Bilbao Biggins, czyli w Pireneje i z powrotem, dz. 6
O 4 w nocy znów budzi mnie deszcz i zastanawiam się, czy rano w ogóle da się ruszyć. Ale jak budzik dzwoni o 6:30, to nie pada. Ciemno jeszcze, więc nie wiadomo co z chmurami, ale wstaję. Po raz pierwszy na tej wyprawie WYSPANY! :-)
Po wschodzie okazuje się, że pogoda się raczej klaruje, więc jest ok. Start o 8:45 bez śniadania, bo bardziej męczy mnie głód internetu :-P I na przełączce 60m wyżej zasięg jest, więc odbieram pogróżki, wpisuję kilometry z wczoraj, jem śniadanie na kamieniu (dżizas na miejscówce i tak był fchuj mokry) i o 10 ruszam dalej.
Krótki zjazd po kiepskiej nawierzchni, a potem zaczyna się big. Nachylenia typu 6-9%, a ja jadę... normalnie! Ze zdrową prędkością (też 6-9) i bez poczucia, że zaraz padnę. Po prostu jadę! Kichuj?
Na 1700 zrzucam sakwy i ostatnie 160m na lekko. Jak w masełko! (big z rana...?). Na górze jeziorko i szerokie widoki, ładnie.
Potem po sakwy i dalej telepiący zjazd do miasteczka, gdzie miałem wczoraj spać. No nie dojechałbym wczoraj, nichu ja!
Potem po sakwy i dalej telepiący zjazd do miasteczka, gdzie miałem wczoraj spać. No nie dojechałbym wczoraj, nichu ja!
Kupuję chleb, a dalej już czeska jazda główną. Pod biga ok 30 km. Jedzie się dobrze, lekki wiatr z tylnego boku, nie bardzo gorąco (max 34, w cieniu 26). Do Vinuesa docieram w dobrym stanie, zrzucam sakwy dość niefrasobliwie za dużym drzewem koło dżizasow na obrzeżach i heja na biga! Tylko 600m, ale aż 16 km. Daleko!
Ale znowu wchodzi dobrze! Ostatnie 400m (5,8 km) jadę ciągiem w 50 minut. Żaden szał, ale wczoraj to były dwie godziny! Kichuj?
Już widzę, że mogę zdązyć dziś do Sorii na pierwotnie planowany nocleg. No to w pedał i na dół! Zjazd zaskakująco szybki i o 17:30 jestem przy sakwach. Chmurzy się, a po chwili i grzmi w oddali. W tej sytuacji odpuszczam Sorię (to jeszcze 37 km i dwie solidne hopy) i jadę 3,5 km na tutejszy kemping, lekko w bok od trasy. Po chwili już kropi!
W recepcji załatwiam sprawy szybko i w początkach ulewy ląduje pod daszkiem umywalni. Tu już na spokojnie mycie, pranie ciuchów z dwóch dni, a po deszczu suszenie (dżizas pod dachem! Można?!) i rozbijanie namiotu. Co prawda kapie z drzew, ale jest ok. I nie ma tu żadnych durnych piazzoli, każdy się rozbija, gdzie chce, można?!
Z tego wszystkiego nie kupiłem kolacji (zresztą nie bardzo było gdzie), ale jest tu też bar, więc po ogarnięciu wszystkiego idę na pyszne frytki z sosem serowym i skrawkami wieprzowiny. 9,50, więc w sumie normalna cena za solidny i smaczny posiłek :-)
A brakujący dystans powinienem bez problemu nadrobić jutro, bo na tych dodatkowych 37 km nie ma biga (a dzisiaj był). No chyba że moja dzisiejsza "forma" to jakiś błąd w matrixie i jutro znów będę zdychał :-D
- DST 96.88km
- Teren 1.70km
- Czas 05:26
- VAVG 17.83km/h
- VMAX 51.20km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 1720m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!