Niedziela, 20 czerwca 2010
Kategoria Surly-arch, Wycieczka, rekordy i hardkory
Cięciwą - Łuków, czyli pińceta ;)
To był spontan. W czwartek wpadłem na pomysł machnięcia "500" jeszcze przed wyprawą, w piątek okazało się, że ma być niezła pogoda i zmienny wiatr, w sobotę o 12 już jechałem :)
Kierunek zdeterminował wiatr wiejący w sobotę: wiało z NWW, a zatem Tomaszów i Radom. Mało! Dęblin? Mało, zresztą praktycznie cała tę trasę, tylko w odwrotnym kierunku przejechałem w Wielkanoc (tyle że w dwa dni). Wtedy wpadł mi do głowy Łuków, do którego wybierałem się zimą z Serweczem, ale nie wyszło. A jak Łuków, to i koniecznie cięciwa. A więc łukiem tam, a po cięciwie z powrotem (a wiatr miał się nazajutrz odwrócić na NEE - bajka, nie? :)
Ostatecznie wyszło tak.
Początek mocny. Odczuwalny wiatr w plecy, więc wyraźnie się oszczędzając, w Inowłodzu mam mimo to średnią 28,6. No ale to pierwsze koty za płoty, dalej będzie pod tym względem już tylko gorzej ;)
Pierwszy minikryzys łapie mnie tuż przed Radomiem, już po 135 km. Niepokojące. Robię więc dłuższy postój pod sklepem. Znaczy, jakieś 20 minut ;) Ciastko, dużo soku. Będzie dobrze!
Za Radomiem trasa wiedzie, przez urokliwą puszczę Kozienicką – naprzemienne głębokie lasy i polany, przez które prowadzi droga, są bardzo przyjemne, lecz przywodzą myśl, że już nie za długo zmierzch i trzeba koniecznie się z lasów wydostać, bo w nocy jest w nich choć oko wykol, a moja lampka jest chimeryczna.
Lasy jednak skończyły się niedługo za Pionkami i przez pola oraz nadrzeczne szuwary dotarłem do Wisły. Tu stuknęło mi 200 i zrobiłem kolejny dłuższy postój – na przebranie się w długie i zmianę butów (to ostatnie bezcenne – zabrałem sandały oraz zwykłe buty i kilkukrotnie zmieniałem – chyba tylko dzięki temu moje stopy wytrzymały tę trasę!).
Za Dęblinem zaczęły się niezłe pagórki, przyznam, że się nie spodziewałem. Ponadto szybko się ściemniało, więc niekiedy musiałem zaledwie się domyślać, czemu tak ciężko się jedzie ;) Oprócz pagórków zaczął się też remont drogi na Kock i kilka odcinków ruchu wahadłowego. Na szczęście aut niewiele, więc na bezczelna wchrzaniałem się na czerwonym :P W ogóle jakoś odludno tam było – przez kilkanaście albo i dwadzieścia kilka kilometrów – od Dęblina do Przytyczna - nie przejeżdżałem przez żadną wieś! W środkowej Polsce taka sytuacja jest nie do pomyślenia, a szkoda… W międzyczasie zaś wiatr – jak to wieczorem – prawie całkiem ucichł.
W Przytycznie rzut oka na mapę i już wiem: tu trza odbić w boczne dróżki, bo przez Kock za daleko, zresztą z tym ciągłym ruchem wahadłowym jazda jest nazbyt rwana. Oczywiście ciemno jest już kompletnie, zachmurzenie pełne, więc księżyca ni widu, a w przy drodze w lewo żadnego drogowskazu. Znak przy drodze w prawo (Michów i Lublin) upewnia mnie jednak, że w lewo to właśnie ta droga. Decyzję wspomaga spory jak na tak boczną dróżkę ruch samochodowy – widać wiedzie ona DOKĄDŚ… Ruszam.
Za chwilę droga się rozwidla, a ja nie mam dokładnej mapy… Próbuję prawej odnogi świadom, że to raczej nie ta, ale może to być niezły skrót do Serokomli. Niestety, a może na szczęście już po ok. kilometrze droga przechodzi w gruntówkę. Zawracam. Lewa odnoga prezentuje się nieźle – asfalt przyzwoity, ruch wystarczający, by mieć nadzieję, ale niewystarczający, by zmęczyć. Jadę.
Po raz pierwszy włączam lampkę sprowadzoną z Hong-kongu. Matko, jak ona niewiarygodnie mocno świeci! Czuję się jak na motocyklu! Dopóki asfalt jest gładki, gratuluję sobie w myślach zakupu, przy pierwszych drobnych nierównościach – wraca stara przypadłość – lampka przy każdym wstrząsie zmienia tryb świecenia, więc mam dyskotekę: mocne światło – słabsze światło – strobo. I tak w kółko. Co za debil wymyślił ten spieprzony wyłącznik i te spieprzone tryby?! Nie wystarczyłoby „włącz”?! Wtedy nic by się nie mogło popsuć…
Lampka tak mnie spieniła, że ją wyłączam i przez chwilę jadę na samym Cateye’u. Po chwili jednak stwierdzam, że nie ma co się obrażać na rzeczywistość i że mimo dyskoteki z lampką chińską (w dowolnym trybie świecenia) widzę w każdym razie lepiej niż bez niej, więc od tej pory włączam ją na stałe, co jakiś czas korygując tylko tryb, a z czasem i z tego rezygnując. Nawet przy strobo (bardzo szybkim, uniemożliwiającym akomodację) da się jakoś jechać ;)
A tymczasem droga wije się wśród lasów oraz pól i ogólnie nie bardzo wiadomo, czy to ta droga. Pierwsza wieś „Krzówka”, a na mapie mam napisane „Krzyżówka” – błąd na mapie czy w mojej nawigacji…? Dość długo nie ma żadnej kolejnej wsi, potem są dwie, których nazwy nic mi nie mówią i wreszcie jest – Adamów – dobra nasza, to tędy! :)
Bardzo dobra jest też nawierzchnia – jestem zbudowany postawą tutejszych drogowców ;)
W Wojcieszkowie wylatuję na drogę Kock-Łuków i nawierzchnia się pogarsza, ale ja już poczułem cel, więc rwę do przodu. Jeszcze godzina i o 00:45 staję na dłuższy postój na całodobowej stacji w Łukowie. Jedzenie, napój energetyczny, toaleta, zmiana butów. Chyba z pół godziny tam spędziłem, szukając motywacji do dalszej jazdy. Wreszcie znalazłem: stąd będzie już z każdą chwilą coraz bliżej domu! :) Ruszam o godz. 01:15, a licznik pokazuje 277 km…
Do Stoczka Łukowskiego trasa bez historii, wyznaczana ciągła walką z kiepską dość nawierzchnią i – w konsekwencji – ze zmieniającą jak w kalejdoskopie tryby lampką. Podczas krótkiego postoju za Stoczkiem widzę na niebie najpierwsze oznaki świtu – dobra nasza! Od Wilchty jest już na tyle widno, ze całkowicie gaszę przednie lampki, przetrwałem noc! A na liczniku 325 – będzie dobrze!
Teraz troszkę błądzenia po bocznych (acz tym razem nieźle oznakowanych drogach) – przez Warszawice i Dziecinów docieram w znane mi z wielkanocnego wypadu okolice mostu w Górze Kalwarii. Powoli też zrywa się wiatr. Północny. Nie tak źle, choć mogło i miało być lepiej…
Za Wisłą znów te – zaskakujące w tym miejscu – pagórki. Mając w nogach już ponad 350 km oraz za sobą kilkanaście godzin w siodle nie chce się, oj nie chce się pedałować pod górę… No, ale trzeba, bo takie mini-czechy będą już właściwie aż do samej Łodzi. Trudno, jak nie ja dam radę, to kto?! ;)
400 km stuka mi w Grójcu i uświadamia mi, ze jestem już bardzo, ale to bardzo zmęczony. Widać różnicę w formie z poprzednia poważną trasą („Pikuś z Przodkiem”) – wtedy byłem po wyprawie i chyba w życiowej kondycji, teraz jestem po przerwie i właściwie "z marszu", i mimo że trasa jest przecież o niebo łatwiejsza – „wysiadam”. No, ale przecież dojadę! :)
A tymczasem „mini-czechy” trwają w najlepsze, a ja sukcesywnie skracam dystanse między moimi zwyczajowymi mini-postojami. Na początku było to 30 km, potem przez większość trasy 25, od Łukowa już 20, a teraz 15. Oj, źle się dzieje, panie… Wreszcie, kiedy gdzieś między Białą Rawską a Rawą robię kolejny „postoik” po 8 (!!!) km od poprzedniego, dochodzę do wniosku, ze tak dalej być nie może. Wyłączam audiobooka, wrzucam Rammsteina i w pedał. Pomogło. Na raz dociągnąłem dobrze za Rawę, znów ponad 20 km, a na liczniku już 456 i za 10 padnie rekord życiowy. Widać przyczyna była w dużej mierze psychologiczna ;)
Następny kęs to już Rogów, gdzie zatrzymuje mnie zamknięty przejazd kolejowy. Wykorzystuję to na kolejny postój, ale już wiem, że teraz mnie nic nie powstrzyma. Na liczniku 470, rekord pobity, zostało ok. 35.
Przez Brzeziny przelatuję dość żwawo, jednak wyjazd z kotliny tuż za miastem pokazuje mi skalę zmęczenia – pod górkę wyprzedza mnie dość swobodnie jakiś wsiowy chłopiec na marketowcu. Cóż to jednak znaczy motywacja – po chwili ja go wyprzedzam i następny raz widzę dopiero podczas ostatniego „postoiku” przed Gałkówkiem :)
MakSzynka w menu w Andrespolu ;)
Stąd już z górki: Andrespol, tablica „Łódź” na Rokicińskiej a tuż za nią… stuka mi 500 km trasy. Unoszę ręce, jakbym wygrał etap Tour de France! Kierowcy dziwnie patrzą ;)
Trasą przez Janów, Ofiary i Młynek kończę ten wypad po rekord. Do domu docieram całkowicie zmordowany i nieźle obolały (stopy, dłonie, prawy Achilles, trochę kolana, kark, krocze…) i nawet nie bardzo mam siłę się cieszyć z wyczynu. Właściwie dopiero po trzygodzinnej drzemce do mnie dociera ;)
Łódź - Tomaszów - Radom - Dęblin - Łuków - Góra Kalwaria - Rawa maz. - Łódź
Życiówka. Czas całej wycieczki: 26:05.
PS. Z powodu "psychologicznego" pośpiechu, a potem zmęczenia nie miałem ochoty się zatrzymywać na zdjęcia - olałem nawet pod Przytycznem wielce inspirującą tablicę "Charlejów" (a co z Dawidsonowem? ;)
Kierunek zdeterminował wiatr wiejący w sobotę: wiało z NWW, a zatem Tomaszów i Radom. Mało! Dęblin? Mało, zresztą praktycznie cała tę trasę, tylko w odwrotnym kierunku przejechałem w Wielkanoc (tyle że w dwa dni). Wtedy wpadł mi do głowy Łuków, do którego wybierałem się zimą z Serweczem, ale nie wyszło. A jak Łuków, to i koniecznie cięciwa. A więc łukiem tam, a po cięciwie z powrotem (a wiatr miał się nazajutrz odwrócić na NEE - bajka, nie? :)
Ostatecznie wyszło tak.
Początek mocny. Odczuwalny wiatr w plecy, więc wyraźnie się oszczędzając, w Inowłodzu mam mimo to średnią 28,6. No ale to pierwsze koty za płoty, dalej będzie pod tym względem już tylko gorzej ;)
Pierwszy minikryzys łapie mnie tuż przed Radomiem, już po 135 km. Niepokojące. Robię więc dłuższy postój pod sklepem. Znaczy, jakieś 20 minut ;) Ciastko, dużo soku. Będzie dobrze!
Za Radomiem trasa wiedzie, przez urokliwą puszczę Kozienicką – naprzemienne głębokie lasy i polany, przez które prowadzi droga, są bardzo przyjemne, lecz przywodzą myśl, że już nie za długo zmierzch i trzeba koniecznie się z lasów wydostać, bo w nocy jest w nich choć oko wykol, a moja lampka jest chimeryczna.
Lasy jednak skończyły się niedługo za Pionkami i przez pola oraz nadrzeczne szuwary dotarłem do Wisły. Tu stuknęło mi 200 i zrobiłem kolejny dłuższy postój – na przebranie się w długie i zmianę butów (to ostatnie bezcenne – zabrałem sandały oraz zwykłe buty i kilkukrotnie zmieniałem – chyba tylko dzięki temu moje stopy wytrzymały tę trasę!).
Za Dęblinem zaczęły się niezłe pagórki, przyznam, że się nie spodziewałem. Ponadto szybko się ściemniało, więc niekiedy musiałem zaledwie się domyślać, czemu tak ciężko się jedzie ;) Oprócz pagórków zaczął się też remont drogi na Kock i kilka odcinków ruchu wahadłowego. Na szczęście aut niewiele, więc na bezczelna wchrzaniałem się na czerwonym :P W ogóle jakoś odludno tam było – przez kilkanaście albo i dwadzieścia kilka kilometrów – od Dęblina do Przytyczna - nie przejeżdżałem przez żadną wieś! W środkowej Polsce taka sytuacja jest nie do pomyślenia, a szkoda… W międzyczasie zaś wiatr – jak to wieczorem – prawie całkiem ucichł.
W Przytycznie rzut oka na mapę i już wiem: tu trza odbić w boczne dróżki, bo przez Kock za daleko, zresztą z tym ciągłym ruchem wahadłowym jazda jest nazbyt rwana. Oczywiście ciemno jest już kompletnie, zachmurzenie pełne, więc księżyca ni widu, a w przy drodze w lewo żadnego drogowskazu. Znak przy drodze w prawo (Michów i Lublin) upewnia mnie jednak, że w lewo to właśnie ta droga. Decyzję wspomaga spory jak na tak boczną dróżkę ruch samochodowy – widać wiedzie ona DOKĄDŚ… Ruszam.
Za chwilę droga się rozwidla, a ja nie mam dokładnej mapy… Próbuję prawej odnogi świadom, że to raczej nie ta, ale może to być niezły skrót do Serokomli. Niestety, a może na szczęście już po ok. kilometrze droga przechodzi w gruntówkę. Zawracam. Lewa odnoga prezentuje się nieźle – asfalt przyzwoity, ruch wystarczający, by mieć nadzieję, ale niewystarczający, by zmęczyć. Jadę.
Po raz pierwszy włączam lampkę sprowadzoną z Hong-kongu. Matko, jak ona niewiarygodnie mocno świeci! Czuję się jak na motocyklu! Dopóki asfalt jest gładki, gratuluję sobie w myślach zakupu, przy pierwszych drobnych nierównościach – wraca stara przypadłość – lampka przy każdym wstrząsie zmienia tryb świecenia, więc mam dyskotekę: mocne światło – słabsze światło – strobo. I tak w kółko. Co za debil wymyślił ten spieprzony wyłącznik i te spieprzone tryby?! Nie wystarczyłoby „włącz”?! Wtedy nic by się nie mogło popsuć…
Lampka tak mnie spieniła, że ją wyłączam i przez chwilę jadę na samym Cateye’u. Po chwili jednak stwierdzam, że nie ma co się obrażać na rzeczywistość i że mimo dyskoteki z lampką chińską (w dowolnym trybie świecenia) widzę w każdym razie lepiej niż bez niej, więc od tej pory włączam ją na stałe, co jakiś czas korygując tylko tryb, a z czasem i z tego rezygnując. Nawet przy strobo (bardzo szybkim, uniemożliwiającym akomodację) da się jakoś jechać ;)
A tymczasem droga wije się wśród lasów oraz pól i ogólnie nie bardzo wiadomo, czy to ta droga. Pierwsza wieś „Krzówka”, a na mapie mam napisane „Krzyżówka” – błąd na mapie czy w mojej nawigacji…? Dość długo nie ma żadnej kolejnej wsi, potem są dwie, których nazwy nic mi nie mówią i wreszcie jest – Adamów – dobra nasza, to tędy! :)
Bardzo dobra jest też nawierzchnia – jestem zbudowany postawą tutejszych drogowców ;)
W Wojcieszkowie wylatuję na drogę Kock-Łuków i nawierzchnia się pogarsza, ale ja już poczułem cel, więc rwę do przodu. Jeszcze godzina i o 00:45 staję na dłuższy postój na całodobowej stacji w Łukowie. Jedzenie, napój energetyczny, toaleta, zmiana butów. Chyba z pół godziny tam spędziłem, szukając motywacji do dalszej jazdy. Wreszcie znalazłem: stąd będzie już z każdą chwilą coraz bliżej domu! :) Ruszam o godz. 01:15, a licznik pokazuje 277 km…
Do Stoczka Łukowskiego trasa bez historii, wyznaczana ciągła walką z kiepską dość nawierzchnią i – w konsekwencji – ze zmieniającą jak w kalejdoskopie tryby lampką. Podczas krótkiego postoju za Stoczkiem widzę na niebie najpierwsze oznaki świtu – dobra nasza! Od Wilchty jest już na tyle widno, ze całkowicie gaszę przednie lampki, przetrwałem noc! A na liczniku 325 – będzie dobrze!
Teraz troszkę błądzenia po bocznych (acz tym razem nieźle oznakowanych drogach) – przez Warszawice i Dziecinów docieram w znane mi z wielkanocnego wypadu okolice mostu w Górze Kalwarii. Powoli też zrywa się wiatr. Północny. Nie tak źle, choć mogło i miało być lepiej…
Za Wisłą znów te – zaskakujące w tym miejscu – pagórki. Mając w nogach już ponad 350 km oraz za sobą kilkanaście godzin w siodle nie chce się, oj nie chce się pedałować pod górę… No, ale trzeba, bo takie mini-czechy będą już właściwie aż do samej Łodzi. Trudno, jak nie ja dam radę, to kto?! ;)
400 km stuka mi w Grójcu i uświadamia mi, ze jestem już bardzo, ale to bardzo zmęczony. Widać różnicę w formie z poprzednia poważną trasą („Pikuś z Przodkiem”) – wtedy byłem po wyprawie i chyba w życiowej kondycji, teraz jestem po przerwie i właściwie "z marszu", i mimo że trasa jest przecież o niebo łatwiejsza – „wysiadam”. No, ale przecież dojadę! :)
A tymczasem „mini-czechy” trwają w najlepsze, a ja sukcesywnie skracam dystanse między moimi zwyczajowymi mini-postojami. Na początku było to 30 km, potem przez większość trasy 25, od Łukowa już 20, a teraz 15. Oj, źle się dzieje, panie… Wreszcie, kiedy gdzieś między Białą Rawską a Rawą robię kolejny „postoik” po 8 (!!!) km od poprzedniego, dochodzę do wniosku, ze tak dalej być nie może. Wyłączam audiobooka, wrzucam Rammsteina i w pedał. Pomogło. Na raz dociągnąłem dobrze za Rawę, znów ponad 20 km, a na liczniku już 456 i za 10 padnie rekord życiowy. Widać przyczyna była w dużej mierze psychologiczna ;)
Następny kęs to już Rogów, gdzie zatrzymuje mnie zamknięty przejazd kolejowy. Wykorzystuję to na kolejny postój, ale już wiem, że teraz mnie nic nie powstrzyma. Na liczniku 470, rekord pobity, zostało ok. 35.
Przez Brzeziny przelatuję dość żwawo, jednak wyjazd z kotliny tuż za miastem pokazuje mi skalę zmęczenia – pod górkę wyprzedza mnie dość swobodnie jakiś wsiowy chłopiec na marketowcu. Cóż to jednak znaczy motywacja – po chwili ja go wyprzedzam i następny raz widzę dopiero podczas ostatniego „postoiku” przed Gałkówkiem :)
MakSzynka w menu w Andrespolu ;)
Stąd już z górki: Andrespol, tablica „Łódź” na Rokicińskiej a tuż za nią… stuka mi 500 km trasy. Unoszę ręce, jakbym wygrał etap Tour de France! Kierowcy dziwnie patrzą ;)
Trasą przez Janów, Ofiary i Młynek kończę ten wypad po rekord. Do domu docieram całkowicie zmordowany i nieźle obolały (stopy, dłonie, prawy Achilles, trochę kolana, kark, krocze…) i nawet nie bardzo mam siłę się cieszyć z wyczynu. Właściwie dopiero po trzygodzinnej drzemce do mnie dociera ;)
Łódź - Tomaszów - Radom - Dęblin - Łuków - Góra Kalwaria - Rawa maz. - Łódź
Życiówka. Czas całej wycieczki: 26:05.
PS. Z powodu "psychologicznego" pośpiechu, a potem zmęczenia nie miałem ochoty się zatrzymywać na zdjęcia - olałem nawet pod Przytycznem wielce inspirującą tablicę "Charlejów" (a co z Dawidsonowem? ;)
- DST 513.24km
- Teren 1.50km
- Czas 20:41
- VAVG 24.81km/h
- VMAX 55.34km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 1503m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Gratuluję na baczność, z zapartym tchem. Szczerze mówiąc dla mnie to abstrakcja!
tatuch1
(Jestem uczestnikiem Twojego blogu, ale za cholerę nie mogę sobie przypomnieć swojego hasła do logowania i znikąd pomocy! ;(, więc się wpisałem, jak umiałem, bo bardzo chciałem :) Anonimowy tchórz - 22:13 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
tatuch1
(Jestem uczestnikiem Twojego blogu, ale za cholerę nie mogę sobie przypomnieć swojego hasła do logowania i znikąd pomocy! ;(, więc się wpisałem, jak umiałem, bo bardzo chciałem :) Anonimowy tchórz - 22:13 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Respect!!!
Masakra ;-)
Punkt widzenia zależy od punktu jeżdżenia - ja się strasznie cieszyłam z mojej 3-setki ;)
Pozdrawiam kosma100 - 19:02 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Masakra ;-)
Punkt widzenia zależy od punktu jeżdżenia - ja się strasznie cieszyłam z mojej 3-setki ;)
Pozdrawiam kosma100 - 19:02 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Te wyjazdy zdecydowanie motywują do jazdy :) Pozdrawiam i gratuluje :)
sq3mko - 16:54 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
gratulacje....ja na kaszebe runda w tym roku przejechalem 225 km góralem i mialem dosyć.
podziwiam i szacun. smok64 - 15:54 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
podziwiam i szacun. smok64 - 15:54 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Szok jak dla mnie to za malo.Wielki szacun za motywacje.A mi się marzy 300 :)
Pozdrawiam. jurektc - 13:31 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Pozdrawiam. jurektc - 13:31 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Fan-ta-sty-cznie! :D aaale, żadne zaskoczenie, wiadomo było, że dasz aardę ;) brawo,brawo, brawo! :)
Carmeliana - 12:01 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
A nie sobota? W niedzielę to ja tak średnio mogę ;/
rena - 07:18 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj
Wow! Gratuluję :) Piękny dystans i średnia! Zaczynam się bać soboty... ^^
rena - 21:24 niedziela, 20 czerwca 2010 | linkuj
Gratulację, wielki wyczyn. Ja póki co muszę w końcu pobić swoje 160km :)
pichulec - 21:14 niedziela, 20 czerwca 2010 | linkuj
to teraz naszą trasę z Rrmr byś zrobił w 3 dni! ;D
wujek_samo_bro - 20:49 niedziela, 20 czerwca 2010 | linkuj
Gratulacje kilometrażu i czasu.Wielki podziw.
Pozdrawiam WrocNam - 15:48 niedziela, 20 czerwca 2010 | linkuj
Pozdrawiam WrocNam - 15:48 niedziela, 20 czerwca 2010 | linkuj
Gratulacje i wielki podziw. Zastanawiam się ile trzeba mieć samozaparcia, żeby tyle jechać. A szczególnie w nocy.
Isgenaroth - 13:10 niedziela, 20 czerwca 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!