Alpi mio amore, dz. 64
Wczoraj dzień całkowicie restowy. Rower nie wyściubił kola z piwnicy ;) Natomiast ja poszedłem sobie na ponadgodzinny spacer i muszę przyznać, że w obcym otoczeniu było to nawet dość przyjemne :)
Dziś pobudka przed 7, o 8:20 wychodzę od Mauro i jego Rodziny. Przemili i przesympatyczni ludzie! Mam nadzieję, że zostaniemy w kontakcie :) Przed 9 jestem na Milano Centrale, gdzie standardowy horror. Najpierw ciężko znaleźć maszyny z biletami Trenord (bo to inna spółka niż Trenitalia i ma osobne maszyny). Potem tuż przede mną (w czasie gdy odstawiałem rower) jedyna czynną maszynę zajmuje facet. I stoi i stoi... Niby wszystko robi jak trza, a bilet się nie drukuje. Okazało się, że mu odrzuciło transakcje kartową, ale najpierw próbowało 4 razy i dlatego tyle to trwało. W końcu zapłacił gotówką. Gdy przyszła moja - nomen omen - kolej, spotkało mnie to samo. Tylko że ja nie zapłaciłem gotówką, tylko poszedłem do bileterii, bo i tak nie byłem pewien, który bilet kupić (były dwa warianty trasy). A w bileterii kolejka. I znów ktoś się wepchnął przede mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba wziąć numerek. A tu do pociągu zostało 12 minut i przede mną 8 osób na 3 kasy...
Hmmm... tu też są maszyny. Ryzyk-fizyk, biorę wariant trasy na oko (kosztują tyle samo, więc czy nie kurna wszystko jedno?!), płacę gotówką (tu karta też nie działa, ale na szczęście w jednej maszynie to sprawdziłem, a w drugiej w tym czasie zapłaciłem gotówką). Wreszcie, mając już bilety, muszę wjechać windą dwa piętra wyżej. Potem jeszcze obejść pół dworca wokoło, bo tu gdzie trafiłem, nie wolno wchodzić na perony. A prawidłowe wejście jest - jak się okazuje raptem ze 30 metrów obok, ale strzałki prowadzą tak, że jest ze 150. Są 3 minuty do odjazdu, gdy wpadam na peron. Uff, zdążyłem. Oczywiście z rowerem muszę iść na samiuśki koniec dłuuugiego pociągu, ale przecież teraz już beze mnie nie odjadą... Nie odjechali. Ba, skład ruszył z opóźnieniem 10 minut. A w trakcie jazdy je powiększył do 30 :P
Widok z pociągu
O 11:50 jestem w Sondrio. Słonecznie, ale zimno! 14 stopni i w cieniu ciężko wytrzymać. Kupuje jeszcze chleb (w Mediolanie jakoś nie trafiłem na piekarnię) i ruszam pod górę w stronę Val Malenco. Pod koniec miasta trafia się ławka, więc jem lancz. I znów jadę, i rozglądam się za miejscem na sakwy. Kilka jest obiecujących, ale po przyjrzeniu się okazują się albo prywatne, ale jednak zbyt odsłonięte. Wreszcie, już w następnym miasteczku Mussini trafiam na mały lasek obok szosy. To jest to. Upycham sakwy, przykrywam gałęziami tak, że nawet, jak ktoś obok przejdzie, to nie zauważy :) Ruszam. Jestem na wysokości 450, a podjechać trzeba na 1630.
Po chwili pierwsze zatrzymanie, bo trafił się kran z wodą, a rano od Mauro zapomniałem wziąć (na szczęście nie zapomniałem o herbacie do termosu, bardzo się przydała!). Jestem na 500, więc dzielę sobie podjazd na 2 części. Pierwszy postój planowo na 1100. Jedziemy!
Jedzie się słabo. Jest porywisty i zimny wiatr w ryj, a forma, jak zwykle bezpośrednio po reście, jakoś nie urzeka. Niby prędkość mam okej, ale męczę się. No, ale jadę. Niestety, na krótko przed kotą 1000 pada mi bateria w odtwarzaczu. Podczas jazdy nie zmienię, bo mogę coś wysypać z trójkąta, więc postój. Uff :P
Długo nie postałem, bo nawet w słońcu już chłodno, więc po kilku minutach jadę dalej. Coraz zimniej. Myślałem o postoju na 1400, ale tam się pojawiło wypłaszczenie, więc odpocząłem w trakcie jazdy. Stanąłem dopiero na 1600, bo już mi było tak zimno, że musiałem włożyć bluzę. I dobrze zrobiłem, bo dalej było tyleż podjazdów, co i zjazdów :P Na górze (koło hotelu na końcu miasteczka Chiareggio, nic ciekawego) jestem o 15:10. Zakładam na siebie wszystko, w tym nawet kurtkę puchową, którą przytomnie wziąłem do małej sakwy, a i tak jest mi zimno, głownie w dłonie. Niby 5 stopni, ale ten wiatr... Będzie wesoło na zjeździe :)
No i było. Ręce miałem kompletnie zgrabiałe, ledwo obsługiwałem hamulce. Na szczęście z czasem się ociepliło i nawet wyjrzało słońce (wcześniej pod koniec podjazdu weszły chmury) i przy sakwach byłem już tylko lekko wychłodzony, a nie przemarznięty :) Ale rozebrałem się dopiero po kilku kilometrach płaskiego na dole, pod Lidlem :P
Zakupy i przede mną ostatnie 20 km. Niestety nadal pod wiatr. Tym razem dość równy i nie porywisty, ale średnio silny i oczywiście w ryj. Ech, ponad godzinę zajął mi ten odcinek. Okropność.
Na Area Sosta Camper w Morbegno docieram o 18:30. Nie jest to kemping, tylko miejsce dla kamperów, ale że kempingu w okolicy nie ma, a "dachy" bardzo drogie, więc sprawdziłem i na satelicie widać było trawę. Udało się tez wczoraj dodzwonić i gość powiedział, że spokojnie mogę z namiotem. Jest łazienka, więc luz. I faktycznie, nie tylko łazienka (ciepła woda, prysznic, ale to zaledwie jedno pomieszczenie z kibelkiem i prysznicem, więc grozi kolejkami), ale też daszek ze stołami i krzesłami, oraz prądem. No i najlepsza trawa pod namiotem na całej tej wyprawie. A wszystko to za 5 EUR*. Kultura! :D
Niniejszym polecam tę miejscówkę sakwiarzom! :)
* później się okazało, że za darmo :)
Dziś pobudka przed 7, o 8:20 wychodzę od Mauro i jego Rodziny. Przemili i przesympatyczni ludzie! Mam nadzieję, że zostaniemy w kontakcie :) Przed 9 jestem na Milano Centrale, gdzie standardowy horror. Najpierw ciężko znaleźć maszyny z biletami Trenord (bo to inna spółka niż Trenitalia i ma osobne maszyny). Potem tuż przede mną (w czasie gdy odstawiałem rower) jedyna czynną maszynę zajmuje facet. I stoi i stoi... Niby wszystko robi jak trza, a bilet się nie drukuje. Okazało się, że mu odrzuciło transakcje kartową, ale najpierw próbowało 4 razy i dlatego tyle to trwało. W końcu zapłacił gotówką. Gdy przyszła moja - nomen omen - kolej, spotkało mnie to samo. Tylko że ja nie zapłaciłem gotówką, tylko poszedłem do bileterii, bo i tak nie byłem pewien, który bilet kupić (były dwa warianty trasy). A w bileterii kolejka. I znów ktoś się wepchnął przede mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba wziąć numerek. A tu do pociągu zostało 12 minut i przede mną 8 osób na 3 kasy...
Hmmm... tu też są maszyny. Ryzyk-fizyk, biorę wariant trasy na oko (kosztują tyle samo, więc czy nie kurna wszystko jedno?!), płacę gotówką (tu karta też nie działa, ale na szczęście w jednej maszynie to sprawdziłem, a w drugiej w tym czasie zapłaciłem gotówką). Wreszcie, mając już bilety, muszę wjechać windą dwa piętra wyżej. Potem jeszcze obejść pół dworca wokoło, bo tu gdzie trafiłem, nie wolno wchodzić na perony. A prawidłowe wejście jest - jak się okazuje raptem ze 30 metrów obok, ale strzałki prowadzą tak, że jest ze 150. Są 3 minuty do odjazdu, gdy wpadam na peron. Uff, zdążyłem. Oczywiście z rowerem muszę iść na samiuśki koniec dłuuugiego pociągu, ale przecież teraz już beze mnie nie odjadą... Nie odjechali. Ba, skład ruszył z opóźnieniem 10 minut. A w trakcie jazdy je powiększył do 30 :P
Widok z pociągu
O 11:50 jestem w Sondrio. Słonecznie, ale zimno! 14 stopni i w cieniu ciężko wytrzymać. Kupuje jeszcze chleb (w Mediolanie jakoś nie trafiłem na piekarnię) i ruszam pod górę w stronę Val Malenco. Pod koniec miasta trafia się ławka, więc jem lancz. I znów jadę, i rozglądam się za miejscem na sakwy. Kilka jest obiecujących, ale po przyjrzeniu się okazują się albo prywatne, ale jednak zbyt odsłonięte. Wreszcie, już w następnym miasteczku Mussini trafiam na mały lasek obok szosy. To jest to. Upycham sakwy, przykrywam gałęziami tak, że nawet, jak ktoś obok przejdzie, to nie zauważy :) Ruszam. Jestem na wysokości 450, a podjechać trzeba na 1630.
Po chwili pierwsze zatrzymanie, bo trafił się kran z wodą, a rano od Mauro zapomniałem wziąć (na szczęście nie zapomniałem o herbacie do termosu, bardzo się przydała!). Jestem na 500, więc dzielę sobie podjazd na 2 części. Pierwszy postój planowo na 1100. Jedziemy!
Jedzie się słabo. Jest porywisty i zimny wiatr w ryj, a forma, jak zwykle bezpośrednio po reście, jakoś nie urzeka. Niby prędkość mam okej, ale męczę się. No, ale jadę. Niestety, na krótko przed kotą 1000 pada mi bateria w odtwarzaczu. Podczas jazdy nie zmienię, bo mogę coś wysypać z trójkąta, więc postój. Uff :P
Długo nie postałem, bo nawet w słońcu już chłodno, więc po kilku minutach jadę dalej. Coraz zimniej. Myślałem o postoju na 1400, ale tam się pojawiło wypłaszczenie, więc odpocząłem w trakcie jazdy. Stanąłem dopiero na 1600, bo już mi było tak zimno, że musiałem włożyć bluzę. I dobrze zrobiłem, bo dalej było tyleż podjazdów, co i zjazdów :P Na górze (koło hotelu na końcu miasteczka Chiareggio, nic ciekawego) jestem o 15:10. Zakładam na siebie wszystko, w tym nawet kurtkę puchową, którą przytomnie wziąłem do małej sakwy, a i tak jest mi zimno, głownie w dłonie. Niby 5 stopni, ale ten wiatr... Będzie wesoło na zjeździe :)
No i było. Ręce miałem kompletnie zgrabiałe, ledwo obsługiwałem hamulce. Na szczęście z czasem się ociepliło i nawet wyjrzało słońce (wcześniej pod koniec podjazdu weszły chmury) i przy sakwach byłem już tylko lekko wychłodzony, a nie przemarznięty :) Ale rozebrałem się dopiero po kilku kilometrach płaskiego na dole, pod Lidlem :P
Zakupy i przede mną ostatnie 20 km. Niestety nadal pod wiatr. Tym razem dość równy i nie porywisty, ale średnio silny i oczywiście w ryj. Ech, ponad godzinę zajął mi ten odcinek. Okropność.
Na Area Sosta Camper w Morbegno docieram o 18:30. Nie jest to kemping, tylko miejsce dla kamperów, ale że kempingu w okolicy nie ma, a "dachy" bardzo drogie, więc sprawdziłem i na satelicie widać było trawę. Udało się tez wczoraj dodzwonić i gość powiedział, że spokojnie mogę z namiotem. Jest łazienka, więc luz. I faktycznie, nie tylko łazienka (ciepła woda, prysznic, ale to zaledwie jedno pomieszczenie z kibelkiem i prysznicem, więc grozi kolejkami), ale też daszek ze stołami i krzesłami, oraz prądem. No i najlepsza trawa pod namiotem na całej tej wyprawie. A wszystko to za 5 EUR*. Kultura! :D
Niniejszym polecam tę miejscówkę sakwiarzom! :)
* później się okazało, że za darmo :)
- DST 86.15km
- Teren 0.10km
- Czas 04:27
- VAVG 19.36km/h
- VMAX 57.52km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1519m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!