Alpi mio amore, dz. 29
Jako że nie mogłem zostać na drugą noc w beczce (zarezerwowana), więc rano, mimo że tu zostaję, musiałem się z grubsza spakować i przenieść rzeczy na nową chawirę. Początkowo miał to być namiot, ale okazało się, że jest hytta za te samą cenę co beczka, a że pogoda dziś miała być pod psem, to się zdecydowałem, mimo że namiot byłby o połowę tańszy. Na hyttę wszelakoż trzeba było troszkę poczekać, bo jeszcze się poprzedni lokatorzy wyprowadzali. Ale jako że dziś dzień na lekko, to opóźnienie nie bardzo mnie martwiło.
Start o godz. 10. Pierwsze kilometry do Prutz, gdzie w Hoferze (tutejsza nazwa Aldiego) kupiłem bułki i czekoladę na drogę. W drodze powrotnej wpadnę na większe zakupy, ale teraz tylko to. Podjazd na Kaunertaler Gletscher jest dłuuugi. 39 km w jedną stronę, ale przy okazji aż 1900 metrów podjazdu. W końcu to czwarty najwyższy punkt, jaki osiągnę na rowerze (po Cime de la Bonette, Oetztal Arena i Passo dello Stelvio), czyli niebłahe 2750 m npm. No to w pedał. Na początek łagodnie doliną i kilkoma tunelami. Potem raz się wypłaszczało (do zera), a raz wyostrzało (do 12%) i tak - z dwoma postojami na żarcie - dotarłem do dłuuugiego jeziora zaporowego o bardzo fiordopodobnym wyglądzie :)
Jezioro trzeba objechać (można sobie wybrać z której strony), a potem już jest konkret. Kolejne 1000 metrów, z nachyleniami 9-12% non stop (no dobrze "stop", bo w dwóch miejscach jest niestety po kilkanaście metrów zjazdu).
Na kocie 2000 zaczęło padać. Najpierw leciutko, potem już mocniej. Nie jakiś straszny deszcz, raczej średnio słaby, ale z tych, co potrafią padać przez całe dnie. Ten też nie zamierzał przestać. Na górze, tj pod lodowcem było +8 stopni, byłem mocno podmoczony (mimo kurtki) i dość solidnie zmarznięty (mimo podjazdu).
Na szczęście jest tam duży obiekt, gdzie na piętrze jest restauracja, a na dole łazienki i jakby poczekalnia. Więc było gdzie się ogrzać, a nawet podsuszyć kurtkę w łazienkowej suszarce do rąk (jedyne znane mi sensowne zastosowanie tego urządzenia!). Tuż przed szczytem wyprzedził mnie też autobus, który miał z tyłu wieszaki na rowery. Hmm... zimno, mokro, na kemping daleko, moje klocki hamulcowe mocno zużyte, w tym deszczu może mnie czekać wymiana... hmmm... Na górze znalazłem rozkład jazdy. Dotarłem o 14:45, a autobus odjeżdżał z powrotem o 16. Wydawało mi się, ze to za długo, żeby czekać, ale na suszeniu, jedzeniu i ogrzewaniu się zeszło tyle czasu, że następny raz spojrzałem na zegarek o 15:35. Wtedy klamka zapadła, zjeżam autobusem jak mięczak :) Zwłaszcza, że cena nie przerażała, tylko 10,20 EUR z rowerem.
Zjazd bardzo przyjemny (bo w cieple), ale jednak mocno stresujący. Taką super krętą i mocno nachyloną górską drogę dużo gorzej odbiera się jako pasażer. No, ale potem się uodporniłem i o 17:15 byłem na dole. Wspomniane zakupy zrobiłem skrupulatnie i bez pośpiechu, bo jutro jest święto i wszystko zamknięte, a w niedzielę w Austrii i Niemczech zawsze jest wszystko zamknięte, więc zakupów musi mi wystarczyć do poniedziałkowego śniadania włącznie. W efekcie na kempingu byłem o 18:30, ale nieźle zaopatrzony i nie przemarznięty. Trochę droga ta przyjemność (80 EUR za dwie noce i to z masywną zniżką plus 10 za autobus), ale raz nie zawsze :)
Więc to z powodu tego zjazdu autobusem taki żenujący dystans dzisiaj, ale podjazdów raptem o 100 metrów mniej niż by było w obie strony ;)
Start o godz. 10. Pierwsze kilometry do Prutz, gdzie w Hoferze (tutejsza nazwa Aldiego) kupiłem bułki i czekoladę na drogę. W drodze powrotnej wpadnę na większe zakupy, ale teraz tylko to. Podjazd na Kaunertaler Gletscher jest dłuuugi. 39 km w jedną stronę, ale przy okazji aż 1900 metrów podjazdu. W końcu to czwarty najwyższy punkt, jaki osiągnę na rowerze (po Cime de la Bonette, Oetztal Arena i Passo dello Stelvio), czyli niebłahe 2750 m npm. No to w pedał. Na początek łagodnie doliną i kilkoma tunelami. Potem raz się wypłaszczało (do zera), a raz wyostrzało (do 12%) i tak - z dwoma postojami na żarcie - dotarłem do dłuuugiego jeziora zaporowego o bardzo fiordopodobnym wyglądzie :)
Jezioro trzeba objechać (można sobie wybrać z której strony), a potem już jest konkret. Kolejne 1000 metrów, z nachyleniami 9-12% non stop (no dobrze "stop", bo w dwóch miejscach jest niestety po kilkanaście metrów zjazdu).
Na kocie 2000 zaczęło padać. Najpierw leciutko, potem już mocniej. Nie jakiś straszny deszcz, raczej średnio słaby, ale z tych, co potrafią padać przez całe dnie. Ten też nie zamierzał przestać. Na górze, tj pod lodowcem było +8 stopni, byłem mocno podmoczony (mimo kurtki) i dość solidnie zmarznięty (mimo podjazdu).
Na szczęście jest tam duży obiekt, gdzie na piętrze jest restauracja, a na dole łazienki i jakby poczekalnia. Więc było gdzie się ogrzać, a nawet podsuszyć kurtkę w łazienkowej suszarce do rąk (jedyne znane mi sensowne zastosowanie tego urządzenia!). Tuż przed szczytem wyprzedził mnie też autobus, który miał z tyłu wieszaki na rowery. Hmm... zimno, mokro, na kemping daleko, moje klocki hamulcowe mocno zużyte, w tym deszczu może mnie czekać wymiana... hmmm... Na górze znalazłem rozkład jazdy. Dotarłem o 14:45, a autobus odjeżdżał z powrotem o 16. Wydawało mi się, ze to za długo, żeby czekać, ale na suszeniu, jedzeniu i ogrzewaniu się zeszło tyle czasu, że następny raz spojrzałem na zegarek o 15:35. Wtedy klamka zapadła, zjeżam autobusem jak mięczak :) Zwłaszcza, że cena nie przerażała, tylko 10,20 EUR z rowerem.
Zjazd bardzo przyjemny (bo w cieple), ale jednak mocno stresujący. Taką super krętą i mocno nachyloną górską drogę dużo gorzej odbiera się jako pasażer. No, ale potem się uodporniłem i o 17:15 byłem na dole. Wspomniane zakupy zrobiłem skrupulatnie i bez pośpiechu, bo jutro jest święto i wszystko zamknięte, a w niedzielę w Austrii i Niemczech zawsze jest wszystko zamknięte, więc zakupów musi mi wystarczyć do poniedziałkowego śniadania włącznie. W efekcie na kempingu byłem o 18:30, ale nieźle zaopatrzony i nie przemarznięty. Trochę droga ta przyjemność (80 EUR za dwie noce i to z masywną zniżką plus 10 za autobus), ale raz nie zawsze :)
Więc to z powodu tego zjazdu autobusem taki żenujący dystans dzisiaj, ale podjazdów raptem o 100 metrów mniej niż by było w obie strony ;)
- DST 45.32km
- Czas 03:30
- VAVG 12.95km/h
- VMAX 48.38km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 2009m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!