planowy postój mam dopiero na 2200. Ten odcinek ma niezłą nawierzchnię, kamorów prawie wcale i chociaż sporo muld, ale jedzie się w miarę OK.

"Trango Tower" ;-)
Po postoju na 2200 (godz. 12:30, 17 stopni) zaczynają się serpentyny, droga się zaś mocno zwęża i robi dość kamienista, a zakręty wymagają wręcz lekkiej ekwilibrystyki. Za to widoki zaczynają być naprawdę fajne :)

Potem jest dłuuuga i szeroka dolina z krowami. Jedzie się i jedzie, a nawierzchnia coraz gorsza i zaczyna siąpić deszcz. Robi się też zimno, 9 stopni. Wreszcie na wysokości ok 2400 wbijam się serpentynami w kolejne zbocze. Tu już się robi kamieniołom zamiast drogi. Dociągam do 2655 (Gerlach!) i robię ostatni postój (godz. 13:45), podczas którego mija mnie karawana ok 10 aut terenowych! Ryczą, smrodzą i kurzą. I jeszcze mnie bezczelnie pozdrawiają, zamiast w ukłonach przepraszać za swoją nieznośną obecność! To jest jakaś plaga, nawet tutaj ich pełno...

Ostatnie 600 metrów (w pionie) podjazdu to już walka o każdy metr. Kamień na kamieniu, piarg na drodze, trzęsiączka, deszczyk, dość silny wiatr i kurwienie na cały głos. Nawierzchniowo jest niby ociupinkę lepiej niż na Pasubio i Garozze, ale tylko ciut, za to pogoda znacznie gorsza, więc remis :p NIENAWIDZĘ takich dróg na sztywniaku! A dobija mnie świadomość, że tą samą drogą czeka mnie zjazd...

No, ale póki co o 14:45 osiągam szczyt, tzn przełęcz Colle Sommeiller, a GPS odnotowuje wysokość 3007 m npm! Mój osobisty rekord wysokości podjechanej na rowerze! :D Tabliczki żadnej nie ma, ale wg map przełęcz ma wysokość 2993 m npm, a ja celowo wjechałem o kilkanaście metrów wyżej, więc się zgadza, 3k przekroczone :D


Oczywiście na górze jest "moja" karawana terenowców i gdy ja się zbieram do zjazdu, to oni też. Trochę się obawiam, że będą mnie blokować, ale w tym koszmarnym terenie okazują się znacznie szybsi od roweru i odtąd tylko ich sobie oglądam z góry.

Zjazd można określić jednym słowem: koszmar i spuścić na niego zasłonę milczenia. A można też napisać, że było sporo momentów, gdy byłem całkowicie pewien, że 50 EUR (które bym wydał na wypożyczenie fulla) to drobniutka cena za uniknięcie tego dramatu! Zatem turyńskim targiem w dwóch słowach: KURWA MAĆ!
Na asfalcie jestem z powrotem o 16:30, a po 20 minutach już pod stacją kolejową w Bardonecchia. Rozważałem zjazd rowerem aż do Susa (1000 w dół, ale po drodze 360 podjazdów), ale jestem zbyt zmęczony i jest trochę zbyt późno. Trudno, wracam pociągiem. Potem z okien widzę, że linia idzie obok pięknego gorge i prawdopodobnie straciłem świetne widoki po drodze, ale trudno, kiedyś trzeba odpuścić i trochę odpocząć...
Na kwaterze jestem przed godz. 18, jeszcze zjazd do Susa po zakupy, podjazd z nimi szosą o nachyleniu 9% (65 metrów podjazdu) i już sie mozna cieszyć odpoczynkiem na bardzo miłej kwaterze. Nareszcie! A jutro dzień restowy! :D
PS. Tak wygląda rower po 40 km "szutru", a tak moje "nowe" buty ;)

Hindukurz

- DST 58.78km
- Teren 40.10km
- Czas 05:23
- VAVG 10.92km/h
- VMAX 55.50km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 1900m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 48
Dziś nieco inny układ dnia, bo na początek big na lekko. Wstałem o 6:30, o 8 byłem z grubsza spakowany (bez namiotu i drobiazgów, których nie mogłem na razie spakować) i po śniadaniu.
Kemping o poranku wyglądał tak. Jak bardzo trzeba kochać jeździć samochodem, żeby na urlop zabrać dwa? :O

Start 8:10. Big Colle Braida łatwy, bo krótki, jak na Alpy bardzo, bo raptem niecałe 700 metrów podjazdu. Za to widoki na dolinę - piękne :)

Na górze jestem o 9:30, ubiórka i zjazd inną trasą. I dobrze, bo na tamtej byłoby 70 metrów podjazdu. A tak, to jeszcze trafiłem piekarnię i całkiem dobrą "angielkę" na resztę dnia :)
Na kempingu jestem ciut po 10, jem drugie śniadanie, dopakowuję i o 11 ruszam. Pierwsze kilometry to jeszcze zjazd na dno doliny, a potem już doliną (bardzo łagodnie) pod górę. Za to z wiatrem, więc leciało się świetnie :) Po 18 km robię zakupy w Eurospinie i puszczam wiadomość do moich gospodarzy (dziś sybarycko śpię pod dachem! AirBnB za 31 EUR za noc), że będę za godzinę. No i fajnie, lecę dalej. Tu już trochę czech, a końcówka ostro pod górę, bo to już początek podjazdu na Colle delle Finestre. Ale na miejscu jestem co do minuty o 13:15. Chwile błądzę, bo adres podany na AirBnB jest niedokładny, ale po konsultacji przez "łocapa" z gospodynią odnajduję mieszkanko. Wszystko przygotowane i nikogo nie ma, bo gospodarze w pracy. No i gitara :)

Jem lancz i ciut po 14 ruszam na lekko na biga. Początek przez miasteczko Meana di Susa to trzymające 10%, a potem wjeżdża się w las i robi się 7-9% (tak będzie aż do końca). Fajnie, że las, bo jest cień. Niby upału nie ma, ale podjazd w słońcu rzadko jest pożądany ;)
Pierwsza połowa podjazdu to wąski, szorstki (i przez to dość męczący) asfalt, prowadzący najbardziej gęstymi serpentynami, jakie w życiu widziałem. Łącznie jest 30 agrafek, a na najgęstszym odcinku naliczyłem ich 21 na równo dwóch kilometrach szosy! :)
8 km przed przełęczą robi się szuter. Wg opisów lokalsów miał być gładki jak stół, a był... normalny. Trochę drobnych kamieni, trochę kolein, pyłu, lekkiego błota (na szczęście dość dawno nie padało, bo wygląda, że może tam być solidnie błotniście), no i sporo męczącej "tarki". Ogólnie szuter z tych lepszych, ale nadal bardzo męczący i spowalniający.

Na górze (Colle delle Finestre, 2170 m npm, ponoć jedyna szutrowa przełęcz, na którą wjeżdżało Giro d'Italia i to kilkukrotnie!) zimno, bo raptem 11 stopni i mgła z widocznością na góra 50 metrów. A z drugiej strony przełęczy... dochodzi asfalt. A to świnie, no! Nie dość, że znacznie mniej podjazdu, to jeszcze asfaltowy! Jak będę robił tego biga drugi raz, to będę wiedział :P
Ubiórka i zjazd. Tak mnie wytrzęsło na tym szutrze, że dojechałem z kompletnie zdrętwiałymi dłońmi. I wymarzyłem sobie fulla na jutrzejszego (również szutrowego) biga. Niestety, nie ma gdzie wypożyczyć, a szkoda, bo chyba naprawdę bym się skusił, żeby porównać wrażenia z marzeniami...
Za to kwatera BARDZO przyjemna. Super! :) Jedyny (maleńki) minus to brak czajnika, ale we Włoszech to ogólnie WIELKA rzadkość, więc już się przyzwyczaiłem :)
No i fajnie, bo zostaje to jutro, tzn. jadę na biga na lekko i wracam. Będzie przyjemny wieczór :)
Kemping o poranku wyglądał tak. Jak bardzo trzeba kochać jeździć samochodem, żeby na urlop zabrać dwa? :O

Start 8:10. Big Colle Braida łatwy, bo krótki, jak na Alpy bardzo, bo raptem niecałe 700 metrów podjazdu. Za to widoki na dolinę - piękne :)

Na górze jestem o 9:30, ubiórka i zjazd inną trasą. I dobrze, bo na tamtej byłoby 70 metrów podjazdu. A tak, to jeszcze trafiłem piekarnię i całkiem dobrą "angielkę" na resztę dnia :)
Na kempingu jestem ciut po 10, jem drugie śniadanie, dopakowuję i o 11 ruszam. Pierwsze kilometry to jeszcze zjazd na dno doliny, a potem już doliną (bardzo łagodnie) pod górę. Za to z wiatrem, więc leciało się świetnie :) Po 18 km robię zakupy w Eurospinie i puszczam wiadomość do moich gospodarzy (dziś sybarycko śpię pod dachem! AirBnB za 31 EUR za noc), że będę za godzinę. No i fajnie, lecę dalej. Tu już trochę czech, a końcówka ostro pod górę, bo to już początek podjazdu na Colle delle Finestre. Ale na miejscu jestem co do minuty o 13:15. Chwile błądzę, bo adres podany na AirBnB jest niedokładny, ale po konsultacji przez "łocapa" z gospodynią odnajduję mieszkanko. Wszystko przygotowane i nikogo nie ma, bo gospodarze w pracy. No i gitara :)

Jem lancz i ciut po 14 ruszam na lekko na biga. Początek przez miasteczko Meana di Susa to trzymające 10%, a potem wjeżdża się w las i robi się 7-9% (tak będzie aż do końca). Fajnie, że las, bo jest cień. Niby upału nie ma, ale podjazd w słońcu rzadko jest pożądany ;)
Pierwsza połowa podjazdu to wąski, szorstki (i przez to dość męczący) asfalt, prowadzący najbardziej gęstymi serpentynami, jakie w życiu widziałem. Łącznie jest 30 agrafek, a na najgęstszym odcinku naliczyłem ich 21 na równo dwóch kilometrach szosy! :)
8 km przed przełęczą robi się szuter. Wg opisów lokalsów miał być gładki jak stół, a był... normalny. Trochę drobnych kamieni, trochę kolein, pyłu, lekkiego błota (na szczęście dość dawno nie padało, bo wygląda, że może tam być solidnie błotniście), no i sporo męczącej "tarki". Ogólnie szuter z tych lepszych, ale nadal bardzo męczący i spowalniający.

Na górze (Colle delle Finestre, 2170 m npm, ponoć jedyna szutrowa przełęcz, na którą wjeżdżało Giro d'Italia i to kilkukrotnie!) zimno, bo raptem 11 stopni i mgła z widocznością na góra 50 metrów. A z drugiej strony przełęczy... dochodzi asfalt. A to świnie, no! Nie dość, że znacznie mniej podjazdu, to jeszcze asfaltowy! Jak będę robił tego biga drugi raz, to będę wiedział :P
Ubiórka i zjazd. Tak mnie wytrzęsło na tym szutrze, że dojechałem z kompletnie zdrętwiałymi dłońmi. I wymarzyłem sobie fulla na jutrzejszego (również szutrowego) biga. Niestety, nie ma gdzie wypożyczyć, a szkoda, bo chyba naprawdę bym się skusił, żeby porównać wrażenia z marzeniami...
Za to kwatera BARDZO przyjemna. Super! :) Jedyny (maleńki) minus to brak czajnika, ale we Włoszech to ogólnie WIELKA rzadkość, więc już się przyzwyczaiłem :)
No i fajnie, bo zostaje to jutro, tzn. jadę na biga na lekko i wracam. Będzie przyjemny wieczór :)
- DST 93.31km
- Teren 16.00km
- Czas 05:40
- VAVG 16.47km/h
- VMAX 55.21km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 2573m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 47
Z wrażenia, że tak mi szybko poszło wczoraj z kolacją (dostałem gotową od sąsiadów z kampera, bo zrobili o porcję za dużo! :) zapomniałem się wpisać :P
Dzień leniwy, bo mi się wydawał łatwy i że niby mam dużo czasu. Start po 9, ale zaraz postój, bo trzeba było kupić chleb, a była kolejka. Potem malutka przełączka, zjazd do Barge i tam kolejny postój, bo trafił się OK Market, a tylko tam mają coś, co mi bardzo przypadło do gustu jako "szturm-żarcie" a mianowicie Ghana nocciola, czyli jakby nutella, ale w kawałku, a nie w słoiku (brak szkła!). Udało się kupić ostatnią sztukę (!), a przy okazji lody, więc znów zmarudziłem, jedząc.
Potem przelot do Ponte Bibiana, gdzie zacząłem się rozglądać za miejscem na zostawienie bagaży przed bigiem. Niezbyt mi szło, bo to przemysłowe przedmieście, gdzie dużo ludzi, ale brak typowych miejsc, gdzie można ludzi o to zagadnąć, czyli sklepów i barów. Zresztą większość tych przemysłowych miejsc (zakłady kamieniarskie, jakieś magazyny, etc.) wyglądała na zamkniętą, ale ludzi i tak było mnóstwo, więc byle gdzie porzucić sakw też nie można było. Przed bigiem jeszcze chciałem solidnie zjeść, więc przy okazji rozglądałem się za ławką. Trafiła się koło cmentarza, więc jem. A jak już zjadłem, to stwierdziłem, że to jest niezłe miejsce na bagaże, bo wzdłuż muru rosły gęste tuje, a za tujami była wolna przestrzeń i trochę śmieci, więc ryzyko, że ktoś moje sakwy potraktuje jako śmieci i wyrzuci też niewielkie, bo raczej tam od dawna nie sprzątali :P

Zgadnij, gdzie są schowane sakwy ;-)
Biga zatem zacząłem o 11:45. Początek to miasteczko, potem trochę podjazdu, potem falowanie w kolejnym miasteczku i znów trochę łatwego podjazdu i kolejne miasteczko, i tak zleciało 12 km z 20. A potem się zaczęło! Ostatnich 8 kilometrów to mianowicie 1000 metrów podjazdu :) A ostatnich 6 km - 800 m. Średnio 13,3% nono... :)
Podjazd dość nierówny, odcinki 16-20%, potem krótkie odpoczynki 9-12% i znów piła. Może i dobrze, bo te odpoczynki były potrzebne. W każdym razie solidny kawał biga :) A na górze muły :)

Zjazd dość powolny, bo stromo i asfalt kiepski, a potem to nijakie falowanie. Przy bagażach byłem dopiero o godz. 16. Tamże kolejne żarcie i jadę do Pinerolo, gdzie w Lidlu zakupy na wieczór i poranek. A stamtąd już lekko pod górę (i kurde pod wiatr!) do Avigliana. Bardzo niesporo mi szła ta końcówka, już miałem serdecznie dość, a jeszcze miasteczko za miasteczkiem z progami spowalniającymi, kostką i wkurzającymi kierowcami, którzy uparcie mnie wyprzedzali, by po chwili gwałtownie zahamować i przepuszczać pieszych. Co zmuszało i mnie do zatrzymania, a potem ruszania pod górę. A gdyby (zgodnie z przepisami!) nie wyprzedzali mnie przed przejściem, to piesi zdążyliby przejść, a my byśmy przejechali bez zatrzymania... I takich sytuacji miałem z pięć. No, ale to Włosi, trudno od nich wymagać zimnej kalkulacji :P
Kemping w Avigliana marniutki. Jakiś ogólnie zapuszczony i niezamieciony (pełno liści z platanów), ale przede wszystkim w postępującej ruinie. Drzwi od kibla się nie domykają, światło w męskim nie działa, rura na której się trzyma słuchawka prysznicowa, wypada z mocowania i całość z hukiem ląduje w popękanym (nic dziwnego!) brodziku, trawy brak, miejsce pod namiot nierówne (spadziste i muldziaste) i co tam jeszcze z "zalet"... No, ale był tani (10 EUR) i po raz pierwszy miał dobrze działające na całym terenie WiFi (!). Nic mi z tego nie przyszło, bo miałem mocno ograniczony dostęp do prądu (tuż obok namiotu sąsiadów), więc z kompem i tak nie usiadłem, ale liczą się dobre chęci ;)
Jako sie rzekło, kolację dostałem od (innych) sąsiadów, więc mycie, pranie, jedzenie i spać tuż po 22 :)
Dzień leniwy, bo mi się wydawał łatwy i że niby mam dużo czasu. Start po 9, ale zaraz postój, bo trzeba było kupić chleb, a była kolejka. Potem malutka przełączka, zjazd do Barge i tam kolejny postój, bo trafił się OK Market, a tylko tam mają coś, co mi bardzo przypadło do gustu jako "szturm-żarcie" a mianowicie Ghana nocciola, czyli jakby nutella, ale w kawałku, a nie w słoiku (brak szkła!). Udało się kupić ostatnią sztukę (!), a przy okazji lody, więc znów zmarudziłem, jedząc.
Potem przelot do Ponte Bibiana, gdzie zacząłem się rozglądać za miejscem na zostawienie bagaży przed bigiem. Niezbyt mi szło, bo to przemysłowe przedmieście, gdzie dużo ludzi, ale brak typowych miejsc, gdzie można ludzi o to zagadnąć, czyli sklepów i barów. Zresztą większość tych przemysłowych miejsc (zakłady kamieniarskie, jakieś magazyny, etc.) wyglądała na zamkniętą, ale ludzi i tak było mnóstwo, więc byle gdzie porzucić sakw też nie można było. Przed bigiem jeszcze chciałem solidnie zjeść, więc przy okazji rozglądałem się za ławką. Trafiła się koło cmentarza, więc jem. A jak już zjadłem, to stwierdziłem, że to jest niezłe miejsce na bagaże, bo wzdłuż muru rosły gęste tuje, a za tujami była wolna przestrzeń i trochę śmieci, więc ryzyko, że ktoś moje sakwy potraktuje jako śmieci i wyrzuci też niewielkie, bo raczej tam od dawna nie sprzątali :P

Zgadnij, gdzie są schowane sakwy ;-)
Biga zatem zacząłem o 11:45. Początek to miasteczko, potem trochę podjazdu, potem falowanie w kolejnym miasteczku i znów trochę łatwego podjazdu i kolejne miasteczko, i tak zleciało 12 km z 20. A potem się zaczęło! Ostatnich 8 kilometrów to mianowicie 1000 metrów podjazdu :) A ostatnich 6 km - 800 m. Średnio 13,3% nono... :)
Podjazd dość nierówny, odcinki 16-20%, potem krótkie odpoczynki 9-12% i znów piła. Może i dobrze, bo te odpoczynki były potrzebne. W każdym razie solidny kawał biga :) A na górze muły :)

Zjazd dość powolny, bo stromo i asfalt kiepski, a potem to nijakie falowanie. Przy bagażach byłem dopiero o godz. 16. Tamże kolejne żarcie i jadę do Pinerolo, gdzie w Lidlu zakupy na wieczór i poranek. A stamtąd już lekko pod górę (i kurde pod wiatr!) do Avigliana. Bardzo niesporo mi szła ta końcówka, już miałem serdecznie dość, a jeszcze miasteczko za miasteczkiem z progami spowalniającymi, kostką i wkurzającymi kierowcami, którzy uparcie mnie wyprzedzali, by po chwili gwałtownie zahamować i przepuszczać pieszych. Co zmuszało i mnie do zatrzymania, a potem ruszania pod górę. A gdyby (zgodnie z przepisami!) nie wyprzedzali mnie przed przejściem, to piesi zdążyliby przejść, a my byśmy przejechali bez zatrzymania... I takich sytuacji miałem z pięć. No, ale to Włosi, trudno od nich wymagać zimnej kalkulacji :P
Kemping w Avigliana marniutki. Jakiś ogólnie zapuszczony i niezamieciony (pełno liści z platanów), ale przede wszystkim w postępującej ruinie. Drzwi od kibla się nie domykają, światło w męskim nie działa, rura na której się trzyma słuchawka prysznicowa, wypada z mocowania i całość z hukiem ląduje w popękanym (nic dziwnego!) brodziku, trawy brak, miejsce pod namiot nierówne (spadziste i muldziaste) i co tam jeszcze z "zalet"... No, ale był tani (10 EUR) i po raz pierwszy miał dobrze działające na całym terenie WiFi (!). Nic mi z tego nie przyszło, bo miałem mocno ograniczony dostęp do prądu (tuż obok namiotu sąsiadów), więc z kompem i tak nie usiadłem, ale liczą się dobre chęci ;)
Jako sie rzekło, kolację dostałem od (innych) sąsiadów, więc mycie, pranie, jedzenie i spać tuż po 22 :)
- DST 109.01km
- Teren 0.30km
- Czas 05:34
- VAVG 19.58km/h
- VMAX 64.41km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 1704m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 46, królewski (płaskowyż)
Wczoraj grałem w brydża online z "moimi" chłopakami do 23:30, więc poszedłem spać po północy i budząc się przed 7 bynajmniej nie czułem się wyspany ;) W związku z tym leniwy poranek i start z kempingu dopiero o 9:20. Potem jeszcze chleb, dżem i masło w Lidlu i ostatecznie ruszam o 9:45. Późnawo, dobrze, że dziś raczej niezbyt wymagający dzień.
Początek fantastyczny, bo 40 km leciusieńko w dół (i początkowo z wiatrem, potem kołował). Aż do Saluzzo bliski krajobraz był wręcz mazowiecki (domy, pola, równiny), ale horyzont zamykały góry, a w sadach rosły kiwi i jadalne kasztany, więc jednak Mazowsze się chowa :)

W Saluzzo zjadłem na drugie śniadanie dwie kajzerki z masłem, dżemem i kawą mrożoną (mniamniam!) i wreszcie mi się udało podjąć kasę z bankomatu (w czwartym banku! Trzy pierwsze albo nie realizowały operacji bez podania przyczyny, albo twierdziły, że moja karta jest już nieważna, mimo ze jak byk napisano na niej "05/23" i mimo że w sklepowych terminalach płatniczych działa bez pudła! No, ale w czwartym poszło, a już się zaczynałem obawiać, że będzie problem z kasą. A niektóre kempingi, wręcz większość, przyjmują tylko gotówkę!)
Potem jeszcze odrobina zjazdu i jestem w dolinie górnego Padu. I tu od razu po górę i to raczej konkretnie, bo 4-6%. No, ale 14 km do Paesany zleciało szybko i już o godz. 13 z minutami jestem na kempingu. Przyjemny, przydomowy, ludzi mało, a łazienki kulturalne, piazzola zacieniona, jest też stół pod dachem (znacznie wygodniejszy niż wczoraj!), z prądem i WiFi. No wow! :)
Rozbijanie namiotu, mały przepak, lancz i o 14:45 ruszam na biga Królewski Płaskowyż (Pian del Re). Podjazd w całości doliną Padu aż do jego źródeł. Pierwsze kilometry bardzo łagodne, ale już po 2-3 zrobiło się 7% i nie odpuściło do końca. Tzn. były momenty 4%, ale były i 10. Fajny podjazd :)

Na górze już chmury i 14 stopni, więc nawet klimatycznie, ale niestety Monte Viso nie dało się przez to zobaczyć.
Zjazd, mimo kiepskiej nawierzchni, poszedł migiem, potem jeszcze strzeliłem sobie lody z marketu (na dole 19 stopni) i już o 18:30 można przystępować do mycia, prania, etc. Czasowy luksus :)
Początek fantastyczny, bo 40 km leciusieńko w dół (i początkowo z wiatrem, potem kołował). Aż do Saluzzo bliski krajobraz był wręcz mazowiecki (domy, pola, równiny), ale horyzont zamykały góry, a w sadach rosły kiwi i jadalne kasztany, więc jednak Mazowsze się chowa :)

W Saluzzo zjadłem na drugie śniadanie dwie kajzerki z masłem, dżemem i kawą mrożoną (mniamniam!) i wreszcie mi się udało podjąć kasę z bankomatu (w czwartym banku! Trzy pierwsze albo nie realizowały operacji bez podania przyczyny, albo twierdziły, że moja karta jest już nieważna, mimo ze jak byk napisano na niej "05/23" i mimo że w sklepowych terminalach płatniczych działa bez pudła! No, ale w czwartym poszło, a już się zaczynałem obawiać, że będzie problem z kasą. A niektóre kempingi, wręcz większość, przyjmują tylko gotówkę!)
Potem jeszcze odrobina zjazdu i jestem w dolinie górnego Padu. I tu od razu po górę i to raczej konkretnie, bo 4-6%. No, ale 14 km do Paesany zleciało szybko i już o godz. 13 z minutami jestem na kempingu. Przyjemny, przydomowy, ludzi mało, a łazienki kulturalne, piazzola zacieniona, jest też stół pod dachem (znacznie wygodniejszy niż wczoraj!), z prądem i WiFi. No wow! :)
Rozbijanie namiotu, mały przepak, lancz i o 14:45 ruszam na biga Królewski Płaskowyż (Pian del Re). Podjazd w całości doliną Padu aż do jego źródeł. Pierwsze kilometry bardzo łagodne, ale już po 2-3 zrobiło się 7% i nie odpuściło do końca. Tzn. były momenty 4%, ale były i 10. Fajny podjazd :)

Na górze już chmury i 14 stopni, więc nawet klimatycznie, ale niestety Monte Viso nie dało się przez to zobaczyć.
Zjazd, mimo kiepskiej nawierzchni, poszedł migiem, potem jeszcze strzeliłem sobie lody z marketu (na dole 19 stopni) i już o 18:30 można przystępować do mycia, prania, etc. Czasowy luksus :)
- DST 101.60km
- Teren 0.30km
- Czas 04:55
- VAVG 20.66km/h
- VMAX 65.92km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1772m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 45, restowy
Po mieście Cuneo.
- DST 15.61km
- Teren 0.60km
- Czas 00:48
- VAVG 19.51km/h
- VMAX 29.34km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 72m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 44, znów samotnie
Rano bardzo duża rosa, ale dziś mnie to mniej obchodziło, bo zaczynałem od biga na lekko, więc była nadzieja, że do mojego powrotu wszystko wyschnie. Start o 8:10, na bigu Prato Nevoso (śnieżna łąka) byłem punkt 10 z jednym dwudziestominutowym postojem. Tempo: 800 metrów na godzinę, jest moc :)

Zjazd dość szybki, potem zwijanie obozu w pełnym słońcu i bez pośpiechu (wszystko suche :) i ok 12:30 ruszam dalej. Jest trochę czesko, ale ogólnie łatwo, no i blisko. Do Cuneo, gdzie mam zaplanowany rest, jest tylko 30 kilometrów :)
Na przedmieściach chciałem zrobić zakupy w Auchan, ale okazał się zamknięty do 17 września, cholera wie czemu, bo całe centrum handlowe czynne. Trudno, będzie Lidl, też dobrze :) Samo miasto mocno przypominało mi Łódź - takiej równiutkiej szachownicy ulic z główną osią "Piotrkoweskiej" nie widziałem nigdzie we Włoszech :) Poza tym mocno opustoszałe, czy to dlatego, że niedziela - nie wiadomo.
Kemping okazał się bardzo w porządku, są dżizasy pod dachem z dostępem do prądu, w miarę kulturalne łazienki i przystępna cena (27 EUR za dwie noce). Co dziwne dużo ludzi, a sadząc po wyglądzie miasta nikogo tu nie powinno być. Widać wszyscy siedzą na kempingu :P No i mnóstwo dzieciaków! Naliczyłem co najmniej 20 gimnazjalistów i drugie tyle dzieci w wieku 7-12 lat! Czy one nie chodzą do szkoły? Czy to kwestia niedzieli i jutro się zmyją...? Mam nadzieję, bo choć są w miarę spokojne, to jednak gwar robią niewąski ;)
EDIT: poniewczasie się dowiedziałem, że ze względu na pandemię w tym roku włoskie dzieciaki poszły do szkoły później. Niektóre od 7 września, a niektóre dopiero od 15. Po tych na moim kempingu nie było widać zmartwienia pandemią ;)

Zjazd dość szybki, potem zwijanie obozu w pełnym słońcu i bez pośpiechu (wszystko suche :) i ok 12:30 ruszam dalej. Jest trochę czesko, ale ogólnie łatwo, no i blisko. Do Cuneo, gdzie mam zaplanowany rest, jest tylko 30 kilometrów :)
Na przedmieściach chciałem zrobić zakupy w Auchan, ale okazał się zamknięty do 17 września, cholera wie czemu, bo całe centrum handlowe czynne. Trudno, będzie Lidl, też dobrze :) Samo miasto mocno przypominało mi Łódź - takiej równiutkiej szachownicy ulic z główną osią "Piotrkoweskiej" nie widziałem nigdzie we Włoszech :) Poza tym mocno opustoszałe, czy to dlatego, że niedziela - nie wiadomo.
Kemping okazał się bardzo w porządku, są dżizasy pod dachem z dostępem do prądu, w miarę kulturalne łazienki i przystępna cena (27 EUR za dwie noce). Co dziwne dużo ludzi, a sadząc po wyglądzie miasta nikogo tu nie powinno być. Widać wszyscy siedzą na kempingu :P No i mnóstwo dzieciaków! Naliczyłem co najmniej 20 gimnazjalistów i drugie tyle dzieci w wieku 7-12 lat! Czy one nie chodzą do szkoły? Czy to kwestia niedzieli i jutro się zmyją...? Mam nadzieję, bo choć są w miarę spokojne, to jednak gwar robią niewąski ;)
EDIT: poniewczasie się dowiedziałem, że ze względu na pandemię w tym roku włoskie dzieciaki poszły do szkoły później. Niektóre od 7 września, a niektóre dopiero od 15. Po tych na moim kempingu nie było widać zmartwienia pandemią ;)
- DST 69.81km
- Czas 03:28
- VAVG 20.14km/h
- VMAX 63.38km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 1478m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 43
Dzień-killer.
Wiedzieliśmy, że będzie ciężko, więc pobudka z pierwszym brzaskiem i start o 8:30. Jeszcze kupiliśmy bagietki i przed 9 byliśmy na podjeździe. Fajnie, bo chłodno.
Początek to asfalt, ale już po 4,5 km zaczął się szuter. W sumie dobry, niewiele luźnych kamieni i nachylenia dla ludzi (do 11%). Podjeżdżało się nieźle, chociaż spora liczba motocykli, quadów i aut terenowych skutecznie uprzykrzała życie i obsypywała kurzem. Po dwóch postojach jesteśmy o godz. 12 na przełęczy Sanson i granicy włoskiej. Fajnie.
Ale dalej już było tylko gorzej. Trawers pod granią na kolejną przełęcz i biga, to najpierw 250 metrów lekkiego zjazdu, potem 300m konkretniejszego podjazdu. Po szutrze, teoretycznie. A faktycznie na drodze były żwir, kamienie, kamory, drobne AGD i nieudany bruk w postaci kładzionych poprzecznie do kierunku jazdy na sztorc odłamków skał. KOSZMAR!! Momentami (na zjeździe) prowadziłem rower, bo bałem się, że coś uszkodzę!

Najgorszych fragmentów oczywiście nie fotografowałem, tylko próbowałem się utrzymać w siodle. To jeden z lepszych :p
Podjazd zrobiłem w całości, ale kosztowało mnie to hektolitry potu, decylitry łez i kilkadziesiąt kurew na całe gardło. Ten, kto zrobił tam biga i nie napisał wołami ostrzeżenia "przed podjechaniem przeczytaj ulotkę bądź skonsultuj się ze specjalistą MTB lub psychiatrą, bo każdy big niewłaściwie podjechany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu" powinien pójść siedzieć! ;)

Na samym bigu Colle Garezzo krótki tunel (ulga, bo w środku klepisko zamiast piargu), a potem zjazd, kolejne 5 km koszmaru. Razem ok 13 km terenu było ok, a reszta (18 km) to po prostu dramat. Nie wiem, jak to przeżyłem i nie chcę się nigdy dowiedzieć! :p
No, a jak się wreszcie skończył szuter, to - zamiast odpocząć i coś zjeść - musieliśmy zapieprzać jak dzicy, bo Serweczowi groziło, że nie zdąży do Ceva na pociąg, skąd miał jechać do Turynu, tam nocleg i wczesnym rankiem pociąg powrotny do Augsburga. Więc grzaliśmy kolejne niecałe dwie godziny i 55 km i zdążyliśmy z zapasem, bo jeszcze daliśmy rade wpaść do Conada w Ceva po wodę i w poszukiwaniu dużych worków na śmieci, żeby Serwecz mógł zapakować rower do pociągu. Nie mieli.
Pod Conadem się rozdzieliliśmy, Serwecz pojechał na pociąg, a ja wreszcie coś zjadłem i miałem jeszcze przed sobą kolejne 35 km, w czeskim terenie, na kemping pod kolejnym bigiem. Ale i tak fajnie było :-)

Wielka "nie awentyńska" dziura od klucza ;)
Dojechałem po 19. Kemping Bucaneve (chyba znaczy to przebiśnieg) spoko i bardzo tani (10 EUR), ale niestety bez wifi i praktycznie bez zasięgu komórkowego. Tzn. czasem coś łapało, ale zazwyczaj nie. Bardzo wkurzające to było. Za to zaprosili mnie do siebie do stołu sąsiedzi, w postaci bodaj ośmiu chłopaków z Turynu, którzy przyjechali tu autem na downhill. Pogadaliśmy, wypili piwko, potrenowałem włoski i nauczyłem się nowych wulgaryzmów :P Miło :)
Wiedzieliśmy, że będzie ciężko, więc pobudka z pierwszym brzaskiem i start o 8:30. Jeszcze kupiliśmy bagietki i przed 9 byliśmy na podjeździe. Fajnie, bo chłodno.
Początek to asfalt, ale już po 4,5 km zaczął się szuter. W sumie dobry, niewiele luźnych kamieni i nachylenia dla ludzi (do 11%). Podjeżdżało się nieźle, chociaż spora liczba motocykli, quadów i aut terenowych skutecznie uprzykrzała życie i obsypywała kurzem. Po dwóch postojach jesteśmy o godz. 12 na przełęczy Sanson i granicy włoskiej. Fajnie.
Ale dalej już było tylko gorzej. Trawers pod granią na kolejną przełęcz i biga, to najpierw 250 metrów lekkiego zjazdu, potem 300m konkretniejszego podjazdu. Po szutrze, teoretycznie. A faktycznie na drodze były żwir, kamienie, kamory, drobne AGD i nieudany bruk w postaci kładzionych poprzecznie do kierunku jazdy na sztorc odłamków skał. KOSZMAR!! Momentami (na zjeździe) prowadziłem rower, bo bałem się, że coś uszkodzę!

Najgorszych fragmentów oczywiście nie fotografowałem, tylko próbowałem się utrzymać w siodle. To jeden z lepszych :p
Podjazd zrobiłem w całości, ale kosztowało mnie to hektolitry potu, decylitry łez i kilkadziesiąt kurew na całe gardło. Ten, kto zrobił tam biga i nie napisał wołami ostrzeżenia "przed podjechaniem przeczytaj ulotkę bądź skonsultuj się ze specjalistą MTB lub psychiatrą, bo każdy big niewłaściwie podjechany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu" powinien pójść siedzieć! ;)

Na samym bigu Colle Garezzo krótki tunel (ulga, bo w środku klepisko zamiast piargu), a potem zjazd, kolejne 5 km koszmaru. Razem ok 13 km terenu było ok, a reszta (18 km) to po prostu dramat. Nie wiem, jak to przeżyłem i nie chcę się nigdy dowiedzieć! :p
No, a jak się wreszcie skończył szuter, to - zamiast odpocząć i coś zjeść - musieliśmy zapieprzać jak dzicy, bo Serweczowi groziło, że nie zdąży do Ceva na pociąg, skąd miał jechać do Turynu, tam nocleg i wczesnym rankiem pociąg powrotny do Augsburga. Więc grzaliśmy kolejne niecałe dwie godziny i 55 km i zdążyliśmy z zapasem, bo jeszcze daliśmy rade wpaść do Conada w Ceva po wodę i w poszukiwaniu dużych worków na śmieci, żeby Serwecz mógł zapakować rower do pociągu. Nie mieli.
Pod Conadem się rozdzieliliśmy, Serwecz pojechał na pociąg, a ja wreszcie coś zjadłem i miałem jeszcze przed sobą kolejne 35 km, w czeskim terenie, na kemping pod kolejnym bigiem. Ale i tak fajnie było :-)

Wielka "nie awentyńska" dziura od klucza ;)
Dojechałem po 19. Kemping Bucaneve (chyba znaczy to przebiśnieg) spoko i bardzo tani (10 EUR), ale niestety bez wifi i praktycznie bez zasięgu komórkowego. Tzn. czasem coś łapało, ale zazwyczaj nie. Bardzo wkurzające to było. Za to zaprosili mnie do siebie do stołu sąsiedzi, w postaci bodaj ośmiu chłopaków z Turynu, którzy przyjechali tu autem na downhill. Pogadaliśmy, wypili piwko, potrenowałem włoski i nauczyłem się nowych wulgaryzmów :P Miło :)
- DST 120.74km
- Teren 31.70km
- Czas 07:27
- VAVG 16.21km/h
- VMAX 57.83km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 1934m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 42
Wyjechać udało nam się o 8:30, ale nic to nie dało, bo najpierw było 10 km lekko w dół, potem konieczne zakupy (jedyny market na dziś i pół jutra), a potem kilkanaście kilometrów lekko pod górę i drugie śniadanie. Efekt był taki, że biga zaczęliśmy o 11:30 :/
Podjazd na Colle di Tenda widokowy, bo bardzo boczna szoska idzie zakosami po zboczu z ekspozycją na dolinę. Potem trawersem na przełęcz w widokami na drugą dolinę.

Zetka
A potem jest przełęcz i po francuskiej stronie... szuter. No tego się nie spodziewaliśmy, szuter miał być dziś, ale później! Co więcej szuter mocno kamienisty i o sporym nastromieniu. W zjeździe jeszcze jak Cię mogę, ale późniejszy podjazd po czymś takim będzie koszmarem...

Stairway from heaven

Tende
Zjechaliśmy do szosy, potem szosą do Tende, zjedliśmy w miasteczku i zrobiła się godz. 15. Czy my naprawdę chcemy jeszcze dziś podjeżdżać 1300 metrów po szutrze...? Hmm, nie chcemy. Jest wkrótce kemping. A czy jak odpuścimy, to Serwecz zdąży jutro wieczorem na pociąg do Turynu...? Wyszło nam że zdąży. Więc od godz 16 laba w La Brigue, większe pranie i suszenie ciuchów w pięknym słońcu. Bardzo nam był potrzebny taki półrest :)
PS. Nazajutrz się okazało, że trafiliśmy w dziesiątkę! Raz, że raczej nie dalibyśmy rady wykonać planu, droga była zbyt okropniasta, by zdążyć przed zmrokiem, a dwa, że i tak nie było gdzie spać, bo miejscówka, która wynalazłem na dziko była bezwodna, podobnie jak cała okolica :/
Podjazd na Colle di Tenda widokowy, bo bardzo boczna szoska idzie zakosami po zboczu z ekspozycją na dolinę. Potem trawersem na przełęcz w widokami na drugą dolinę.

Zetka
A potem jest przełęcz i po francuskiej stronie... szuter. No tego się nie spodziewaliśmy, szuter miał być dziś, ale później! Co więcej szuter mocno kamienisty i o sporym nastromieniu. W zjeździe jeszcze jak Cię mogę, ale późniejszy podjazd po czymś takim będzie koszmarem...

Stairway from heaven

Tende
Zjechaliśmy do szosy, potem szosą do Tende, zjedliśmy w miasteczku i zrobiła się godz. 15. Czy my naprawdę chcemy jeszcze dziś podjeżdżać 1300 metrów po szutrze...? Hmm, nie chcemy. Jest wkrótce kemping. A czy jak odpuścimy, to Serwecz zdąży jutro wieczorem na pociąg do Turynu...? Wyszło nam że zdąży. Więc od godz 16 laba w La Brigue, większe pranie i suszenie ciuchów w pięknym słońcu. Bardzo nam był potrzebny taki półrest :)
PS. Nazajutrz się okazało, że trafiliśmy w dziesiątkę! Raz, że raczej nie dalibyśmy rady wykonać planu, droga była zbyt okropniasta, by zdążyć przed zmrokiem, a dwa, że i tak nie było gdzie spać, bo miejscówka, która wynalazłem na dziko była bezwodna, podobnie jak cała okolica :/
- DST 64.76km
- Teren 5.00km
- Czas 04:13
- VAVG 15.36km/h
- VMAX 54.55km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1366m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 41
Start o 8:45, bo dzisiaj długi dzień. Ale że jeszcze trza było jeszcze kupić chleb i kolację na dziś, to na biga Colle di Sampeyre ruszyliśmy o 9:10.
Od razu konkret. Serwecz tak pocisnął pierwsze 400m, że ledwo utrzymałem mu koło! Potem trochę odpuścił na szczęście, bo nie wytrzymałbym tego tempa! :)
Na bigu (1200m podjazdu) jesteśmy jednak przed 12. Jest dobrze. Jest też matka boska z odbitą palmą. Pasuje!

Na zjeździe znalazł się stolik, więc zjedliśmy i wypili po kawie mrożonej. Mniam! :-)
Potem reszta zjazdu i znów jesteśmy na kocie 900. Gorąco. I teraz główne danie dnia, czyli podjazd na 2486... Start o 14, na górze jesteśmy o 17:45. Powiedziałbym, że jak na nas i z pełnym bagażem to rewelacyjny czas!

A podjazd nierówny. Odcinki płaskie, większość to 6-8%, ale było i 17%! No i kiepski asfalt. Ale jakoś poszło ośle.


Na górze piękny pomnik Marco Pantaniego i 10 stopni. Ubiórka i na dół. Pozostałe 33km dość się ciągnęło, ale o 19:40 jesteśmy na kempingu. Na szczęście istnieje! Mycie, pranie, kolacja, ładowanie baterii i spać!
Od razu konkret. Serwecz tak pocisnął pierwsze 400m, że ledwo utrzymałem mu koło! Potem trochę odpuścił na szczęście, bo nie wytrzymałbym tego tempa! :)
Na bigu (1200m podjazdu) jesteśmy jednak przed 12. Jest dobrze. Jest też matka boska z odbitą palmą. Pasuje!

Na zjeździe znalazł się stolik, więc zjedliśmy i wypili po kawie mrożonej. Mniam! :-)
Potem reszta zjazdu i znów jesteśmy na kocie 900. Gorąco. I teraz główne danie dnia, czyli podjazd na 2486... Start o 14, na górze jesteśmy o 17:45. Powiedziałbym, że jak na nas i z pełnym bagażem to rewelacyjny czas!

A podjazd nierówny. Odcinki płaskie, większość to 6-8%, ale było i 17%! No i kiepski asfalt. Ale jakoś poszło ośle.


Na górze piękny pomnik Marco Pantaniego i 10 stopni. Ubiórka i na dół. Pozostałe 33km dość się ciągnęło, ale o 19:40 jesteśmy na kempingu. Na szczęście istnieje! Mycie, pranie, kolacja, ładowanie baterii i spać!
- DST 94.74km
- Czas 06:31
- VAVG 14.54km/h
- VMAX 61.30km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 3001m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Alpi mio amore, dz. 40
Poranek na byłym kempingu znów zimny, 6 stopni. Gotujemy, jemy, pakujemy. Jak byliśmy gotowi, to zza gór wyszło słońce. Więc zostawiliśmy namiot na czas wizyty w toalecie w miasteczku i po powrocie go zwinęliśmy. I tak mokry. Start lekko po godz. 9, ale jeszcze zakup chleba w ostatnim małym Intermarche. Więc tak naprawdę start znów o 9:30. Chłodno.
Początek lekko pod górę aż do rozwidlenia w Queyras, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie na placu dla kamperów. Potem dalszy podjazd aż na 2000, gdzie zaczął się szuter i porzuciliśmy bagaże w szopie u pewnego miłego pana, którego ojciec podczas wojny był więziony na terenie Polski. Big Chapelle cośtam szutrowy, więc męczący, ale bez problemów. Zjazd, zabranie sakw, lunch w miasteczku (kawa mrożona!) i zjeżdżamy łącznikiem do głównej drogi na Italię. Obawialiśmy się szutru, ale był jednak marny asfalt.
Główna na Italię prowadzi na przełęcz Agnello (big). Podjazd nierówny, czasem wręcz płaski, czasem i 12%, ale w sumie dość łatwy. Na górze (wys 2744 npm, najwyższy punkt tej wyprawy, czwarty najwyższy na rowerze w życiu) jesteśmy o godz. 16. Zimno!


Foty, ubiórka "we wszystko" i dłuuugi zjazd do Sampeyre. Droga bardzo kiepskiej jakości, trzęsło, że hej. Z zimna też. I w ogóle okolica wyglądająca na BARDZO ubogą, gorzej niż Kalabria, raczej jak Rumunia! No, ale kemping w Sampeyre w porządku i choć prysznice na żetony, ale 3 minuty netto ciepłej wody za 1 EUR w zupełności wystarczyły by się umyć.
Potem jeszcze pizza z tuńczykiem i cebulką - pyszna - i OLBRZYMIA gałka lodów czekoladowych na deser. Mniam! :)

Początek lekko pod górę aż do rozwidlenia w Queyras, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie na placu dla kamperów. Potem dalszy podjazd aż na 2000, gdzie zaczął się szuter i porzuciliśmy bagaże w szopie u pewnego miłego pana, którego ojciec podczas wojny był więziony na terenie Polski. Big Chapelle cośtam szutrowy, więc męczący, ale bez problemów. Zjazd, zabranie sakw, lunch w miasteczku (kawa mrożona!) i zjeżdżamy łącznikiem do głównej drogi na Italię. Obawialiśmy się szutru, ale był jednak marny asfalt.
Główna na Italię prowadzi na przełęcz Agnello (big). Podjazd nierówny, czasem wręcz płaski, czasem i 12%, ale w sumie dość łatwy. Na górze (wys 2744 npm, najwyższy punkt tej wyprawy, czwarty najwyższy na rowerze w życiu) jesteśmy o godz. 16. Zimno!


Foty, ubiórka "we wszystko" i dłuuugi zjazd do Sampeyre. Droga bardzo kiepskiej jakości, trzęsło, że hej. Z zimna też. I w ogóle okolica wyglądająca na BARDZO ubogą, gorzej niż Kalabria, raczej jak Rumunia! No, ale kemping w Sampeyre w porządku i choć prysznice na żetony, ale 3 minuty netto ciepłej wody za 1 EUR w zupełności wystarczyły by się umyć.
Potem jeszcze pizza z tuńczykiem i cebulką - pyszna - i OLBRZYMIA gałka lodów czekoladowych na deser. Mniam! :)

- DST 78.39km
- Teren 11.70km
- Czas 05:06
- VAVG 15.37km/h
- VMAX 62.26km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 2028m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze