Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2019
Dystans całkowity: | 1139.65 km (w terenie 29.30 km; 2.57%) |
Czas w ruchu: | 51:27 |
Średnia prędkość: | 22.15 km/h |
Maksymalna prędkość: | 58.92 km/h |
Suma podjazdów: | 8705 m |
Liczba aktywności: | 23 |
Średnio na aktywność: | 49.55 km i 2h 14m |
Więcej statystyk |
Poza kupy z N.
- DST 11.46km
- Czas 00:36
- VAVG 19.10km/h
- VMAX 25.50km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 38m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
szosowo na rozgrzewkę
bo zimno! ;)
Łódź - Starowa Góra - Kostantyna - Grodzisko - Kalinko - Tuszyn - DK1 - Łódź. Słaby, kołujący wiatr. Raczej pomagał i to chyba w obie strony! :o
Łódź - Starowa Góra - Kostantyna - Grodzisko - Kalinko - Tuszyn - DK1 - Łódź. Słaby, kołujący wiatr. Raczej pomagał i to chyba w obie strony! :o
- DST 40.59km
- Czas 01:13
- VAVG 33.36km/h
- VMAX 56.81km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 163m
- Sprzęt Colnago
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście
- DST 10.28km
- Czas 00:30
- VAVG 20.56km/h
- VMAX 30.50km/h
- Temperatura 36.0°C
- Podjazdy 38m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście
- DST 20.15km
- Czas 00:56
- VAVG 21.59km/h
- VMAX 36.50km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście
Masakra jaki upał! ;)
- DST 14.35km
- Czas 00:41
- VAVG 21.00km/h
- VMAX 29.00km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 58m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Łódź
- DST 10.57km
- Czas 00:31
- VAVG 20.46km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 42m
- Sprzęt Batavus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 czerwca 2019
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Amico di bico, dz. 32 - powrotny
Na lotnisko w Alghero. Ślad poniżej przedstawia całość pobytu w Alghero (dojazd z autobusu na kwaterę, wyskok po zakupy i dojazd na lotnisko)
Udało się! Rama się nie rozpadła! Potem już tylko pozostało mi zdemontować i opakować rower oraz czekać na samolot. Do domu dotarłem ok północy. Smuteczek...
Podsumowanie wyprawy Amico di Bico, czyli MezzItalia i CeS:
Całkowity dystans wyprawy: 2 205,73 km, średnio dziennie 74,76 km bez dnia 0 i trzech dni na końcu, kiedy starałem się jechać jak najmniej a nie jak najwięcej ;) Tak czy owak marniutko.
Całkowita suma podjazdów: 38 314 m, czyli 1 737 m / 100 km. Tu zacnie, widać, że łatwo nie było
Zaliczonych bigów: 23, wcale nie tak dużo, bo średnio raptem 0,8 biga dziennie. To było spowodowane tym, że w okolicach, w których jeździłem (oprócz Sardynii), już wcześniej sporo bigów miałem zaliczone, a teraz raczej "czyściłem pozostałości". No i się udało: jedyne bigi, jakie mi pozostały do zrobienia we Włoszech, leżą w Alpach. W sumie to smutno, bo kocham bigi i Italię... :( Ale widać też po nasyceniu trasy podjazdami, że we Włoszech nie tylko na bigach jest co popodjeźdżać ;)
Ogólnie wyprawa fantastyczna! Muszę przyznać, że bałem się samotnej jazdy, wcześniej próbowałem solowe kilkudniówki i zawsze było jakoś tak "łyso". Teraz odważyłem się zaryzykować, bo miał do mnie w trzecim tygodniu dołączyć Serwecz. Nie dołączył, bo złapał kontuzję, a ja będąc już na miejscu postanowiłem kontynuować w pojedynkę. I to była dobra decyzja. Nie było ani łyso, ani smutno, ani samotnie. Oczywiście tęskniłem za domem, przede wszystkim za N., ale pobyt i jazda po Italii były przyjemnością a nie czekaniem końca. Może także dlatego, że przez ostatnią zimę naprawdę nieźle nauczyłem się włoskiego i teraz z lubością go praktykowałem :)
W każdym razie na tyle zachęciłem się do samotnych wypraw, ze jeszcze na ten rok planuje dwie kolejne! (o ile lata mi nie zabraknie ;) aczkolwiek już nie do Italii. Ciekawe czy w kraju, którego rodzimego języka nie znam, samotność będzie bardziej doskwierała ;)
Na minus natomiast pogoda. Spodziewałem się śródziemnomorskiej wiosny, czyli czegoś w rodzaju polskiego lata, tylko z mniejszą ilością deszczu. Tymczasem deszczu było w bród, śniegu też trochę, a temperatury nie rozpieszczały. Nie wiem jakim cudem nie popsuło mi to przyjemności z wyprawy, ale nie popsuło :)
Udało się! Rama się nie rozpadła! Potem już tylko pozostało mi zdemontować i opakować rower oraz czekać na samolot. Do domu dotarłem ok północy. Smuteczek...
Podsumowanie wyprawy Amico di Bico, czyli MezzItalia i CeS:
Całkowity dystans wyprawy: 2 205,73 km, średnio dziennie 74,76 km bez dnia 0 i trzech dni na końcu, kiedy starałem się jechać jak najmniej a nie jak najwięcej ;) Tak czy owak marniutko.
Całkowita suma podjazdów: 38 314 m, czyli 1 737 m / 100 km. Tu zacnie, widać, że łatwo nie było
Zaliczonych bigów: 23, wcale nie tak dużo, bo średnio raptem 0,8 biga dziennie. To było spowodowane tym, że w okolicach, w których jeździłem (oprócz Sardynii), już wcześniej sporo bigów miałem zaliczone, a teraz raczej "czyściłem pozostałości". No i się udało: jedyne bigi, jakie mi pozostały do zrobienia we Włoszech, leżą w Alpach. W sumie to smutno, bo kocham bigi i Italię... :( Ale widać też po nasyceniu trasy podjazdami, że we Włoszech nie tylko na bigach jest co popodjeźdżać ;)
Ogólnie wyprawa fantastyczna! Muszę przyznać, że bałem się samotnej jazdy, wcześniej próbowałem solowe kilkudniówki i zawsze było jakoś tak "łyso". Teraz odważyłem się zaryzykować, bo miał do mnie w trzecim tygodniu dołączyć Serwecz. Nie dołączył, bo złapał kontuzję, a ja będąc już na miejscu postanowiłem kontynuować w pojedynkę. I to była dobra decyzja. Nie było ani łyso, ani smutno, ani samotnie. Oczywiście tęskniłem za domem, przede wszystkim za N., ale pobyt i jazda po Italii były przyjemnością a nie czekaniem końca. Może także dlatego, że przez ostatnią zimę naprawdę nieźle nauczyłem się włoskiego i teraz z lubością go praktykowałem :)
W każdym razie na tyle zachęciłem się do samotnych wypraw, ze jeszcze na ten rok planuje dwie kolejne! (o ile lata mi nie zabraknie ;) aczkolwiek już nie do Italii. Ciekawe czy w kraju, którego rodzimego języka nie znam, samotność będzie bardziej doskwierała ;)
Na minus natomiast pogoda. Spodziewałem się śródziemnomorskiej wiosny, czyli czegoś w rodzaju polskiego lata, tylko z mniejszą ilością deszczu. Tymczasem deszczu było w bród, śniegu też trochę, a temperatury nie rozpieszczały. Nie wiem jakim cudem nie popsuło mi to przyjemności z wyprawy, ale nie popsuło :)
- DST 14.28km
- Czas 00:52
- VAVG 16.48km/h
- VMAX 26.74km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 48m
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 czerwca 2019
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Amico di ex-bico :( dz. 30
W Oristano na stację i w Alghero ze stacji. Po drodze pociąg do Sassari i autobus do Alghero. Dotarłem na miejsce. Teraz kibel do soboty rano, kiedy to spróbuję resztką (Surlowych) sił dojechać z bagażem na lotnisko. A potem niech się dzieje co chce. Strasznie smutno, kochałem ten rower :(((
- DST 9.86km
- Czas 00:44
- VAVG 13.45km/h
- VMAX 20.08km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 64m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 czerwca 2019
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Amico di bico, dz. 29, dusza na ramieniu
Całe 8,29 km (po folię bąbelkową i na stacje kolejową w Cagliari i ze stacji w Oristano na kwaterę) najwolniej jak się dało i z duszą na ramieniu. Rama się jeszcze trzyma...
- DST 8.29km
- Czas 00:42
- VAVG 11.84km/h
- VMAX 30.18km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 72m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 4 czerwca 2019
Kategoria Surly-arch, Wyprawa
Amico di bico, dz. 28, no i skończyło się Surly'owanie...
Po wczorajszych "atrakcjach" dziś było jeszcze ciekawiej! Słuchajcie, słuchajcie! :)
Rano siedziałem jak trusia, nie chciałem mieć już nic do czynienia z gospodarzami, ale do kibla musiałem wyjść, a w kuchni czyhał mąż i mnie zagadywał. Ale przyjaźnie, więc luz.
Jak tylko zacząłem wynosić spakowane rzeczy, to żeński russkij czieławiek wpadł do mojego pokoju i zaczął fotografować ścianę. Na której NAPRAWDĘ nie było żadnego spowodowanego przeze mnie zabrudzenia. Też sfotografowałem. Mąż raz jeszcze przypomniał, że umówiliśmy się nie pisać sobie nawzajem opinii na AirBnB. Widać naprawdę się boi o źródło dochodów. Aż się zastanawiam, czy jednak nie napisać, bo to co odpierdalał żeńskij russkij czieławiek jest nie do przyjęcia i wypadałoby ostrzec innych podróżników... No, ale umowa to umowa, sam nie wiem...
W każdym razie wyszedłem roztrzęsiony. Na tyle, że nie zainteresowałem się (choć usłyszałem), tym co mi też tak "cyka" lub może trzeszczy w rowerze, jak go ruszam (nie tyle podczas jazdy, ile podczas wstawiania pionowo do windy, etc). No, ale nie zainteresowałem się. Pojechałem. Na drugą kwaterę nie było daleko, raptem 2,5 km. A tu inna kultura: uśmiechnięty gospodarz Włoch, miła atmosfera, jednak jest kuchnia, można korzystać, chwilę pogadaliśmy i w ogóle super. Od razu mi się trochę humor poprawił.
Przepak do małej sakwy i ok 10:30 ruszam na biga Serpeddi. Pierwsze 15 km przez bardzo nieprzyjemne miasto. Duży ruch, mnóstwo czerwonych świateł i straszne nawierzchnie. Aż tyłek i ręce bolą! A przecież potem ma być tylko gorzej, bo będzie szuter...
I faktycznie, jak wreszcie wyjechałem z miejskiego ruchu, to skończył się też asfalt. A tu szuter... nie nadaje się do jazdy. Kamory wielkości połowy głowy, a nie szuter! Po raptem 200 metrach się poddałem, nie do zrobienia bez pancernych opon i fulla. Na szczęście miałem plan B, czyli trasę, która miałem zjeżdżać. Niby nielegalna (nie ma jej na stronie bigów), ale przecież też prowadzi na szczyt i też szutrem. Jeśli przejezdna, to wjadę nią i cześć, są w końcu kurwa granice poświęcenia. Zwłaszcza w tak miło rozpoczętym dniu...
No to jadę z powrotem, trochę czech po asfalcie i jest szuter. Lepszy. Też ciężki, nawet bardzo, ale przejezdny. To jadę. Strasznie ciężko idzie, bo i upał się już zrobił solidny. Ale słucham sobie niezłej książki i jadę, powoli do góry. Momentami nachylenie dochodzi do 18%, ale na szczęście w kilku takich miejscach wylali beton, bo wątpię, żebym na moich oponach (Schwalbe Marathon Supreme - polecam! tylko nie na ciężki teren :P) podjechał szuter o takim nachyleniu. A szuter nie z tych dobrych bynajmniej (jak np w Szwecji), tylko mniej więcej taki.
Wreszcie, po chyba 2,5 godzinach walki podjechałem. Jest big! Ostatni na Sardynii, ostatni we Włoszech poza Alpami. Hurra!!
No to teraz zjazd tą samą wspaniałą drogą. Przestałem słuchać książki, bo na takim zjeździe, to raczej trzeba się skupić na tym, co przed przednim kołem niż na fabule i jadę. Bardzo ostrożnie, a i tak momentami mną nieźle zarzuca. Ale jadę. I słyszę cykanie. I trzeszczenie. W końcu postanowiłem popatrzeć, co też tak ładnie cyka. A to... rama. Rama Surly Long Haul Trucker o przebiegu 80.430 km, z czego ok połowa po tym jak w 2014 roku na lotnisku w Neapolu obsługa bagażowa zrzuciła mi (opakowany) rower z luku samolotu na wózek bagażowy, na którym leżał już rower Daniela. Tak na oko 1,5 metra swobodnego lotu i spotkanie dwóch rowerów bokami opakowanymi w folię bąbelkową. Miałem po tym połamany błotnik, rockring i wgniecioną ramę (wgniecenie zauważyłem dopiero po powrocie ponad 2 tygodnie później, więc nie było szans na roszczenie z OC przeciw firmie obsługującej bagaż na lotniku). Ale generalnie wszystko grało. Do dziś. Bo od dziś (pewnie tak naprawdę od wczoraj, skoro już rano cykało) rama wygląda tak
Na zdjęciach jest widoczny cały obwód dolnej rury ramy (ok 20 cm poniżej spawu główki). Jak widać, tylko na jednym z sześciu zdjęć nie ma pęknięcia. Tak na oko ok 2/3 obwodu jest rozwalone. No to już wiadomo, co cykało - to ja SIĘ cykałem!! Od tego momentu więcej sprowadzałem niż zjeżdżałem, bo stwierdziłem, że skoro jeszcze JAKOŚ ta rama się trzyma, to wolę sprowadzić 8 km po szutrze, a potem przejechać ostatnie 20 po asfalcie niż szukać alternatywnego transportu na kwaterę w Cagliari (o ile wyszedłbym cało z upadku podczas zjazdu po szutrze nachylonym 10-15% z opcjonalną przepaścią tuż obok). Udało się - wytrzymała. Siedzę na kwaterze i zastanawiam się, jak się stąd wydostać, żeby nie musieć już jechać rowerem. Bo rama wygląda, jakby się w każdej chwili miała rozlecieć, a do lotniska, z którego mam odlot w sobotę, zostało mi ok 200 km i 3000 metrów zjazdów (z taka ramą raczej zjazdy są większym problemem niż podjazdy :P). Życzcie mi powodzenia w wymyśleniu CZEGOŚ :P
EDIT: już mam znalezione dość bezpieczne rozwiązanie problemu transportu bez konieczności jechania rowerem (istotnych dystansów). Będzie dobrze :)
PS. Najwyraźniej znowu zapomniałem zapisać śladu w GPS :(
Rano siedziałem jak trusia, nie chciałem mieć już nic do czynienia z gospodarzami, ale do kibla musiałem wyjść, a w kuchni czyhał mąż i mnie zagadywał. Ale przyjaźnie, więc luz.
Jak tylko zacząłem wynosić spakowane rzeczy, to żeński russkij czieławiek wpadł do mojego pokoju i zaczął fotografować ścianę. Na której NAPRAWDĘ nie było żadnego spowodowanego przeze mnie zabrudzenia. Też sfotografowałem. Mąż raz jeszcze przypomniał, że umówiliśmy się nie pisać sobie nawzajem opinii na AirBnB. Widać naprawdę się boi o źródło dochodów. Aż się zastanawiam, czy jednak nie napisać, bo to co odpierdalał żeńskij russkij czieławiek jest nie do przyjęcia i wypadałoby ostrzec innych podróżników... No, ale umowa to umowa, sam nie wiem...
W każdym razie wyszedłem roztrzęsiony. Na tyle, że nie zainteresowałem się (choć usłyszałem), tym co mi też tak "cyka" lub może trzeszczy w rowerze, jak go ruszam (nie tyle podczas jazdy, ile podczas wstawiania pionowo do windy, etc). No, ale nie zainteresowałem się. Pojechałem. Na drugą kwaterę nie było daleko, raptem 2,5 km. A tu inna kultura: uśmiechnięty gospodarz Włoch, miła atmosfera, jednak jest kuchnia, można korzystać, chwilę pogadaliśmy i w ogóle super. Od razu mi się trochę humor poprawił.
Przepak do małej sakwy i ok 10:30 ruszam na biga Serpeddi. Pierwsze 15 km przez bardzo nieprzyjemne miasto. Duży ruch, mnóstwo czerwonych świateł i straszne nawierzchnie. Aż tyłek i ręce bolą! A przecież potem ma być tylko gorzej, bo będzie szuter...
I faktycznie, jak wreszcie wyjechałem z miejskiego ruchu, to skończył się też asfalt. A tu szuter... nie nadaje się do jazdy. Kamory wielkości połowy głowy, a nie szuter! Po raptem 200 metrach się poddałem, nie do zrobienia bez pancernych opon i fulla. Na szczęście miałem plan B, czyli trasę, która miałem zjeżdżać. Niby nielegalna (nie ma jej na stronie bigów), ale przecież też prowadzi na szczyt i też szutrem. Jeśli przejezdna, to wjadę nią i cześć, są w końcu kurwa granice poświęcenia. Zwłaszcza w tak miło rozpoczętym dniu...
No to jadę z powrotem, trochę czech po asfalcie i jest szuter. Lepszy. Też ciężki, nawet bardzo, ale przejezdny. To jadę. Strasznie ciężko idzie, bo i upał się już zrobił solidny. Ale słucham sobie niezłej książki i jadę, powoli do góry. Momentami nachylenie dochodzi do 18%, ale na szczęście w kilku takich miejscach wylali beton, bo wątpię, żebym na moich oponach (Schwalbe Marathon Supreme - polecam! tylko nie na ciężki teren :P) podjechał szuter o takim nachyleniu. A szuter nie z tych dobrych bynajmniej (jak np w Szwecji), tylko mniej więcej taki.
Wreszcie, po chyba 2,5 godzinach walki podjechałem. Jest big! Ostatni na Sardynii, ostatni we Włoszech poza Alpami. Hurra!!
No to teraz zjazd tą samą wspaniałą drogą. Przestałem słuchać książki, bo na takim zjeździe, to raczej trzeba się skupić na tym, co przed przednim kołem niż na fabule i jadę. Bardzo ostrożnie, a i tak momentami mną nieźle zarzuca. Ale jadę. I słyszę cykanie. I trzeszczenie. W końcu postanowiłem popatrzeć, co też tak ładnie cyka. A to... rama. Rama Surly Long Haul Trucker o przebiegu 80.430 km, z czego ok połowa po tym jak w 2014 roku na lotnisku w Neapolu obsługa bagażowa zrzuciła mi (opakowany) rower z luku samolotu na wózek bagażowy, na którym leżał już rower Daniela. Tak na oko 1,5 metra swobodnego lotu i spotkanie dwóch rowerów bokami opakowanymi w folię bąbelkową. Miałem po tym połamany błotnik, rockring i wgniecioną ramę (wgniecenie zauważyłem dopiero po powrocie ponad 2 tygodnie później, więc nie było szans na roszczenie z OC przeciw firmie obsługującej bagaż na lotniku). Ale generalnie wszystko grało. Do dziś. Bo od dziś (pewnie tak naprawdę od wczoraj, skoro już rano cykało) rama wygląda tak
Na zdjęciach jest widoczny cały obwód dolnej rury ramy (ok 20 cm poniżej spawu główki). Jak widać, tylko na jednym z sześciu zdjęć nie ma pęknięcia. Tak na oko ok 2/3 obwodu jest rozwalone. No to już wiadomo, co cykało - to ja SIĘ cykałem!! Od tego momentu więcej sprowadzałem niż zjeżdżałem, bo stwierdziłem, że skoro jeszcze JAKOŚ ta rama się trzyma, to wolę sprowadzić 8 km po szutrze, a potem przejechać ostatnie 20 po asfalcie niż szukać alternatywnego transportu na kwaterę w Cagliari (o ile wyszedłbym cało z upadku podczas zjazdu po szutrze nachylonym 10-15% z opcjonalną przepaścią tuż obok). Udało się - wytrzymała. Siedzę na kwaterze i zastanawiam się, jak się stąd wydostać, żeby nie musieć już jechać rowerem. Bo rama wygląda, jakby się w każdej chwili miała rozlecieć, a do lotniska, z którego mam odlot w sobotę, zostało mi ok 200 km i 3000 metrów zjazdów (z taka ramą raczej zjazdy są większym problemem niż podjazdy :P). Życzcie mi powodzenia w wymyśleniu CZEGOŚ :P
EDIT: już mam znalezione dość bezpieczne rozwiązanie problemu transportu bez konieczności jechania rowerem (istotnych dystansów). Będzie dobrze :)
PS. Najwyraźniej znowu zapomniałem zapisać śladu w GPS :(
- DST 73.19km
- Teren 27.00km
- Czas 05:41
- VAVG 12.88km/h
- VMAX 52.27km/h
- Temperatura 35.0°C
- Podjazdy 1575m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze