Skrócone happy minutes
Tylko na Wilhelminenberg (bez Jubilaeumswarte), zjazd do Nowego Waldka i stamtąd Exelberg. Na Exelbergu rekordowy czas: 10:35 min :)
- DST 21.13km
- Czas 00:47
- VAVG 26.97km/h
- VMAX 51.46km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 166
- HRavg 138
- Kalorie 479kcal
- Podjazdy 400m
- Sprzęt Colnago
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
- DST 10.30km
- Czas 00:32
- VAVG 19.31km/h
- VMAX 30.80km/h
- Temperatura 24.0°C
- HRmax 127
- HRavg 98
- Kalorie 161kcal
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
- DST 14.05km
- Czas 00:44
- VAVG 19.16km/h
- VMAX 33.60km/h
- Temperatura 21.0°C
- HRmax 138
- HRavg 109
- Kalorie 295kcal
- Podjazdy 114m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Regenerum regeneracyjne rowerum
- DST 15.12km
- Czas 00:41
- VAVG 22.13km/h
- VMAX 42.10km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 143
- HRavg 110
- Kalorie 260kcal
- Podjazdy 190m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
- DST 18.47km
- Czas 00:56
- VAVG 19.79km/h
- VMAX 33.90km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 125
- HRavg 97
- Kalorie 261kcal
- Podjazdy 111m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Happy minutes z podwójnym Exelbergiem
Dotychczasowy rekord trasy poprawiony o 1:37 min :D
- DST 36.56km
- Czas 01:21
- VAVG 27.08km/h
- VMAX 64.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 166
- HRavg 144
- Kalorie 811kcal
- Podjazdy 851m
- Sprzęt Colnago
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Wiedeń
- DST 13.01km
- Czas 00:43
- VAVG 18.15km/h
- VMAX 33.40km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 125
- HRavg 103
- Kalorie 235kcal
- Podjazdy 93m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Samotnie w skały
Miałem nadzieję spotkać jakąś trójkę, której przydałby się czwarty z drugą liną, ale nie wyszło. Za to obczaiłem piechotą Walmuehle i okolice, i wygląda, że będzie tam fajne wspinanie w jakiś upalny dzień w przyszłym roku. Nawet jest staw w dawnym kamieniołomie i możliwość chłodzącej kąpieli tuż obok skały :)
- DST 34.52km
- Teren 0.70km
- Czas 01:40
- VAVG 20.71km/h
- VMAX 52.40km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 133
- HRavg 104
- Kalorie 503kcal
- Podjazdy 354m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 września 2025
Kategoria !Surlier, Wyprawa, podsumowania
Pirenoja, dz. 26, powrót
Wczoraj roweru nie dotknąłem, za to sobie pospacerowałem plażą, pobiegałem plażą i odrobinę popływałem w basenie.
Dziś przed świtem na lotnisko El Prat, pobudka o 3:50, start z kempingu o 5:40. Okazało się, że na interesującym mnie odcinku jedyna droga stamtąd prowadząca nawet formalnie nie jest autostradą, więc o dziwo nie złamałem zakazu :) Zresztą wg moich doświadczeń, Katalończcy jeżdżą dobrze i ostrożnie, baczą na rowerzystów i nie robią scen. Znacznie lepiej niż Francuzi, fajnie! :)
Potem pakowanie roweru od 6:30. W kolejkę na odprawę bagażową wepchnąłem się o 7:20 (dobry patent, muszę go stosować - jako pretekst idealny jest fakt, że z rowerem nie da się przejść między tymi rozpiętymi taśmami; w każdym razie tutaj zadziałał idealnie - pan z odprawy mnie zapytał, czy stałem w kolejce, powiedziałem, że nie, bo nie jest możliwe, żeby się tamtędy przedostać, a on mi nie tylko przyznał rację, ale też zajął się mną od razu i to zajął z pomocnym nastawieniem - bez tego mógłbym się spóźnić na samolot!), bagaż zdany dopiero o 8:15, bo mimo pianki podpanelowej i dużych worków jeszcze mi kazali ostreczować rower (cena 32 EUR!), odlot o 9:40, bo się opóźnił o pół godziny.
W Wiedniu zaś powrót z lotniska Schwechat i zakupy. W domu byłem o 15:50. Cała akcja dokładnie 12 godzin, z czego samego lotu dwie. Masakra, ile te samolotowe komplikacje człowieka kosztują czasu i zdrowia.
Ale na samym lotnisku było bombowo! ;)

Podsumowanie wyprawy Pirenoja 2025
Całkowity dystans wyprawy: 1921,5 km, średnio dziennie 95,6km (bez dni restowych, ale tym razem dni restowych było dużo, bo miałem zapas czasu przeznaczony na pracę).
Całkowita suma podjazdów: 38 114 m, czyli 2 048 m / 100 km dnia wyprawowego. Z grubsza to samo co rok i dwa lata temu. Z tym że ostatnie dwa dni to prawie zero podjazdów, więc wschodnie Pireneje nieco bardziej górzyste od zachodnich – już raczej na poziomie Alp.
Zaliczonych bigów: 28, czyli tyle, ile mi zostało w Pirenejach i okolicy :) Daje to średnio 1,47 biga na dzień wyprawowy, czyli dość lajtowo, ale jak zwykle były bardzo nierówno rozłożone. Dzień pierwszy i ostatnie trzy to zero bigów, a w samych Pirenejach były z reguły dwa dziennie, a trafiły się i trzy :)
Forma: znacznie lepsza niż w poprzednich latach – widać motywacja do jazdy od początku sezonu (dziękuję, Garminie) dobrze na mnie wpłynęła. Aczkolwiek idealnie nie było, szczerze mówiąc momentami byłem jednak sobą rozczarowany. No, ale absolutnie nie było „zdychania” jak rok temu!
Zdrowie: dobrze. Czasem coś tam łupnęło w krzyżu albo stopa zapiekła, ale to już ten wiek chyba ;)
Sprzęt: zerwany łańcuch i jedna złapana guma. W sumie można powiedzieć, że tanio się wykpiłem. A nie, jeszcze koszmarnie wygięta boczna rurka od bagażnika przez obsługę lotniska (w Wiedniu czy w Barcelonie? Obstawiam to drugie, pewnie zrzucili rower z samolotu!). Na szczęście bez konsekwencji dla jazdy, ale niewiele brakowało, by zablokowała lub uszkodziła koło :/
Z pozytywów: dobrze sprawdził się Edge. Co prawda brakowało mi własnych punktów (strasznie ciężko się zmieścić w 200), ale za to jego wyszukiwarka bywa przydatna (zwłaszcza „point” co oznacza stolik, czyli dżizasa – to chyba jedyne urządzenie / aplikacja, która pozwala to wyszukać tekstowo na mapie, a sprawa jest bardzo przydatna przy dzikowaniu :)
Pogoda: mieszana, z grubsza jak rok temu. Myślałem wtedy, że to wpływ Atlantyku, ale jak widać na wschodzie też dużo pada. Wyraźnie więcej niż w Alpach latem. Trochę to upierdliwe, ale ponieważ z reguły jest przy tym raczej dość ciepło, to idzie to znieść.
Okoliczności: podobne do zeszłorocznych. Pireneje wschodnie równie urokliwe jak zachodnie, sporo skał, ładne widoki, ale nie jakiś szał. Rozczarowali mnie trochę francuscy kierowcy, a pozytywnie zaskoczyli katalońscy. Poza tym miałem okazje dwa razy porozmawiać z Włochami, a z Hiszpanami dogadywałem się całkiem nieźle mówiąc po włosku i wstawiając te (dość liczne) hiszpańskie słówka, które znam. Fajnie :)
Na duży plus Andora - pięknie, górzyście, zielono i raczej niedrogo, tylko trzeba mieć eSIM na net, bo Andora nie jest w Unii i "fair usage" nie działa, więc ceny w tym aspekcie są "szwajcarskie".
No i zero akcji z policją, mimo że obowiązkowego kasku jednak nie wziąłem (rozważałem poważnie, ale by się nie zmieścił do bagażu lotniczego). Nawet lepiej, bo nie wiem, co bym z nim robił na miejscu, chyba głownie na sakwach woził. A w słuchawkach wprawdzie nie jeździłem non-stop, ale dość często. Policję widziałem wielokrotnie (w tym ich "obóz kondycyjny"?), ale ani razu się mną nie zainteresowała. I dobrze!
Ogólnie te całe przepisy o kasku (poza obszarem zabudowanym, więc wjeżdżając do każdego miasteczka oddychałem z ulgą :p) i słuchawkach są bardzo bez sensu. Absolutna większość rowerzystów (poza Barceloną) faktycznie jeździ w kaskach (na zdrowie, ale mnie proszę w to nie mieszać, zwłaszcza w upale!), ale całkiem sporo ma też słuchawki mimo zakazu i nie dziwię się - jazda rowerem na sporych dystansach jest często dość monotonna i słuchanie czegoś (audiobooki) bardzo pomaga w "przetrwaniu" co nudniejszych odcinków, a przy odpowiedniej głośności nie przeszkadza w słyszeniu ruchu drogowego, ja przynajmniej bez problemu ogarniam jedno i drugie.
Ogólnie wyprawa bardzo udana, jestem zadowolony i cieszę się, że obejrzałem całe Pireneje i mogę już tam nie wracać :)
Dziś przed świtem na lotnisko El Prat, pobudka o 3:50, start z kempingu o 5:40. Okazało się, że na interesującym mnie odcinku jedyna droga stamtąd prowadząca nawet formalnie nie jest autostradą, więc o dziwo nie złamałem zakazu :) Zresztą wg moich doświadczeń, Katalończcy jeżdżą dobrze i ostrożnie, baczą na rowerzystów i nie robią scen. Znacznie lepiej niż Francuzi, fajnie! :)
Potem pakowanie roweru od 6:30. W kolejkę na odprawę bagażową wepchnąłem się o 7:20 (dobry patent, muszę go stosować - jako pretekst idealny jest fakt, że z rowerem nie da się przejść między tymi rozpiętymi taśmami; w każdym razie tutaj zadziałał idealnie - pan z odprawy mnie zapytał, czy stałem w kolejce, powiedziałem, że nie, bo nie jest możliwe, żeby się tamtędy przedostać, a on mi nie tylko przyznał rację, ale też zajął się mną od razu i to zajął z pomocnym nastawieniem - bez tego mógłbym się spóźnić na samolot!), bagaż zdany dopiero o 8:15, bo mimo pianki podpanelowej i dużych worków jeszcze mi kazali ostreczować rower (cena 32 EUR!), odlot o 9:40, bo się opóźnił o pół godziny.
W Wiedniu zaś powrót z lotniska Schwechat i zakupy. W domu byłem o 15:50. Cała akcja dokładnie 12 godzin, z czego samego lotu dwie. Masakra, ile te samolotowe komplikacje człowieka kosztują czasu i zdrowia.
Ale na samym lotnisku było bombowo! ;)

Podsumowanie wyprawy Pirenoja 2025
Całkowity dystans wyprawy: 1921,5 km, średnio dziennie 95,6km (bez dni restowych, ale tym razem dni restowych było dużo, bo miałem zapas czasu przeznaczony na pracę).
Całkowita suma podjazdów: 38 114 m, czyli 2 048 m / 100 km dnia wyprawowego. Z grubsza to samo co rok i dwa lata temu. Z tym że ostatnie dwa dni to prawie zero podjazdów, więc wschodnie Pireneje nieco bardziej górzyste od zachodnich – już raczej na poziomie Alp.
Zaliczonych bigów: 28, czyli tyle, ile mi zostało w Pirenejach i okolicy :) Daje to średnio 1,47 biga na dzień wyprawowy, czyli dość lajtowo, ale jak zwykle były bardzo nierówno rozłożone. Dzień pierwszy i ostatnie trzy to zero bigów, a w samych Pirenejach były z reguły dwa dziennie, a trafiły się i trzy :)
Forma: znacznie lepsza niż w poprzednich latach – widać motywacja do jazdy od początku sezonu (dziękuję, Garminie) dobrze na mnie wpłynęła. Aczkolwiek idealnie nie było, szczerze mówiąc momentami byłem jednak sobą rozczarowany. No, ale absolutnie nie było „zdychania” jak rok temu!
Zdrowie: dobrze. Czasem coś tam łupnęło w krzyżu albo stopa zapiekła, ale to już ten wiek chyba ;)
Sprzęt: zerwany łańcuch i jedna złapana guma. W sumie można powiedzieć, że tanio się wykpiłem. A nie, jeszcze koszmarnie wygięta boczna rurka od bagażnika przez obsługę lotniska (w Wiedniu czy w Barcelonie? Obstawiam to drugie, pewnie zrzucili rower z samolotu!). Na szczęście bez konsekwencji dla jazdy, ale niewiele brakowało, by zablokowała lub uszkodziła koło :/
Z pozytywów: dobrze sprawdził się Edge. Co prawda brakowało mi własnych punktów (strasznie ciężko się zmieścić w 200), ale za to jego wyszukiwarka bywa przydatna (zwłaszcza „point” co oznacza stolik, czyli dżizasa – to chyba jedyne urządzenie / aplikacja, która pozwala to wyszukać tekstowo na mapie, a sprawa jest bardzo przydatna przy dzikowaniu :)
Pogoda: mieszana, z grubsza jak rok temu. Myślałem wtedy, że to wpływ Atlantyku, ale jak widać na wschodzie też dużo pada. Wyraźnie więcej niż w Alpach latem. Trochę to upierdliwe, ale ponieważ z reguły jest przy tym raczej dość ciepło, to idzie to znieść.
Okoliczności: podobne do zeszłorocznych. Pireneje wschodnie równie urokliwe jak zachodnie, sporo skał, ładne widoki, ale nie jakiś szał. Rozczarowali mnie trochę francuscy kierowcy, a pozytywnie zaskoczyli katalońscy. Poza tym miałem okazje dwa razy porozmawiać z Włochami, a z Hiszpanami dogadywałem się całkiem nieźle mówiąc po włosku i wstawiając te (dość liczne) hiszpańskie słówka, które znam. Fajnie :)
Na duży plus Andora - pięknie, górzyście, zielono i raczej niedrogo, tylko trzeba mieć eSIM na net, bo Andora nie jest w Unii i "fair usage" nie działa, więc ceny w tym aspekcie są "szwajcarskie".
No i zero akcji z policją, mimo że obowiązkowego kasku jednak nie wziąłem (rozważałem poważnie, ale by się nie zmieścił do bagażu lotniczego). Nawet lepiej, bo nie wiem, co bym z nim robił na miejscu, chyba głownie na sakwach woził. A w słuchawkach wprawdzie nie jeździłem non-stop, ale dość często. Policję widziałem wielokrotnie (w tym ich "obóz kondycyjny"?), ale ani razu się mną nie zainteresowała. I dobrze!
Ogólnie te całe przepisy o kasku (poza obszarem zabudowanym, więc wjeżdżając do każdego miasteczka oddychałem z ulgą :p) i słuchawkach są bardzo bez sensu. Absolutna większość rowerzystów (poza Barceloną) faktycznie jeździ w kaskach (na zdrowie, ale mnie proszę w to nie mieszać, zwłaszcza w upale!), ale całkiem sporo ma też słuchawki mimo zakazu i nie dziwię się - jazda rowerem na sporych dystansach jest często dość monotonna i słuchanie czegoś (audiobooki) bardzo pomaga w "przetrwaniu" co nudniejszych odcinków, a przy odpowiedniej głośności nie przeszkadza w słyszeniu ruchu drogowego, ja przynajmniej bez problemu ogarniam jedno i drugie.
Ogólnie wyprawa bardzo udana, jestem zadowolony i cieszę się, że obejrzałem całe Pireneje i mogę już tam nie wracać :)
- DST 34.94km
- Czas 01:54
- VAVG 18.39km/h
- VMAX 30.30km/h
- Temperatura 24.0°C
- HRmax 128
- HRavg 104
- Kalorie 538kcal
- Podjazdy 183m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze
Pirenoja, dz. 24
Dziś ostatni dzień jazdy. Wyruszam lekko przed 10, bo mi się nie chciało wcześniej :-P
W kempingowym sklepiku nie ma chleba, więc pytam, gdzie kupić po drodze. "W Cordanie", mówi pani, aha. Po 13 km okazuje się, że Cordana z mojej szosy wygląda tak:

No to jadę na głodnego :-P
Niby cały dzień ma być lekki zjazd, ale jest przy okazji mocno czesko i trochę to męczy. Plus przeciwny wiatr i bardzo ruchliwa droga.
Więc wypatruję miejsc, gdzie szosa objeżdża jakieś miasteczko górą i wtedy jadę przez miasteczko wzdłuż rzeki. W ten sposób po ok 20 km zdobywam chleb, aczkolwiek kiepski. Przed Manresą (większe miasto) orientuje się, że ją też mogę objechać wzdłuż rzeki i z mniejszym ruchem. A jedyne dwie atrakcje miasta (wg google) i tak zobaczę :-) Oto one na jednym zdjęciu :)

Obie atrakcje: most i katedra
Sprawdzam też hotele w okolicy lotniska i chociaż jest szokująco drogo, to jednak jeden za 70 za noc się znalazł. Po namyśle stwierdzam jednak, że wolę drogi kemping niż jeszcze droższy pokoik bez klimy. Tymczasem jest już dobrze ponad 30 stopni.
Dalsza droga prowadzi pod masywem Montserrat. Widoki fantastyczne, ale zdjęcia niestety pod słońce.

Szosa C-55 ciągnie się i ciągnie, straszliwy ruch ciężarówek, wąsko, prawie nie ma pobocza, nie bardzo nawet jest gdzie odsapnąć! W końcu widzę stojące na wyjątkowo szerszym w tym miejscu poboczu... plastikowe krzesło! No to postój, zwłaszcza że jest cień! Siadam, relaksuje się, aż tu nagle podchodzi sexworkerka i mówi, że to jej krzesło i mam spadać! Krzesło zwalniam, ale sobie jeszcze stoję, a ona mówi, że mam tu nie stać! LOL! 😂
Mówię, że to miejsce publiczne i jak jej coś nie pasi, to niech dzwoni po policję! 😂 Po kilku minutach jednak stwierdzam, że jej towarzystwo mi nie odpowiada i odjeżdżam. Bo biorąc pod uwagę jak mnie potraktowała ("che te vayas" to były jej pierwsze słowa), to nie tyle sexworkerka, co wredna kurwa :-P
Potem jadę już głównie płasko przez kolejne miasteczka aglomeracji. Tereny z reguły przemysłowe i brzydkie, do tego pod coraz mocniejszy wiatr. Odliczam kilometry do końca...
W międzyczasie Mercadona (kolacja, zakupy na jutro i dużo longanizy de pavo do domu) i Leroy Merlin (taśma klejąca). Wreszcie docieram w okolice lotniska i przedzieram się przez jeżyny do kępy trzcin, gdzie zostawiłem piankę (prawie miesiąc temu!). Pianka jest, dodatki też, super! :-)
No to teraz wreszcie na kemping. Strasznymi opłotkami jadę i jadę, aż docieram do... plaży. Kemping już widać, ale przez rzeczkę i plot. No to teraz sobie popcham obciążony na maksa rower przez kopny piach... Miodzio!
Na kemping docieram jakoś od tyłu i strasznie zmachany. Jadę na recepcję, stoję w kolejce i w końcu dostaję w sumie przyzwoitą piazzolę za 71 za dwie noce. Nie tak źle! Potem jeszcze spacer na plażę, bo przy pchaniu zgubiłem wetkniętą między sakwy folię do opakowania sakw do samolotu! Na szczęście się znalazła.

Nie ma bata, żebym kemping opuszczał tą samą drogą. Nichu ja! Pojadę kawałek autostradą (innej drogi nie ma) i chuj, trudno.
Namiot, mycie, jedzenie, relacja... To był długi i ciężki dzień. Przed odlotem muszę wstać o 4, ale na szczęście to nie jutro! Jutro odpoczywam...
W kempingowym sklepiku nie ma chleba, więc pytam, gdzie kupić po drodze. "W Cordanie", mówi pani, aha. Po 13 km okazuje się, że Cordana z mojej szosy wygląda tak:

No to jadę na głodnego :-P
Niby cały dzień ma być lekki zjazd, ale jest przy okazji mocno czesko i trochę to męczy. Plus przeciwny wiatr i bardzo ruchliwa droga.
Więc wypatruję miejsc, gdzie szosa objeżdża jakieś miasteczko górą i wtedy jadę przez miasteczko wzdłuż rzeki. W ten sposób po ok 20 km zdobywam chleb, aczkolwiek kiepski. Przed Manresą (większe miasto) orientuje się, że ją też mogę objechać wzdłuż rzeki i z mniejszym ruchem. A jedyne dwie atrakcje miasta (wg google) i tak zobaczę :-) Oto one na jednym zdjęciu :)

Obie atrakcje: most i katedra
Sprawdzam też hotele w okolicy lotniska i chociaż jest szokująco drogo, to jednak jeden za 70 za noc się znalazł. Po namyśle stwierdzam jednak, że wolę drogi kemping niż jeszcze droższy pokoik bez klimy. Tymczasem jest już dobrze ponad 30 stopni.
Dalsza droga prowadzi pod masywem Montserrat. Widoki fantastyczne, ale zdjęcia niestety pod słońce.

Szosa C-55 ciągnie się i ciągnie, straszliwy ruch ciężarówek, wąsko, prawie nie ma pobocza, nie bardzo nawet jest gdzie odsapnąć! W końcu widzę stojące na wyjątkowo szerszym w tym miejscu poboczu... plastikowe krzesło! No to postój, zwłaszcza że jest cień! Siadam, relaksuje się, aż tu nagle podchodzi sexworkerka i mówi, że to jej krzesło i mam spadać! Krzesło zwalniam, ale sobie jeszcze stoję, a ona mówi, że mam tu nie stać! LOL! 😂
Mówię, że to miejsce publiczne i jak jej coś nie pasi, to niech dzwoni po policję! 😂 Po kilku minutach jednak stwierdzam, że jej towarzystwo mi nie odpowiada i odjeżdżam. Bo biorąc pod uwagę jak mnie potraktowała ("che te vayas" to były jej pierwsze słowa), to nie tyle sexworkerka, co wredna kurwa :-P
Potem jadę już głównie płasko przez kolejne miasteczka aglomeracji. Tereny z reguły przemysłowe i brzydkie, do tego pod coraz mocniejszy wiatr. Odliczam kilometry do końca...
W międzyczasie Mercadona (kolacja, zakupy na jutro i dużo longanizy de pavo do domu) i Leroy Merlin (taśma klejąca). Wreszcie docieram w okolice lotniska i przedzieram się przez jeżyny do kępy trzcin, gdzie zostawiłem piankę (prawie miesiąc temu!). Pianka jest, dodatki też, super! :-)
No to teraz wreszcie na kemping. Strasznymi opłotkami jadę i jadę, aż docieram do... plaży. Kemping już widać, ale przez rzeczkę i plot. No to teraz sobie popcham obciążony na maksa rower przez kopny piach... Miodzio!
Na kemping docieram jakoś od tyłu i strasznie zmachany. Jadę na recepcję, stoję w kolejce i w końcu dostaję w sumie przyzwoitą piazzolę za 71 za dwie noce. Nie tak źle! Potem jeszcze spacer na plażę, bo przy pchaniu zgubiłem wetkniętą między sakwy folię do opakowania sakw do samolotu! Na szczęście się znalazła.

Nie ma bata, żebym kemping opuszczał tą samą drogą. Nichu ja! Pojadę kawałek autostradą (innej drogi nie ma) i chuj, trudno.
Namiot, mycie, jedzenie, relacja... To był długi i ciężki dzień. Przed odlotem muszę wstać o 4, ale na szczęście to nie jutro! Jutro odpoczywam...
- DST 113.50km
- Teren 1.00km
- Czas 05:19
- VAVG 21.35km/h
- VMAX 57.00km/h
- Temperatura 32.0°C
- HRmax 132
- HRavg 105
- Kalorie 1496kcal
- Podjazdy 772m
- Sprzęt Surlier
- Aktywność Jazda na rowerze