Alpi mio amore, dz. 61
W nocy padało, ale tym razem mniej i nie wiem, o której. Wstałem przed 7 i było OK, chociaż mokro.
Wyjazd o 9. Pierwsze kilometry wzdłuż jeziora aż do Luino, gdzie zakupy w Karfurze. Udało mi się dorwać przepyszny chleb di grano duro - porównywalny z tym, który kupowaliśmy w Rzymie :)
Drugie śniadanie na łące w Porto Valtravaglio i po kilkunastu kilometrach zaczynam biga Passo Cuvignone. Pierwsza połowa (z 200 na 650) z bagażem, ale weszła w miarę bezboleśnie. Może dlatego, ze podjazd fajny: wijąca się zakosami przez las droga z nachyleniami 7-9%. Lubię takie podjazdy, bo wchodzą w miarę szybko, nie męczą jakoś bardzo (jak np. jeszcze szybsze dwunastki) i nie przerażają/ nudzą jak długie proste. W każdym razie na 650 zrzucam sakwy w krzakach i jadę jeszcze 400 metrów na szczyt. Tzn. na przełęcz. Na górze nie ma nic oprócz (bardzo skromnej) tabliczki. 13 stopni i chmura, więc ubieram się, w co tam mam i zjeżdżam. Na szosie mnóstwo bukowych orzeszków - aż trzaskają pod kołami :)
Po zabraniu sakw widzę znak, że dalsza droga jest zamknięta, ale z przerwą na sjestę i ta przerwa właśnie trwa. Więc jadę. Potem znajduję "dżizasa" i biorę się za lancz. Fajnie, wreszcie południowa kawa (przez dwa dni z rzędu nie byłą mi dana ;)
No, ale z wrażenia zapominam o zamknięciu szosy i kiedy docieram do miejsca prac, to droga jest zablokowana koparką i wywrotką. Hmmm... rowerem to jednak zawsze się jakoś przebijesz - uprzejmi robotnicy mnie przepuszczają bez problemu. Mniej szczęścia mają samochodziarze z naprzeciwka, którzy widać olali znak i teraz zjeżdżają tyłem, bo szosa za wąska, żeby zawrócić :P
Dojeżdżam do głównej drogi w Cuveglio i zaczynam się rozglądać za miejscem na zostawienie sakw. Jest bar! Pani dość nieufna, wypytuje mnie, czy nie mam tam narkotyków albo materiałów wybuchowych. W sumie słusznie, zawsze się dziwiłem, że inni tak bez obaw przyjmują... W każdym razie pokazuję jej zawartość jednej sakwy (tylko z wierzchu) i to ją uspokaja. No to w pedał :)
O godz. 14 startuję, a o 15 jestem na szczycie San Martino (800 metrów). No i teraz naprawdę dobrze mi się jechało. Pewnie efekt stajni :)
Ubiórka tylko w kurtkę (zrobiło się słonecznie i ciepło) i zjazd. Sakwy nie wybuchły ;) więc zabieram co swoje i dziękuję miłej pani. Teraz już tylko 11 km do pociągu :) No, ale jako ze najbliższe 2-3 noce spędzę u nowych znajomych w Mediolanie, a oni twierdzą, że mają małe mieszkanie, to mam jeszcze kłopot, bo namiot jest mokry. U nich pewnie nie wysuszę, więc gdzie...? A od czegóż słońce? Staję na kilkanascie minut na parkingu, rozkładam namiot i raz-dwa jest suchuteńki :)
Potem już spokojnie do Besozzo, gdzie bilet na pociąg kupuje się... w kiosku z gazetami. A w środku pachnie bardzo przyjemnie farbą drukarską jak w każdym kiosku na świecie :)
Potem pociąg do Mediolanu z przesiadka w Gallarate. Oba się odrobinkę spóźniły, ale bez dramatu. W Mediolanie jestem o 18:45. Dworzec Milano Centrale - olbrzymi. Przerażająco wielki, jeszcze na aż takim monstrum nie bylem. Az się ciężko wydostać! Zajęło mi to ponad kwadrans, by dotrzeć do wyjścia i je znaleźć (!) Pożarowo to trochę niespecjalne rozwiązanie...
Za to potem Mediolan miło zaskakuje. Spodziewałem się strasznego ruchu i długo trwającego dojazdu (5 km), raczej gorszego niż w zeszłym roku w Bukareszcie (pora podobna), a tymczasem przez całą drogę mam ŚWIETNĄ ścieżkę rowerową, zbudowaną jako pas zaznaczony na jezdni i grzeję aż miło! O 19:15 jestem u Mauro, jego Małżonki Franceski i dwójki dzieci (!). Przyjmują mnie super miło, wręcz ujmująco! Mimo ze znamy się ledwo dwie godziny (poznaliśmy się na kempingu na początku tej wyprawy), to dostałem klucze do mieszkania i przykazanie (szczere) by czuć się jak u siebie, włącznie z jedzeniem czegokolwiek, na co mam ochotę. A lodówka pełna. No w to mi graj! :) Tylko jak dzieciaki do mnie gadają (a zwłaszcza dziewczynka jest towarzyska), to kurde niewiele rozumiem! :( No, ale może się dzięki temu rozwinę językowo...? :)
Więc (o ile się nie okaże, że mają coś przeciwko, bo jeszcze o tym nie rozmawialiśmy*) zostaję u nich do soboty rano. Super! :)
PS. No brakuje nieco ponad 4100 m do miesięcznego rekordu podjazdów wszech czasów. Dam aardę...? :)
* nie mieli, więc zostałem. A mógłbym i dłużej, przynajmniej tak twierdzą :)
Wyjazd o 9. Pierwsze kilometry wzdłuż jeziora aż do Luino, gdzie zakupy w Karfurze. Udało mi się dorwać przepyszny chleb di grano duro - porównywalny z tym, który kupowaliśmy w Rzymie :)
Drugie śniadanie na łące w Porto Valtravaglio i po kilkunastu kilometrach zaczynam biga Passo Cuvignone. Pierwsza połowa (z 200 na 650) z bagażem, ale weszła w miarę bezboleśnie. Może dlatego, ze podjazd fajny: wijąca się zakosami przez las droga z nachyleniami 7-9%. Lubię takie podjazdy, bo wchodzą w miarę szybko, nie męczą jakoś bardzo (jak np. jeszcze szybsze dwunastki) i nie przerażają/ nudzą jak długie proste. W każdym razie na 650 zrzucam sakwy w krzakach i jadę jeszcze 400 metrów na szczyt. Tzn. na przełęcz. Na górze nie ma nic oprócz (bardzo skromnej) tabliczki. 13 stopni i chmura, więc ubieram się, w co tam mam i zjeżdżam. Na szosie mnóstwo bukowych orzeszków - aż trzaskają pod kołami :)
Po zabraniu sakw widzę znak, że dalsza droga jest zamknięta, ale z przerwą na sjestę i ta przerwa właśnie trwa. Więc jadę. Potem znajduję "dżizasa" i biorę się za lancz. Fajnie, wreszcie południowa kawa (przez dwa dni z rzędu nie byłą mi dana ;)
No, ale z wrażenia zapominam o zamknięciu szosy i kiedy docieram do miejsca prac, to droga jest zablokowana koparką i wywrotką. Hmmm... rowerem to jednak zawsze się jakoś przebijesz - uprzejmi robotnicy mnie przepuszczają bez problemu. Mniej szczęścia mają samochodziarze z naprzeciwka, którzy widać olali znak i teraz zjeżdżają tyłem, bo szosa za wąska, żeby zawrócić :P
Dojeżdżam do głównej drogi w Cuveglio i zaczynam się rozglądać za miejscem na zostawienie sakw. Jest bar! Pani dość nieufna, wypytuje mnie, czy nie mam tam narkotyków albo materiałów wybuchowych. W sumie słusznie, zawsze się dziwiłem, że inni tak bez obaw przyjmują... W każdym razie pokazuję jej zawartość jednej sakwy (tylko z wierzchu) i to ją uspokaja. No to w pedał :)
O godz. 14 startuję, a o 15 jestem na szczycie San Martino (800 metrów). No i teraz naprawdę dobrze mi się jechało. Pewnie efekt stajni :)
Ubiórka tylko w kurtkę (zrobiło się słonecznie i ciepło) i zjazd. Sakwy nie wybuchły ;) więc zabieram co swoje i dziękuję miłej pani. Teraz już tylko 11 km do pociągu :) No, ale jako ze najbliższe 2-3 noce spędzę u nowych znajomych w Mediolanie, a oni twierdzą, że mają małe mieszkanie, to mam jeszcze kłopot, bo namiot jest mokry. U nich pewnie nie wysuszę, więc gdzie...? A od czegóż słońce? Staję na kilkanascie minut na parkingu, rozkładam namiot i raz-dwa jest suchuteńki :)
Potem już spokojnie do Besozzo, gdzie bilet na pociąg kupuje się... w kiosku z gazetami. A w środku pachnie bardzo przyjemnie farbą drukarską jak w każdym kiosku na świecie :)
Potem pociąg do Mediolanu z przesiadka w Gallarate. Oba się odrobinkę spóźniły, ale bez dramatu. W Mediolanie jestem o 18:45. Dworzec Milano Centrale - olbrzymi. Przerażająco wielki, jeszcze na aż takim monstrum nie bylem. Az się ciężko wydostać! Zajęło mi to ponad kwadrans, by dotrzeć do wyjścia i je znaleźć (!) Pożarowo to trochę niespecjalne rozwiązanie...
Za to potem Mediolan miło zaskakuje. Spodziewałem się strasznego ruchu i długo trwającego dojazdu (5 km), raczej gorszego niż w zeszłym roku w Bukareszcie (pora podobna), a tymczasem przez całą drogę mam ŚWIETNĄ ścieżkę rowerową, zbudowaną jako pas zaznaczony na jezdni i grzeję aż miło! O 19:15 jestem u Mauro, jego Małżonki Franceski i dwójki dzieci (!). Przyjmują mnie super miło, wręcz ujmująco! Mimo ze znamy się ledwo dwie godziny (poznaliśmy się na kempingu na początku tej wyprawy), to dostałem klucze do mieszkania i przykazanie (szczere) by czuć się jak u siebie, włącznie z jedzeniem czegokolwiek, na co mam ochotę. A lodówka pełna. No w to mi graj! :) Tylko jak dzieciaki do mnie gadają (a zwłaszcza dziewczynka jest towarzyska), to kurde niewiele rozumiem! :( No, ale może się dzięki temu rozwinę językowo...? :)
Więc (o ile się nie okaże, że mają coś przeciwko, bo jeszcze o tym nie rozmawialiśmy*) zostaję u nich do soboty rano. Super! :)
PS. No brakuje nieco ponad 4100 m do miesięcznego rekordu podjazdów wszech czasów. Dam aardę...? :)
* nie mieli, więc zostałem. A mógłbym i dłużej, przynajmniej tak twierdzą :)
- DST 75.63km
- Czas 04:34
- VAVG 16.56km/h
- VMAX 48.53km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 1844m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Jak dzieci takie towarzyskie to na pewno chętnie nauczą Cię języka! :)) Może uda Ci się to jakoś wykorzystać :)
Carmeliana - 04:55 czwartek, 24 września 2020 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!