Alpi mio amore, dz. 60
Dziś o 5:30 obudził mnie deszcz walący w namiot. Dawno tego nie było,
więc się odzwyczaiłem. A dziś to zła wiadomość, bo muszę uciekać ze
Szwajcarii. No cóż, jeszcze podrzemałem do 7:15 i się zwlokłem. Kropiło.
No i wszystko mokre. W związku z tym rano dużo bardziej powoli niż
zwykle, bo każdą czynność trzeba wykonać albo w namiocie albo pod jakimś
dachem, a jeszcze sporo rzeczy oczyścić z błota przed spakowaniem.
Efekt: wyjeżdżam dopiero o 10. Ale dziś to na szczęście mały problem, bo
odcinek dzienny wyjątkowo krótki. Tzn. miał być normalny, bo chciałem jeszcze
skoczyć w boczyć do Valle Verzasca (ponoć przepiękna!), ale przy tej
pogodzie to nie ma sensu. Widoków nie będzie, a dzika kąpiel też nie
wchodzi w grę. Więc skracam dzień o ok 30 km i kilkaset metrów podjazdu i
robi się lajcik.
Na dzień dobry dojeżdżam do Locarno, gdzie poszukuję upatrzonego w necie sklepu z nożami. Z pewnym trudem, ale znajduję. Teraz z duszą na ramieniu pytam o cenę takiego samego scyzoryka, jaki zgubiłem. O dziwo, raptem 29 CHF! To chyba taniej niż w Polsce! Kupuję i czuję się uratowany :) O 11 ruszam w trasę. Na szczęście przestało padać, a nawet momentami na chwile wygląda słońce.
Najpierw objeżdżam jezioro, częściowo promenadą (dużo rozlazłych pieszych), a częściowo szosą (duży ruch, korki!), więc chociaż jest dość ładnie, to jednak niezbyt przyjemnie. Wreszcie kończy się miasto, ale korki bynajmniej nie. Towarzyszą mi aż na druga stronę jeziora, gdzie nagle cały ten ruch idzie na Bellinzonę. Ciekawe, czemu akurat tam...?
W Vira w maleńkim parku nad jeziorem jem drugie śniadanie (na stojąco, bo ławki mokre :P) i ruszam na biga. Jest konkret. 12 km, 1200 m, lekko nie będzie, zwłaszcza, że to mój pierwszy big z bagażem od rozstania z Serweczem! Odzwyczaiłem się ;)
No i faktycznie, ciężko szło, podjeżdżałem po 400m na raz, potem 10 minut postoju (dłużej się nie da, bo zimno) i tak na 3 razy zrobiłem, ale z dużymi oporami i zmęczeniem. Końcówka trzymała 10-11% przez całe 400 metrów i już naprawdę miałem ochotę zrobić dodatkowy postój, ale jak pomyślałem, że jestem już w połowie odcinka, a jak stanę, to będę znów na początku odcinka, to pojechałem dalej ;)
No, ale ewidentnie jest mi potrzebny rest, to był dziesiąty dzień jazdy z rzędu. Za dużo jak na Alpy, nawet przy mojej (świetnej) formie.
Na górze jest przystanek autobusowy z kibelkiem i poczekalnią w zamykanym pomieszczeniu, co oznacza, ze można się tam w suchym i względnie ciepłym przebrać. Super! Właśnie mam ruszać, kiedy zaczyna padać. Po chwili wahania dokładam ochraniacze na buty i jednak ruszam. Kto wie, czy się nie nasili...
Zjazd bardzo niefajny. 300 metrów w dół, 50 w górę potem 100 w dół i 50 w górę i jeszcze raz to samo. Plus zamknięta i zablokowana droga po wjechaniu do Italii (z nieznanych przyczyn). Od biedy mogłem przenieść rower przez te blokadę, ale nie chciało mi się zdejmować sakw, więc objechałem przez miasteczko, co dołożyło mi kolejnych kilkadziesiąt metrów bardzo stromego podjazdu. A w międzyczasie to padało, to znów przestawało.
Wreszcie zaczął się prawdziwy zjazd do Maccagno. Stanąłem na foto (niezły widok na Lago Maggiore) i sprawdziłem w necie (włoski zasięg! znowu można! :) prognozę na jutro. Ma być lepiej niż dziś. Natomiast od czwartku do soboty rano chujnia z grzybnią. No to jutro jadę dalej, a do Mediolanu udam się jutro pod wieczór. Super! :) Uda mi się zamknąć logiczny odcinek trasy i (mam nadzieję) dobrze zrestować u znajomych w Mediolanie, a potem (jeśli pogoda się poprawi), wrócę na trasę :)
Reszta zjazdu do Maccagno i dojazd na kemping bez problemów, nawet słońce wyszło :) Kemping bardzo fajny i w znośnej cenie (18 EUR). Gdyby padało, to byłby problem, bo daszku nie ma, ale nie pada, więc luz :)
PS. Oho, widzę, że idę na roczny rekord podjazdów - będzie jeszcze we wrześniu chyba :)
Na dzień dobry dojeżdżam do Locarno, gdzie poszukuję upatrzonego w necie sklepu z nożami. Z pewnym trudem, ale znajduję. Teraz z duszą na ramieniu pytam o cenę takiego samego scyzoryka, jaki zgubiłem. O dziwo, raptem 29 CHF! To chyba taniej niż w Polsce! Kupuję i czuję się uratowany :) O 11 ruszam w trasę. Na szczęście przestało padać, a nawet momentami na chwile wygląda słońce.
Najpierw objeżdżam jezioro, częściowo promenadą (dużo rozlazłych pieszych), a częściowo szosą (duży ruch, korki!), więc chociaż jest dość ładnie, to jednak niezbyt przyjemnie. Wreszcie kończy się miasto, ale korki bynajmniej nie. Towarzyszą mi aż na druga stronę jeziora, gdzie nagle cały ten ruch idzie na Bellinzonę. Ciekawe, czemu akurat tam...?
W Vira w maleńkim parku nad jeziorem jem drugie śniadanie (na stojąco, bo ławki mokre :P) i ruszam na biga. Jest konkret. 12 km, 1200 m, lekko nie będzie, zwłaszcza, że to mój pierwszy big z bagażem od rozstania z Serweczem! Odzwyczaiłem się ;)
No i faktycznie, ciężko szło, podjeżdżałem po 400m na raz, potem 10 minut postoju (dłużej się nie da, bo zimno) i tak na 3 razy zrobiłem, ale z dużymi oporami i zmęczeniem. Końcówka trzymała 10-11% przez całe 400 metrów i już naprawdę miałem ochotę zrobić dodatkowy postój, ale jak pomyślałem, że jestem już w połowie odcinka, a jak stanę, to będę znów na początku odcinka, to pojechałem dalej ;)
No, ale ewidentnie jest mi potrzebny rest, to był dziesiąty dzień jazdy z rzędu. Za dużo jak na Alpy, nawet przy mojej (świetnej) formie.
Na górze jest przystanek autobusowy z kibelkiem i poczekalnią w zamykanym pomieszczeniu, co oznacza, ze można się tam w suchym i względnie ciepłym przebrać. Super! Właśnie mam ruszać, kiedy zaczyna padać. Po chwili wahania dokładam ochraniacze na buty i jednak ruszam. Kto wie, czy się nie nasili...
Zjazd bardzo niefajny. 300 metrów w dół, 50 w górę potem 100 w dół i 50 w górę i jeszcze raz to samo. Plus zamknięta i zablokowana droga po wjechaniu do Italii (z nieznanych przyczyn). Od biedy mogłem przenieść rower przez te blokadę, ale nie chciało mi się zdejmować sakw, więc objechałem przez miasteczko, co dołożyło mi kolejnych kilkadziesiąt metrów bardzo stromego podjazdu. A w międzyczasie to padało, to znów przestawało.
Wreszcie zaczął się prawdziwy zjazd do Maccagno. Stanąłem na foto (niezły widok na Lago Maggiore) i sprawdziłem w necie (włoski zasięg! znowu można! :) prognozę na jutro. Ma być lepiej niż dziś. Natomiast od czwartku do soboty rano chujnia z grzybnią. No to jutro jadę dalej, a do Mediolanu udam się jutro pod wieczór. Super! :) Uda mi się zamknąć logiczny odcinek trasy i (mam nadzieję) dobrze zrestować u znajomych w Mediolanie, a potem (jeśli pogoda się poprawi), wrócę na trasę :)
Reszta zjazdu do Maccagno i dojazd na kemping bez problemów, nawet słońce wyszło :) Kemping bardzo fajny i w znośnej cenie (18 EUR). Gdyby padało, to byłby problem, bo daszku nie ma, ale nie pada, więc luz :)
PS. Oho, widzę, że idę na roczny rekord podjazdów - będzie jeszcze we wrześniu chyba :)
- DST 57.46km
- Czas 03:52
- VAVG 14.86km/h
- VMAX 45.97km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 1421m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie czytam, póki nie ma fotek, bo znów mi się nie zgodzi! ;p
huann - 18:26 wtorek, 22 września 2020 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!