Pirenoja, dz. 22
Po przymusowym reście (zapowiadany był deszcz na cały dzień, choć w rzeczywistości nie padało az tak dużo, ale było zimno i brzydko, i silny wiatr) w przyczepie kempingowej czułem się zacnie wypoczęty i gotów na wyzwania ostatniego poważnego dnia wyprawy. dzisiaj aż trzy andorskie bigi! :)
Start o 9:15, bo nawet nie musząc zwijać obozu i tak się grzebię straszliwie. Ale to chyba wystarczająco wcześnie. Pierwszy big, Coll d'Ordino wchodzi jak w masełko, a że jest krótki (bo spałem wysoko, az na 1550), to ok 10:15 jestem już na górze. Tu szybka regulacja hamulców (bardzo nisko już brały, a wczoraj zapomniałem) - uwinąłem się w 10 minut! Czytałem wczoraj, że "V-ki odchodzą na śmietnik historii" - no to niech mi który z tych miłośników tarcz hydraulicznych zrobi taką ich regulację w 10 minut! :D A może ich nie trzeba regulować? Nie znam się, ale z moimi same problemy - niedawno odpowietrzałem i znów jest klamka miekka jak masło na parapecie...
Po regulacji zimny zjazd do Ordino. I kilka fotek, bo ładnie.

W miasteczku raptem 3 hotele, z czego dwa zamknięte, a w trzecim akurat recepcjonistka gdzieś wyszła. W sklepie sakw nie zostawię, bo będize sjesta, ale trafiło się muzeum miniatur czynne bez przerwy i miłe panie zgodziły się przechować sakwy. Super, to lecę na drugiego biga :)
Arcalis jest długi i raczej łagodny, nic szczególnego, ale na górze piękne widoki. Wciągam na raz i jestem na szczycie o 12:40. Dwa bigi przed godz. 13? To chyba wkrótce będzie można się napić? ;)

Zjazd długi i w końcówce czeski, sakwy czekają bez przygód, a potem dalsza (ale bardzo krótka, Andora jest maleńka!) część zjazdu do La Massana. Tu mam zamówiony hotel na dzisiejszą noc (kempngiu brak, zresztą hotel za 30 EUR...), więc od razu uderzam. Niby check-in od godz. 15, ale o 14:20 bez problemu mnie meldują :)
Pokój z wypasionym tarasem (dzielonym z innymi pokojami), więc będzie gdzie gotować :) W ogóle spoko hotel, dobrze wyposażaony, w dobrym stanie, nie mam pojęcia, dlaczego taki tani. Mają nawet specjalne pomieszczenie do przechowywania rowerów! W ogóle rowery (MTB, a zwłaszcza donwhill) to tutaj wielki biznes. Sklepów sportowych mnóstwo, wyciągi, reklamy, dedykowane knajpy, stada rowerzystów w mieście i okolicy (aczkolwiek wielu z nich to jednak moto-rowerzyści :p).

W pokoju jem sobie lancz na słodko, piję kawę mrożoną i bez pośpiechu zbieram na się na trzeciego biga krótko po 15. Ten jest nadłuższy, 1070 podjazdu) i najwyższy (2304 m npm). Z lekkim respektem ruszam, ale jedzie się dobrze. Ba, świetnie! Im wyżej, tym szybciej! Bez postoju wciągam całość, a na samej końcówce wręcz trochę sprintuję! :o
Nie wiem, skąd taki nagły przyrost formy, może to psycha, bo to już niestety ostatni big na tej wyprawie i wiem, że nie muszę oszczędzać sił...?
Na przełęczy oglądam drogę, którą pierwotnie miałem wjechać do Andory. No, dobrze, że zmieniłem marszrutę!!

Po obejrzeniu "tamtej storny" wracam na sama górę, sciągam koszulkę i czekam az przeschnę. Ale niedługo, bo chłodno. Po chwili więc zaczynam się ubierać, a tu nadjeżdża stado motocyklistów. Stają obopk mnie i nie gaszą silników, kurwa ich mać! Stoją i stoją i warczą, i smrodzą! Po jakimś czasie straciłem nadzieję i przeniosłem się najdalej, jak się dało, ale i tak za blisko. W końcu zgasili silniki, ale zaczeli hałasować kompresorem. Widocznie na terenowym podjeździe mieli obniżone ciśnienie, a teraz na asfalt dopompowują. W każdym razie w koncu miałem tego dość. Szybko zrobiłem zdjęcia, doubrałem się i w pedał.


Po ok 200m w dól przypomniałem sobie, że moja przepocona koszulka forumowa... nadal suszy się na barierce na przełęczy. Fuck! Wracać absolutnie mi się nie chce, więc macham ręką i zjeżdżam dalej, ale mózg już pracuje. Widząc podjeżdżającą z naprzeciwka rowerzystkę, zawracam i jadąc równolegle z nią, zagaduję. Mówi dobrze po angielsku i obiecuje pomóc, o ile zdoła dotrzeć na górę. Jesli tak, to zostawi moją koszulkę w wypożyczalni rowerów, skąd ją sobie odbiorę. Kurde, to się może udać! :)
Zjażdżam na dół, odstawiam rower do przechowalni, mycie, pranie i powoli pora się zbierać na zakupy i do wypożyczalni. Laska powiedziała, że chce zdązyć przed jej zmknięciem, czynna do19:30, a jest 18:50 więc idę. Kiedy docieram tam po zakupach, to Carol (tak okazała się mieć na imię) siedzi przed wejściem i na kogoś czeka. Koszulkę wydają mi w środku (hurra), a ja jeszcze chwilę z nią gadam i nawet pożyczam jej na chwilę kurtkę puchową, bo przemarzła na zjeździe, a teraz siedzi i czeka, aż ją ojciec autem odbierze, a jest ok 17 stopni.
Ojciec wkrótce podjeżdża, gadamy jeszcze moment (Andoranka, ale mieszka w UK, stąd biegły angielski zapewne), raz jeszcze serdecznie jej dziekuję (a ona mi, bo ponoć moja prośba zmotywowała ją, by dotrzeć na szczyt! :) i się rozchodzimy. W sumie szkoda, że nie cyknąlem wspólnej fotki :-/
No i super, koszulka o wartości sentymentlanej uratowana! :)
Start o 9:15, bo nawet nie musząc zwijać obozu i tak się grzebię straszliwie. Ale to chyba wystarczająco wcześnie. Pierwszy big, Coll d'Ordino wchodzi jak w masełko, a że jest krótki (bo spałem wysoko, az na 1550), to ok 10:15 jestem już na górze. Tu szybka regulacja hamulców (bardzo nisko już brały, a wczoraj zapomniałem) - uwinąłem się w 10 minut! Czytałem wczoraj, że "V-ki odchodzą na śmietnik historii" - no to niech mi który z tych miłośników tarcz hydraulicznych zrobi taką ich regulację w 10 minut! :D A może ich nie trzeba regulować? Nie znam się, ale z moimi same problemy - niedawno odpowietrzałem i znów jest klamka miekka jak masło na parapecie...
Po regulacji zimny zjazd do Ordino. I kilka fotek, bo ładnie.

W miasteczku raptem 3 hotele, z czego dwa zamknięte, a w trzecim akurat recepcjonistka gdzieś wyszła. W sklepie sakw nie zostawię, bo będize sjesta, ale trafiło się muzeum miniatur czynne bez przerwy i miłe panie zgodziły się przechować sakwy. Super, to lecę na drugiego biga :)
Arcalis jest długi i raczej łagodny, nic szczególnego, ale na górze piękne widoki. Wciągam na raz i jestem na szczycie o 12:40. Dwa bigi przed godz. 13? To chyba wkrótce będzie można się napić? ;)


Zjazd długi i w końcówce czeski, sakwy czekają bez przygód, a potem dalsza (ale bardzo krótka, Andora jest maleńka!) część zjazdu do La Massana. Tu mam zamówiony hotel na dzisiejszą noc (kempngiu brak, zresztą hotel za 30 EUR...), więc od razu uderzam. Niby check-in od godz. 15, ale o 14:20 bez problemu mnie meldują :)
Pokój z wypasionym tarasem (dzielonym z innymi pokojami), więc będzie gdzie gotować :) W ogóle spoko hotel, dobrze wyposażaony, w dobrym stanie, nie mam pojęcia, dlaczego taki tani. Mają nawet specjalne pomieszczenie do przechowywania rowerów! W ogóle rowery (MTB, a zwłaszcza donwhill) to tutaj wielki biznes. Sklepów sportowych mnóstwo, wyciągi, reklamy, dedykowane knajpy, stada rowerzystów w mieście i okolicy (aczkolwiek wielu z nich to jednak moto-rowerzyści :p).

W pokoju jem sobie lancz na słodko, piję kawę mrożoną i bez pośpiechu zbieram na się na trzeciego biga krótko po 15. Ten jest nadłuższy, 1070 podjazdu) i najwyższy (2304 m npm). Z lekkim respektem ruszam, ale jedzie się dobrze. Ba, świetnie! Im wyżej, tym szybciej! Bez postoju wciągam całość, a na samej końcówce wręcz trochę sprintuję! :o
Nie wiem, skąd taki nagły przyrost formy, może to psycha, bo to już niestety ostatni big na tej wyprawie i wiem, że nie muszę oszczędzać sił...?
Na przełęczy oglądam drogę, którą pierwotnie miałem wjechać do Andory. No, dobrze, że zmieniłem marszrutę!!

Po obejrzeniu "tamtej storny" wracam na sama górę, sciągam koszulkę i czekam az przeschnę. Ale niedługo, bo chłodno. Po chwili więc zaczynam się ubierać, a tu nadjeżdża stado motocyklistów. Stają obopk mnie i nie gaszą silników, kurwa ich mać! Stoją i stoją i warczą, i smrodzą! Po jakimś czasie straciłem nadzieję i przeniosłem się najdalej, jak się dało, ale i tak za blisko. W końcu zgasili silniki, ale zaczeli hałasować kompresorem. Widocznie na terenowym podjeździe mieli obniżone ciśnienie, a teraz na asfalt dopompowują. W każdym razie w koncu miałem tego dość. Szybko zrobiłem zdjęcia, doubrałem się i w pedał.


Po ok 200m w dól przypomniałem sobie, że moja przepocona koszulka forumowa... nadal suszy się na barierce na przełęczy. Fuck! Wracać absolutnie mi się nie chce, więc macham ręką i zjeżdżam dalej, ale mózg już pracuje. Widząc podjeżdżającą z naprzeciwka rowerzystkę, zawracam i jadąc równolegle z nią, zagaduję. Mówi dobrze po angielsku i obiecuje pomóc, o ile zdoła dotrzeć na górę. Jesli tak, to zostawi moją koszulkę w wypożyczalni rowerów, skąd ją sobie odbiorę. Kurde, to się może udać! :)
Zjażdżam na dół, odstawiam rower do przechowalni, mycie, pranie i powoli pora się zbierać na zakupy i do wypożyczalni. Laska powiedziała, że chce zdązyć przed jej zmknięciem, czynna do19:30, a jest 18:50 więc idę. Kiedy docieram tam po zakupach, to Carol (tak okazała się mieć na imię) siedzi przed wejściem i na kogoś czeka. Koszulkę wydają mi w środku (hurra), a ja jeszcze chwilę z nią gadam i nawet pożyczam jej na chwilę kurtkę puchową, bo przemarzła na zjeździe, a teraz siedzi i czeka, aż ją ojciec autem odbierze, a jest ok 17 stopni.
Ojciec wkrótce podjeżdża, gadamy jeszcze moment (Andoranka, ale mieszka w UK, stąd biegły angielski zapewne), raz jeszcze serdecznie jej dziekuję (a ona mi, bo ponoć moja prośba zmotywowała ją, by dotrzeć na szczyt! :) i się rozchodzimy. W sumie szkoda, że nie cyknąlem wspólnej fotki :-/
No i super, koszulka o wartości sentymentlanej uratowana! :)
- DST 97.85km
- Teren 0.50km
- Czas 05:12
- VAVG 18.82km/h
- VMAX 58.50km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 154
- HRavg 133
- Kalorie 2467kcal
- Podjazdy 2591m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!