Sobota, 7 czerwca 2014
Kategoria Surly-arch, rekordy i hardkory, Wycieczka
Maraton Podróżnika - rekord rzyciowy ;)
Trasa: http://maraton.podrozerowerowe.info/trasa/
Czas brutto: 23 h 13 min
Średnia brutto: 22,275 km/h
Miejsce: 8 (ex aequo z Danielem, Hipcią, Hipkiem, Tomkiem i Marcinem)
Relacja:
Przyjechaliśmy z Danielem na miejsce w piątek ok. godz. 21:30. Rozbijanie namiotu, pogaduchy, mycie zębów i tak nam zeszło do po 23. A że jutro zapowiada się nie taki znów łatwy dzień, więc pora spać.
Ja mam w sobie chyba coś z Wilka (choć akurat nie to, co bym chciał), bo też nie mogłem zasnąć. Jeszcze przed pierwszą wylazłem z namiotu, wciągnąłem kanapkę i banana, i dopiero potem zasnąłem. Po tym wszystkim sądziłem, że mnie będą musieli wołami rano ze śpiwora wyciągać, a tu o dziwo o 6 obudziłem się bez budzika. I wyspany.
Poranne przygotowania zaskakująco spokojne i bez jakichkolwiek nerwów o 7:35 wyjeżdżamy z bazy pod kościół w Skrzeszewie. Tu jeszcze znalazł się czas na zakupienie 6 słodkich bułek i dorzucenie ich do bagażu w aucie. Można jechać!
Drogą losowania tudzież skrytego lobbingu trafiam do grupy Waxmunda, czyli środkowej. Dobra moja, może po siku-stopach nie będę musiał bardzo gonić ;)
8:00, pierwszy odpala Wilk z grupą. Po ok. minucie Wax daje sygnał do ataku, jedziemy!
Odcinek 1: Skrzeszew -Łuków, 68 km
Bardzo spokojny, bardzo nudny. W zasadzie nic się nie działo. Próbowałem się trochę zapoznać z nowymi (dla mnie) osobami w grupie, ale Hipek mnie szybko przystopował oskarżając o podryw ;)
Jedyne urozmaicenie to odwiedzający nas co jakiś czas Kurier, przynoszący wieści z innych grup (w których działo się dokładnie tyle samo, co w naszej :p). A, no i jeszcze grupowy siku-stop krótko przed Łukowem i tuż po tym, jak sobie zrobiłem indywidualny i akurat zdążyłem dogonić grupę :P
Postój na rynku w Łukowie. Miło zdjąć buty, pomachać stopami, zjeść bułkę. Po namyśle postanawiam też znaleźć toaletę. Na szczęście powiedziałem Danielowi, dokąd idę, bo odjechaliby beze mnie! :o
Odcinek 2: Łuków – Kozłówka, 132 km
Startuję na samym końcu z Danielem i jeszcze kimś kto zaczekał (Gabrielem?). Prujemy, żeby dopaść grupę Transatlantyka. Bez problemu. No to wyprzedzamy i doganiamy naszą. Bułka z masłem. Jedziemy dalej. Znów wolno jak krew z nosa. Kurczę, jednak różnica między jazdą samotną a w grupie jest olbrzymia. Średnia 26 km/h (taką w tym momencie mieliśmy) to solo całkiem dobry wynik. W grupie wydawało się, że wolniej po prostu już się nie da. A tu widoki cały czas takie same (pola, wsie, pola, czasem las), większości osób nie znamy, więc gadać nie ma o czym, a jazda jeśli wymaga jakiegoś wysiłku, to psychicznego, żeby nie przyspieszyć. Tragedia.
Z tego wszystkiego zaczynamy grać w kalambury. Hipek zadaje „Aladyna”, potem ja „W pustyni i w puszczy”, a potem… staje się cud. Dogania nas Transatlantyk i wyprzedza z dużą różnicą prędkości. Ktoś (chyba) krzyczy „Dzida!” i się zaczyna! Podłączamy się z Danielem i innymi osobami (na pewno był Księgowy, kto jeszcze – nie pamiętam) pod Marka i suniemy 32 km/h. Jest lepiej, duuużo lepiej. Wręcz da się żyć!
Odcinek DK 19 z Kocka do Firleja to już ustabilizowana ucieczka z liderem w postaci Kuriera, który grzeje, jakby się szaleju opił. A my mniej więcej za nim, pilnując, by nam się Księgowy nie zgubił, bo jak go nie będzie, to kto będzie nawigował? Aha, jeszcze Wax ma GPS. Dobrze. Potem się okazało, że jeszcze i Hipek. Bomba!
Za Firlejem skręt na Kozłówkę i od razu psuje się nawierzchnia, a nią spada tempo. Do jakichś 32 km/h :P W pewnym momencie zatrzymuje nas policja twierdząc, że mieli zgłoszenie od kogoś, kto nas nie mógł samochodem „wyminąć”. Zastanawiamy się kilka chwil, czy był ktoś, kto przed nami panicznie uciekał tyłem, ale nikogo takiego sobie nie przypominamy. Wreszcie ustalamy, że zapewne chodziło o wyprzedzanie. No nic dziwnego, że ten ktoś nie mógł, przecież zasuwamy jak bikerzy-szaleńcy i trudno nas wyprzedzić! :P
Pogawędka z władzą kończy się obietnicą, że my już nie będziemy oraz wskazaniem, że jesteśmy na imprezie z pomiarem czasu, więc gdyby jednak mogli nas już puścić… Puścili, no to dzida!
W Kozłówce zatrzymują nas Magfa i Michał w dość nieoczekiwanym miejscu, bo okazało się, że parku nie ma co zrobić z autem. Nic to, ważne, że można na chwilę stanąć i zdjąć buty. Patelnia już się zrobiła nie lada, cienia niewiele, ale co tam! Jemy, pijemy, gadamy. Chyba zeszło dłużej niż 20 minut, bo czekaliśmy na całą stawkę, spodziewając się niezłego „opr” od Wilka. O dziwo, nic takiego nie nastąpiło. No to, skoro wolnoć Tomku, to postanowiłem sformować „grupę 30”, która IMO powinna się znacznie lepiej sprawdzić niż grupa wylosowana. Chętnych zebrało się sporo. No to dzida!
Odcinek 3: Kozłówka – Bychawa, 193 km
Wylatuję w dość rozstrzelonej pierwszej grupie, raczej na jej końcu, bo nie dość szybko się zebrałem. Sprawnie wyprzedzam Księgowego, zabierając go na koło i doganiam resztę. Po chwili dobija Daniel. Lecimy 32-35. Dobijają Kurier i Wax. Lecimy 40-42. O ja pierdziu! Nie dam tak rady długo! Chyba muszę stanąć i zaczekać na kogoś, kto jednak jedzie średnio 30, a nie 38… Wahając się, co robić, próbowałem wygrzebać coś z kieszeni na plecach i nagle usłyszałem, jak coś uderza w asfalt. Przekonany, że to wypadła mi komórka, zawracam. Grupa natychmiast znika. Cofam się, ale niczego na szosie nie widzę, musiało mi się wydawać. No trudno – decyzja czy zostać z grupą, podjęła się sama. Czekam.
Czekałem może minutę i widzę kogoś na horyzoncie. No to w pedał. Zupełnie nie pamiętam, kto był w tej grupce, ale jechało się doskonale. Po jakimś czasie zresztą dołączyły (chyba z przodu) kolejne osoby. W Lublinie na światłach się odliczamy, jest nas trzynaścioro, w tym Daniel, Gabriel i Hipki. Jakimś cudem dochodzimy też Kuriera. Ni cholery nie pamiętam jak, ale z Lublina wyjechał już z nami, więc chyba gdzieś musiał zaczekać. Pewnie dlatego, że nie miał GPS ;)
Za Lublinem wreszcie świetna jazda, bo mamy krajówkę z poboczem i idealną nawierzchnią. Do tego lekki wiaterek w plecy i sprawna grupa. No bajka! Nie wiem, ile było tej krajówki (do Niedrzwicy Dużej), ale był to fantastyczny odcinek i minął jak z bicza strzelił. Trochę pogadałem z Hipkiem, trochę z kimś tam i właściwie wcale nie czułem prędkości. A lecieliśmy ze 35, Hipek nawigował.
W Niedrzwicy skręt na Bychawę. Nadal dobra droga, zaczęło się też leciutkie falowanie. Tu Hipek pokazał klasę. Zastawszy nieco z tyłu nagle nas doszedł i powiedział, że on musi się zatrzymać. Wytłumaczył też, jak mamy dalej jechać (był jedyną osobą z GPS w tej grupie, bo Księgowy gdzieś nie wytrzymał tempa). Po prostu mistrzostwo koleżeńskiej postawy, byłem pod wrażeniem!
W samej Bychawie zjazd koło stacji Orlen, potem podjazd i z już z lewej słychać krzyki i gwizdy. To tam, w parku, ukryty jest kolejny punkt. No i dobra nasza, bo jest cień, są Magfa z Michałem i nasze bety w aucie. Na punkcie jesteśmy pierwsi (chociaż potem się dowiedziałem, ze przed nami musiał być Turysta, ale chyba się nie zatrzymał).
Znów żarcie, nalewanie do bidonów, przekładania żarcia do kieszeni i na wszelki wypadek do małej sakwy, którą miałem z sobą. No i szukanie toalety. Na szczęście była w barze za rogiem.
Ten postój już się bardzo przeciągnął, bo mimo intensywnych poszukiwań ciężko było znaleźć osobę z GPS, która chciałby jechać z nami. Hipki się nie zdecydowały, Keto owszem, ale nie miał wgranego śladu, a Wax gdzieś zniknął. Z kolei Księgowy jeszcze nie dojechał. No masakra normalnie, albo odpalamy danielowy telefon (były uzasadnione wątpliwości, czy bateria wytrzyma nawigację), albo stoimy. Wreszcie zjawia się Wax (po wszamaniu zapiekanki z pobliskiego baru). To dzida! Ale nie, Wax jeszcze coś tam poprawia, Kurier jeszcze otworzył piwko… Wreszcie Daniel odpalił telefon i powiedział, ze on jedzie za miasto siku, bo tu nie ma gdzie i że go dogonimy. Z nim załapał się Keto. Pojechali.
Odcinek 4: Bychawa – Szczebrzeszyn, 273 km
Po jakichś 3 minutach ruszamy i my, tj. Wax, Kurier, Gabriel i ja. I od razu dzida. A tu płasko już od dawna nie jest, więc dzida oznacza jakieś 25 km/h pod górkę i ile fabryka dała (a właściwie na ile dziury pozwolą) z górki. Ale jakoś z Gabrielem siedzimy cyborgom na kole. A po chwili dochodzi (!) nas Wilk! No to jedziemy w piątkę.
Właśnie byliśmy na kolejnym dołku i zaczynaliśmy podjazd, kiedy Gabriel stwierdził (chyba żartem), że „to miała być grupa 32”. Pewnie chodziło mu o to, że został na zjeździe, gdzie grzaliśmy ponad 50, ale chłopaki zrozumieli to po swojemu i z 25 natychmiast przyspieszyli do 32. Na czteroprocentowym podjeździe. Uch!
Mówię Gabrielowi, co myślę o jego niewczesnym żarcie i zostaję z tyłu. Nie mam zamiaru się zarżnąć. Na górce czekam na kolejną grupkę, żeby się z kimś zabrać. Zwłaszcza, że nie mam nawigacji, a z mapą to nie jazda, bo ciągle się trzeba zatrzymywać, żeby nawigować po tych zadupiach.
Czekałem dokładnie 3 minuty (dopiero 10 km od postoju, a już 3 minuty przewagi – masakra!) i wyłania się grupa w składzie: Koty, Tomek, Góral Nizinny i kolega ubrany na zielono z napisem „My Bike” na spodenkach (sorry, nie znam ksywki). Jadą dziwnie, bo każde osobno. No, ale może to dlatego, ze pod górę?
Oczywiście dołączam i pytam, czy mają GPS. Mają, a dokładnie Krzysiek (mąż Kota) ma. No to dobra moja, jedziemy. Tempo dobre, pod 30, tak akurat dla mnie na ten moment. Tylko ze ta grupa w ogóle nie pracuje! Każde jedzie osobno w kilkunastometrowych odstępach. Dziwne bardzo. Próbuję jechać z Tomkiem, który z reguły jest na przedzie. Daje radę, chociaż minimalnie mi odchodzi na podjazdach. Prawdopodobnie zasługa lekkiej szosówki w porównaniu do mojego 14-kilowego trekinga, plus fakt, że ja mam sakwę 2,5 kg, a on tylko jakąś małą torebkę pod ramą. Nieważne, grunt, że jedziemy.
Za Wysokiem zaczyna się ruch wahadłowy. Na pierwszych światłach odruchowo stajemy, ale potem już tylko dzida na czerwonym (za każdym razem było czerwone!) z planem, ze zjedziemy na stronę remontowaną, gdyby jechali z przeciwka. Ale jakoś za żadnym razem nie jadą. Więc po co to czerwone? A, wszystko jedno.
Natomiast zaczyna mnie martwić co innego. Pamiętam wyraźnie z opisu trasy, że mięliśmy nie jechać drogą z wahadłami i że właśnie dlatego, że są tam wahadła, Wilk zmienił przebieg trasy. Więc czy my aby nie pobłądziliśmy…? Pytam Krzyśka, z kiedy ma ślad. Mówi, że nie wie, ale nazywa się „wersja ostateczna”. Więc tu tak na marginesie dobra rada dla wszystkich z mojego służbowego doświadczenia: nadawajcie DATY w nazwach kolejnym wersjom plików, bo często się okazuje, że „ostateczna” ma potem jeszcze wiele zmian…
Nas dodatkowo dziwi to, że nikogo nie widać, ani przed, ani za nami. Daniela z Keto ani widu (a mieli nas wyprzedzić tylko w celu siku) i nikt nas też nie dogania… No ani chybi musieliśmy pobłądzić! Dobra, nic to, najwyżej pojedziemy starą trasa, przecież na pewno te warianty się spotykają jeszcze przed Szczebrzeszynem. W najgorszym wypadku będzie to skrót, ale trudno, najwyżej celowo dokręcimy różnicę!
Tym razem jednak wątpliwości udało się rozwiać w momencie, kiedy wreszcie podczas jazdy z prędkością 30 km/h i z narażeniem życia ;) wyciągnąłem mapę z sakwy. Dobra nasza – to jednak ta trasa! Po prostu musiało przybyć wahadeł od czasu wilczego rekonesansu.
Po chwili jeszcze bardziej się upewniamy, bo na ławeczce obok szosy widzimy Wilka, Kuriera i Waxa, jak sobie bezczelnie odpoczywają w środku odcinka między postojami! ;)
Okazuje się, że wreszcie doszli Keto i Daniela, ale ci nawet nie próbowali siąść im na koło. Szkoda, że mnie przy tym nie było – pierwszy raz w życiu bym zobaczył, jak Daniel świadomie odpuszcza! No, trudno, stało się. Ale dlaczego w takim razie nie spotkaliśmy Daniela po drodze, ani nie ma go tutaj? Proste: on i Keto minęli KurieroWaxoWilka podczas popasu, a Gabriel do nich dołączył i pognali dalej.
Zresztą nasi „niebiescy” (wszyscy trzej w strojach BB Touru) też do nas dołączyli, bo – jak się okazało – czekali tylko na Koty, dla których mieli karmę ;)
No to jedziemy dalej, trochę się pod drodze tasując. Wax przeprowadza mnie przez górki z okolic Komodzianki. I całe szczęście, bo nawigacyjnie ten odcinek był trudny. Po drodze widzę, jak Kurierowi na podjeździe spada łańcuch. Trochę mnie dziwi, że nie wrzuca go podczas jazdy (nawet ja to umiem), ale myślę sobie, że przecież zaraz założy i nas dojdzie. Tymczasem wylatujemy na krajówkę, gdzie czekają Magfa z Michał i autem. Od nich, podczas krótkiego postoju, dowiadujemy się, ze Kurier przy kolejnej próbie podjazdu zerwał łańcuch i czeka na kogoś ze skuwaczem. Nic to, na pewno ktoś mu się trafi a jak nie to nasi przemili „Techniczni” pomogą, więc jedziemy dalej.
Wilk z Waxem ciągną krajówką, potem trochę wychodzę na zmiany wraz z (chyba) Tomkiem i tak lecimy. Potem jest najdłuższy podjazd trasy (100m przewyższenia, ok. 8%), na którym jadę dość żwawo (12-13 km/h) i zostawiam grupkę nieco z tyłu. No, oczywiście oprócz Waxa i Wilka, którzy chyba nawet nie zwolnili :P
Na górze czekam na resztę i razem mijamy naszych niebieskich, którzy na kolejnym szczyciku (okazało się, że za zakrętem krył się ciut wyższy niż ten na którym ja czekałem) robią nam zdjęcia jak na górskiej premii ;)
Zjazd do Szczebrzeszyna w dobrym tempie i po dobrej drodze. Z rynku lecimy już tylko we Dwóch z Tomkiem, bo reszta stanęła na foto przy chrząszczu. Ja nie stawałem, bo byłem już pieruńsko głodny i marzyłem o obiedzie. Z odległości ok. kilometra dzwonię do Daniela i proszę, żeby mi zamówił schabowego.
Wjeżdżamy do zajazdu Klemens. Przy stoliku siedzą Daniel, Keto i Gabriel (ponoć już od kwadransa), a poza nimi nikogo. Nawet auta technicznego jeszcze nie ma! Czyli dobrze, jesteśmy w czubie.
Po chwili auto zajeżdża z rowerem na dachu i Kurierem w środku. Okazuje się, że przy próbie naprawy łańcucha boleśnie uderzył się w kolano (pedałem? śrubą?) i zastanawia się nad sensem dalszej jazdy. No pewnie, kwalifikacja na BB Tour mu niepotrzebna ;)
Czekając na schabowego (a długie to było czekanie), robię niezbędne porządki w sakwach, a przede wszystkim przebieram się. Jako że teraz przed nami jazda nocą, więc pora się przebrać w długie, ale zanim będzie trzeba założyć nową pieluchę, to można dać pooddychać częściom wrażliwym, wiec zakładam luźne spodnie i tak sobie paraduję.
Wreszcie jest schabowy. Taki sobie, szczerze mówiąc, albo ja ze zmęczenia nie miałem smaku, bo kompletnie mi nie wchodził. Jakoś go zmęczyłem, ale jak się okazało, że do marchewkowej surówki dodano dużo CZOSNKU (!!), to podziękowałem. Na deser piwo na spółkę z Danielem dla uzupełnienia mikroelementów.
Potem przyszła pora się przebrać i zbierać ekipę do dalszej jazdy. A jakoś nikt się nie kwapił :P Wreszcie zebrałem Daniela, Gabriela i Keto. Po chwili dołączyły Koty i Wilk oraz Góral Nizinny. To już da się pocisnąć. Jedziemy.
Odcinek 5: Szczebrzeszyn – Łęczna, 364 km
Za 10 km mięliśmy mieć zatrzymanie w „ostatnim przyjaznym sklepie po tej stronie nocy”. Potem ponoć już tylko czarne dziury, a tu w nocy pić i jeść trzeba. Auto ma podjechać i zabrać, co tam nakupimy. Coś tam próbowałem przebąkiwać, że na to auto, to możemy długo czekać i że może nie warto kupować „pół sklepu”, ale kto by mnie tam słuchał! Nakupili napojów i stoją, czekając na zmiłowanie Michała. A Michał nie nadjeżdża. Długo. Dzwonimy – już jedzie. Mija z 5 minut, dzwonimy drugi raz – już jest pod sklepem. Tylko nie tym, gdzie się umawialiśmy, cholera. W międzyczasie przelatują samotne Hipki, które w tym momencie zostają liderami (o Turyście nadal nic nie wiem). Szlag mnie trafia, bo stoimy jak te cipy i nic nie możemy zrobić! Żebym jeszcze nie ostrzegał, ale przecież mówiłem, ze tak będzie, no!
Wreszcie, na widok jadącej dużej grupy nie wytrzymuję, zgarniam Daniela (do spóły kupiliśmy tylko jedną IceTea, która zmieściła mi się do sakwy) i odpalamy. Grupę, chyba ponadpiętnastoosobową (rozpoznałem tylko Transatlantyka i Memorka) dochodzimy raz-dwa i już jedziemy grzecznie z wszystkimi. Z prędkościami rzędu 22-24. Wolno, zamulająco, ale jedziemy. Po kilku minutach nieśmiało proponuję „a może by tak nieco przyspieszyć?”. Pada odpowiedź, ze jak ktoś chce szybciej, to niech ciągnie. No to przepychamy się z Danielem i Gabrielem na przód i ciągniemy. Dołącza jeszcze Kurier. Oczywiście szybko okazuje się, że grupa ani myśli jechać szybciej i po prostu ją rozrywamy. Trudno!
Lecimy we czwórkę ok. 35 km/h – trochę za szybko jak dla mnie, ale wolę to niż 22. Kurier ciągnie niemiłosiernie, aż wreszcie trafia się jakiś zjazd po koszmarnych dziurach zakończony olbrzymią kałużą. Tu już Kurier nie zdzierżył, zatrzymał się i wydarł jak opętany, że on ma gdzieś taką trasę i ze porządny maraton, to powinien prowadzić krajówkami. 100% zgoda, aczkolwiek to nie ten rodzaj maratonu, niestety. Będzie nauczka na przyszłość, żeby jeździć tylko na "porządne" maratony, a jeśli na ten, to na fullu :P
W każdym razie, skoro już stoimy, to robimy siku i zastanawiamy się, co dalej, skoro żaden z nas nie ma GPSa ze śladem :P Problem się po chwili rozwiązuje, bo dochodzi nas Wilk z Kotami i Góralem Nizinnym i chyba jeszcze Tomkiem i Marcinem. No to dzida!
Tym razem to Wilk przejmuje prowadzenie i ciągnie nas niezmordowanie i bez zmian aż do Piasków. Tam nagle się zatrzymuje i oświadcza, że on tu zaczeka na Koty (gdzieś chyba nie wytrzymały tempa). No to my lecimy. Za jakiś kilometr wreszcie dochodzimy Hipki i już razem dzida dalej aż do Łęcznej.
W mieście, mimo hipkowej nawigacji, błądzimy. To głownie moja wina, bo ubzdurało mi się, ze postój ma być na Orlenie, więc pytamy o Orlen. Ktoś nas kieruje w inną część miasta, a tam się okazuje, ze to nie Orlen, tylko Lotos. No, ale niektórzy już stanęli w ogonku z kawą, więc czekamy, żeby nikogo nie zostawić. Marcin rusza dopiero, kiedy cześć grupy już odjechała na miejsce wskazane przez lokalsa jako „park dinozaurów” (to tam miał być postój). Lecimy więc we czwórkę z Hipkiem (znów po koleżeńsku zaczekał, a miał to potem przypłacić lekkim stresem), Marcinem i Gabrielem. Skręcamy, jak nam kazano, w lewo w wojewódzką nr 813 (zgadza się z opisem) i gdzieś tu ma być postój. Ale tu NIC nie ma! Ani nikogo. Po ok. kilometrze dogania nas auto techniczne i każe zawracać. Opieramy się, że przecież postój może być i tutaj, i nawet już się dobieramy do bagaży, ale rozsadek Michała zwycięża i nasz dobroczyńca przekonuje nas argumentem, że przecież inni będą tam czekać. Racja!
A tu kolejny klops: Hipek lamentuje, że mu się Hipcia gdzieś zgubiła! Proponuję, żeby zadzwonił, ale okazuje się, że ona nie ma telefonu. Nie bardzo to pojmuję, ale nie ma czasu drążenie tematu. Była przecież z Danielem, więc dzwonię do niego. Okazuje się, że oni już są przy dinozaurach (które my jakimś cudem minęliśmy) i tam na nas czekają. Powrót na szczęście nie jest długi – jakieś 300 metrów. Okej, są zaginieni, jest auto i bagaże. I ciemno jak w starożytnym Egipcie, żadnych dinozaurów nie widać, chociaż może i tam w oddali majaczy jakiś raptor... Jemy.
Szybciutko podjeżdżają kolejne grupy – widać przez to nasze błądzenie straciliśmy mnóstwo czasu, niestety. Jest i Wax, i dzieli się informacją, że Transatlantyk złapał 10 km przed Łęczną już trzecią gumę. Cholera, temu to niefart nie odpuszcza… A może źle opony dobiera…? No, ale co ja tu będę uczył Ojca… ;)
Odcinek 6: Łęczna – Parczew, 402 km
Po ok. 20 minutach stania (więc pewnie łącznie z 50 straconych na „genialnie” umiejscowiony postój w Łęcznej) pora się zbierać. Sygnał dają Hipki. Odpalają właściwie bez ostrzeżenia, a że od razu jest dzida, więc nie zdążam zdjąć kurtki, a potem musimy się z Danielem nieźle namachać, by ich dojść. Prawie ich mamy, kiedy Daniel zgłasza, ze mu nie działa licznik. Shit, stajemy. Poprawienie magnesu nic nie daje. Po chwili proszę Daniela, by mnie puścił, bo jemu będzie łatwiej nas dojść niż nam obu – Daniel jest po prostu odrobinę mocniejszy. Zgadza się, więc daję w pedał za światłami Hipków. Dochodzę ich po ok. kilometrze i ciągniemy 30. A właściwie Hipcia ciągnie. Jak lokomotywa. No szacun wielki!
Ale i Witek nie próżnuje, gdy przychodzi jego kolej, 30 nie schodzi z licznika (postanowiłem jechać ubrany w czołówkę, żeby chociaż na licznik popatrzeć :P). Gdy przychodzi moja kolej, to oczywiście nie daję rady aż tak, więc trzymam 28-29. Trochę wstyd, ale może być ostatecznie. Zresztą sam przed sobą się usprawiedliwiam, że to dlatego, ze nie zdążyłem zdjąć kurtki i jest mi za gorąco :P
Ten odcinek jest dla mnie wybitnie nużący. Hipek zagaduje jak umie, ale zbywam go półsłówkami (przepraszam!) i włączam muzykę z mp3. Może pomoże. Ale jednak co chwilę jest powód zamienić kilka słów (zwłaszcza, że Daniela coś nie widać), więc po bodaj dwóch utworach rezygnuję i znów jedziemy zespołowo. Wreszcie dochodzi Daniel. Zmachany jak nieszczęście, bo gonił nas solidnie. Nie wie, jak szybko jechał, bo licznik nadal nie działa. Okazuje się, że jakimś cudem przeciął kabel! Od tego czasu refrenem jazdy jest tekst: „jaka prędkość?” ;)
Na szczęście ten odcinek jest krótki (raptem 44 km) i wkrótce dojeżdżamy do Parczewa. Tu już faktycznie jest Orlen, więc stajemy na kawę czy energetyk. Ja kupuję dwie puszki i wciągam migiem. Oczywiście mam litr energetyku w aucie, ale ten odcinek był zbyt krótki, by auto miało szansę obsłużyć wszystkich jadących wolniej i nas dojść przed postojem, więc nawet się go nie spodziewamy. Słuszne jest zresztą, by pomagało osobom jadącym zgodnie z planem. My "dzidujemy" na własne życzenie, to i zmartwienie nasze, by się odpowiednio zaopatrzyć. Po stosunkowo krótkim czasie dochodzą na Wilk z Kotami, Góralem Nizinnym i chyba jeszcze kimś. Potem Wax z większą ekipą. No, skoro oni już są, to pora się zbierać.
Odcinek 7: Parczew – Międzyrzec Podlaski, 464 km
Ustalamy, że nie będziemy się trzymać oryginalnych miejsc postojowych, bo auta i tak nie ma, a ostatnie sto kilkanaście kilometrów trasy zostało podzielone bardzo nierówno: 75+31. My wolimy po połowie, a w Międzyrzecu Podlaskim jest stacja, więc tam odpoczniemy i może zjemy po hot dogu (w Parczewie była mała stacja i hot dogów nie serwowali).
Ruszam spokojnym tempem na rozkręcenie (chyba nawet poniżej 20), ale po chwili śmiga koło mnie Hipcia, aż zagwizdało. Cóż było robić? Dzida! Z wielkim trudem ją doganiam, a gdzieś z tyłu słyszę komentarz „zmarzła”. Aha, ten typ dzidy, to dzida rozgrzewkowa. Może być ;)
Na niebie powoli pojawiają się pierwsze oznaki świtu, temperatura wynosi ok. 10 st, a my lecimy te swoje 30 i jest dobrze. Z nami w grupie jeszcze Daniel, Gabriel (zawsze nieco z przodu, widać mu za wolno) i chyba Góral Nizinny. Lecimy równo, bez szarpania i nie pamiętam, jak do tego doszło (chyba przysnąłem :P), bo kojarzę tylko, że nagle się okazało, że jesteśmy sami z Danielem. Gdzie się podziała reszta (chyba zostali, ale dlaczego…?), tego nie wiem. Przed nami migoce kilka światełek. Wiemy, że są tam Wilk, Kurier i Gabriel, i jeszcze ktoś, ale długo nie możemy ich dojść. Ale przecież się zbliżamy! Jeszcze trochę… Wreszcie tamci robią siku-stop i ich mamy. Kurier dołącza do nas, a Gabriel obstawia (jak się potem okazuje) lepiej i postanawia jechać z Wilkiem, który jak zwykle czeka na Koty (zakochał się czy co? ;) Po chwili docierają i Hipki z Tomkiem i Marcinem, widać musiały gdzieś stanąć, ale naprawdę nic nie pamiętam (!) No to jedziemy z Kurierem, Hipkami&Co do Międzyrzeca.
Widno już zupełnie, na niskich łąkach mgła ściele się gęsto, a my marzymy o hot dogu. Marzymy tak intensywnie, że kiedy wreszcie jest ten Międzyrzec, nic nas nie może powstrzymać i popełniamy poważny błąd taktyczny. Okazuje się bowiem, że na hot dogi trzeba czekać, bo parówki nie zagrzane. Mowa jest o 15 minutach, ale mnie się zdaje, że to musiało być chyba z pół godziny łącznie z jedzeniem, a przecież hot doga z Orlenu się wciąga błyskawicznie, więc czekania pewnie ze 25 minut. Tylko Kurier miał fart i załapał się na jedyną ciepłą parówkę. A potem pojechał :P
Szkoda, że nie wpadliśmy na to, że parówki można było zjeść zimne - w ciepłej bułce...
Pod koniec postoju dołącza do nas Ricardo i chyba tez się załapuje na ostatnią paróweczkę, bo po chwili jest gotów do jazdy (choć prosi nas byśmy zaczekali z minutkę aż przeleje picie do bidonów). Wreszcie odpalamy.
Odcinek 8: Międzyrzec – Skrzeszew, 518 km
A właściwie to Marcin odpala, bo tym razem to on zmarzł i od razu narzuca tempo 35. Powoli dochodzimy go pod wodzą Tomka, a ja czuję, że coś ze mną nie tak. Czyżby ten hot dog miał się mścić aż zza zwieracza żołądka…? ;) Odpuszczam wyjście na zmianę i jadę ostatni – w razie czego nie chcę nikogo ubrudzić ;) Mdłości jednak na szczęście powoli przechodzą, a ja – z trudem, ale jednak trzymam koło komukolwiek, kto akurat jedzie przede mną. Natomiast Rysiek o dziwo odpada. No szkoda.
Gdzieś tak w połowie tego odcinka kończy się niezły asfalt, a zaczynają straszliwe dziury, z szutrowymi przekopami w poprzek drogi włącznie. Wszyscy klną na czym świat stoi, a Hipki nawet zostają nieco z tyłu (ale w zasięgu mojego niezbyt sokolego wzroku). Mimo tych obiektywnych trudności humor mi dopisuje, chyba dlatego, że już „czuć metę”. Po krótkim siku stopie tuż przed granicą 500 km ruszamy znów w szóstkę i nieco spokojniejszym tempem (nadal dziury) rzędu 25 km/h. Wreszcie przed Mogielnicą asfalt normalnieje i znów lecimy jak trzeba. Jeszcze wylot na DK62, krótka dyskusja, czy finiszujemy pod kościołem (gdzie był start) czy w bazie (ok. 2 km wcześniej), ale chyba nikomu oprócz Hipka się nie chce dokręcać, więc następuje paradna dzida szutrówką na działkę Tranquilo.
Finisz honorowy z prędkością 15 km/h i już wyskakuje paparazzi Wilk, by nas sfocić. Jest 7:13 i niestety zostaliśmy wyprzedzeni.
Podsumowanie
Oczekiwana gloria zwycięzców ;) uleciała w siną dal, wraz z zimnymi parówkami na Orlenie… ;) Mamy 19 minut straty, czyli sporo mniej niż nas kosztował tamten postój. Ech, szkoda… ;) Ale z drugiej strony i tak Turysta wygrał (z dużą przewagą), a poza tym to nie był wyścig ;) i w ogóle fajnie jest być w jednej z czołowych grup, mieć dużo czasu na mecie, no i zmieścić się wyraźnie poniżej 24 godzin.
Moje osobiste cele na ten maraton (przejechać, postarać się zmieścić poniżej doby, bo na poprzedniej 500 się to nie udało), zostały w całości zrealizowane. Nawet z nawiązką, bo nie spodziewałem się tak doskonałej średniej.
A dodatkowo poznałem sporo fajnych ludzi, z którymi w przyszłości chętnie się jeszcze gdzieś przejadę. W szczególności grupa, z którą finiszowaliśmy, bardzo mi przypadła do gustu. Tomek, Marcin, Hipki – podziękowania i pozdrowienia serdeczne! J
PS. Dystans zmieniony wskutek pomiaru koła po powrocie. najwyraźniej ciśnienie było niższe, niż kiedy poprzednio mierzyłem obwód i licznik zawyżył całość przebiegu o ponad kilometr.
Czas brutto: 23 h 13 min
Średnia brutto: 22,275 km/h
Miejsce: 8 (ex aequo z Danielem, Hipcią, Hipkiem, Tomkiem i Marcinem)
Relacja:
Przyjechaliśmy z Danielem na miejsce w piątek ok. godz. 21:30. Rozbijanie namiotu, pogaduchy, mycie zębów i tak nam zeszło do po 23. A że jutro zapowiada się nie taki znów łatwy dzień, więc pora spać.
Ja mam w sobie chyba coś z Wilka (choć akurat nie to, co bym chciał), bo też nie mogłem zasnąć. Jeszcze przed pierwszą wylazłem z namiotu, wciągnąłem kanapkę i banana, i dopiero potem zasnąłem. Po tym wszystkim sądziłem, że mnie będą musieli wołami rano ze śpiwora wyciągać, a tu o dziwo o 6 obudziłem się bez budzika. I wyspany.
Poranne przygotowania zaskakująco spokojne i bez jakichkolwiek nerwów o 7:35 wyjeżdżamy z bazy pod kościół w Skrzeszewie. Tu jeszcze znalazł się czas na zakupienie 6 słodkich bułek i dorzucenie ich do bagażu w aucie. Można jechać!
Drogą losowania tudzież skrytego lobbingu trafiam do grupy Waxmunda, czyli środkowej. Dobra moja, może po siku-stopach nie będę musiał bardzo gonić ;)
8:00, pierwszy odpala Wilk z grupą. Po ok. minucie Wax daje sygnał do ataku, jedziemy!
Odcinek 1: Skrzeszew -Łuków, 68 km
Bardzo spokojny, bardzo nudny. W zasadzie nic się nie działo. Próbowałem się trochę zapoznać z nowymi (dla mnie) osobami w grupie, ale Hipek mnie szybko przystopował oskarżając o podryw ;)
Jedyne urozmaicenie to odwiedzający nas co jakiś czas Kurier, przynoszący wieści z innych grup (w których działo się dokładnie tyle samo, co w naszej :p). A, no i jeszcze grupowy siku-stop krótko przed Łukowem i tuż po tym, jak sobie zrobiłem indywidualny i akurat zdążyłem dogonić grupę :P
Postój na rynku w Łukowie. Miło zdjąć buty, pomachać stopami, zjeść bułkę. Po namyśle postanawiam też znaleźć toaletę. Na szczęście powiedziałem Danielowi, dokąd idę, bo odjechaliby beze mnie! :o
Odcinek 2: Łuków – Kozłówka, 132 km
Startuję na samym końcu z Danielem i jeszcze kimś kto zaczekał (Gabrielem?). Prujemy, żeby dopaść grupę Transatlantyka. Bez problemu. No to wyprzedzamy i doganiamy naszą. Bułka z masłem. Jedziemy dalej. Znów wolno jak krew z nosa. Kurczę, jednak różnica między jazdą samotną a w grupie jest olbrzymia. Średnia 26 km/h (taką w tym momencie mieliśmy) to solo całkiem dobry wynik. W grupie wydawało się, że wolniej po prostu już się nie da. A tu widoki cały czas takie same (pola, wsie, pola, czasem las), większości osób nie znamy, więc gadać nie ma o czym, a jazda jeśli wymaga jakiegoś wysiłku, to psychicznego, żeby nie przyspieszyć. Tragedia.
Z tego wszystkiego zaczynamy grać w kalambury. Hipek zadaje „Aladyna”, potem ja „W pustyni i w puszczy”, a potem… staje się cud. Dogania nas Transatlantyk i wyprzedza z dużą różnicą prędkości. Ktoś (chyba) krzyczy „Dzida!” i się zaczyna! Podłączamy się z Danielem i innymi osobami (na pewno był Księgowy, kto jeszcze – nie pamiętam) pod Marka i suniemy 32 km/h. Jest lepiej, duuużo lepiej. Wręcz da się żyć!
Odcinek DK 19 z Kocka do Firleja to już ustabilizowana ucieczka z liderem w postaci Kuriera, który grzeje, jakby się szaleju opił. A my mniej więcej za nim, pilnując, by nam się Księgowy nie zgubił, bo jak go nie będzie, to kto będzie nawigował? Aha, jeszcze Wax ma GPS. Dobrze. Potem się okazało, że jeszcze i Hipek. Bomba!
Za Firlejem skręt na Kozłówkę i od razu psuje się nawierzchnia, a nią spada tempo. Do jakichś 32 km/h :P W pewnym momencie zatrzymuje nas policja twierdząc, że mieli zgłoszenie od kogoś, kto nas nie mógł samochodem „wyminąć”. Zastanawiamy się kilka chwil, czy był ktoś, kto przed nami panicznie uciekał tyłem, ale nikogo takiego sobie nie przypominamy. Wreszcie ustalamy, że zapewne chodziło o wyprzedzanie. No nic dziwnego, że ten ktoś nie mógł, przecież zasuwamy jak bikerzy-szaleńcy i trudno nas wyprzedzić! :P
Pogawędka z władzą kończy się obietnicą, że my już nie będziemy oraz wskazaniem, że jesteśmy na imprezie z pomiarem czasu, więc gdyby jednak mogli nas już puścić… Puścili, no to dzida!
W Kozłówce zatrzymują nas Magfa i Michał w dość nieoczekiwanym miejscu, bo okazało się, że parku nie ma co zrobić z autem. Nic to, ważne, że można na chwilę stanąć i zdjąć buty. Patelnia już się zrobiła nie lada, cienia niewiele, ale co tam! Jemy, pijemy, gadamy. Chyba zeszło dłużej niż 20 minut, bo czekaliśmy na całą stawkę, spodziewając się niezłego „opr” od Wilka. O dziwo, nic takiego nie nastąpiło. No to, skoro wolnoć Tomku, to postanowiłem sformować „grupę 30”, która IMO powinna się znacznie lepiej sprawdzić niż grupa wylosowana. Chętnych zebrało się sporo. No to dzida!
Odcinek 3: Kozłówka – Bychawa, 193 km
Wylatuję w dość rozstrzelonej pierwszej grupie, raczej na jej końcu, bo nie dość szybko się zebrałem. Sprawnie wyprzedzam Księgowego, zabierając go na koło i doganiam resztę. Po chwili dobija Daniel. Lecimy 32-35. Dobijają Kurier i Wax. Lecimy 40-42. O ja pierdziu! Nie dam tak rady długo! Chyba muszę stanąć i zaczekać na kogoś, kto jednak jedzie średnio 30, a nie 38… Wahając się, co robić, próbowałem wygrzebać coś z kieszeni na plecach i nagle usłyszałem, jak coś uderza w asfalt. Przekonany, że to wypadła mi komórka, zawracam. Grupa natychmiast znika. Cofam się, ale niczego na szosie nie widzę, musiało mi się wydawać. No trudno – decyzja czy zostać z grupą, podjęła się sama. Czekam.
Czekałem może minutę i widzę kogoś na horyzoncie. No to w pedał. Zupełnie nie pamiętam, kto był w tej grupce, ale jechało się doskonale. Po jakimś czasie zresztą dołączyły (chyba z przodu) kolejne osoby. W Lublinie na światłach się odliczamy, jest nas trzynaścioro, w tym Daniel, Gabriel i Hipki. Jakimś cudem dochodzimy też Kuriera. Ni cholery nie pamiętam jak, ale z Lublina wyjechał już z nami, więc chyba gdzieś musiał zaczekać. Pewnie dlatego, że nie miał GPS ;)
Za Lublinem wreszcie świetna jazda, bo mamy krajówkę z poboczem i idealną nawierzchnią. Do tego lekki wiaterek w plecy i sprawna grupa. No bajka! Nie wiem, ile było tej krajówki (do Niedrzwicy Dużej), ale był to fantastyczny odcinek i minął jak z bicza strzelił. Trochę pogadałem z Hipkiem, trochę z kimś tam i właściwie wcale nie czułem prędkości. A lecieliśmy ze 35, Hipek nawigował.
W Niedrzwicy skręt na Bychawę. Nadal dobra droga, zaczęło się też leciutkie falowanie. Tu Hipek pokazał klasę. Zastawszy nieco z tyłu nagle nas doszedł i powiedział, że on musi się zatrzymać. Wytłumaczył też, jak mamy dalej jechać (był jedyną osobą z GPS w tej grupie, bo Księgowy gdzieś nie wytrzymał tempa). Po prostu mistrzostwo koleżeńskiej postawy, byłem pod wrażeniem!
W samej Bychawie zjazd koło stacji Orlen, potem podjazd i z już z lewej słychać krzyki i gwizdy. To tam, w parku, ukryty jest kolejny punkt. No i dobra nasza, bo jest cień, są Magfa z Michałem i nasze bety w aucie. Na punkcie jesteśmy pierwsi (chociaż potem się dowiedziałem, ze przed nami musiał być Turysta, ale chyba się nie zatrzymał).
Znów żarcie, nalewanie do bidonów, przekładania żarcia do kieszeni i na wszelki wypadek do małej sakwy, którą miałem z sobą. No i szukanie toalety. Na szczęście była w barze za rogiem.
Ten postój już się bardzo przeciągnął, bo mimo intensywnych poszukiwań ciężko było znaleźć osobę z GPS, która chciałby jechać z nami. Hipki się nie zdecydowały, Keto owszem, ale nie miał wgranego śladu, a Wax gdzieś zniknął. Z kolei Księgowy jeszcze nie dojechał. No masakra normalnie, albo odpalamy danielowy telefon (były uzasadnione wątpliwości, czy bateria wytrzyma nawigację), albo stoimy. Wreszcie zjawia się Wax (po wszamaniu zapiekanki z pobliskiego baru). To dzida! Ale nie, Wax jeszcze coś tam poprawia, Kurier jeszcze otworzył piwko… Wreszcie Daniel odpalił telefon i powiedział, ze on jedzie za miasto siku, bo tu nie ma gdzie i że go dogonimy. Z nim załapał się Keto. Pojechali.
Odcinek 4: Bychawa – Szczebrzeszyn, 273 km
Po jakichś 3 minutach ruszamy i my, tj. Wax, Kurier, Gabriel i ja. I od razu dzida. A tu płasko już od dawna nie jest, więc dzida oznacza jakieś 25 km/h pod górkę i ile fabryka dała (a właściwie na ile dziury pozwolą) z górki. Ale jakoś z Gabrielem siedzimy cyborgom na kole. A po chwili dochodzi (!) nas Wilk! No to jedziemy w piątkę.
Właśnie byliśmy na kolejnym dołku i zaczynaliśmy podjazd, kiedy Gabriel stwierdził (chyba żartem), że „to miała być grupa 32”. Pewnie chodziło mu o to, że został na zjeździe, gdzie grzaliśmy ponad 50, ale chłopaki zrozumieli to po swojemu i z 25 natychmiast przyspieszyli do 32. Na czteroprocentowym podjeździe. Uch!
Mówię Gabrielowi, co myślę o jego niewczesnym żarcie i zostaję z tyłu. Nie mam zamiaru się zarżnąć. Na górce czekam na kolejną grupkę, żeby się z kimś zabrać. Zwłaszcza, że nie mam nawigacji, a z mapą to nie jazda, bo ciągle się trzeba zatrzymywać, żeby nawigować po tych zadupiach.
Czekałem dokładnie 3 minuty (dopiero 10 km od postoju, a już 3 minuty przewagi – masakra!) i wyłania się grupa w składzie: Koty, Tomek, Góral Nizinny i kolega ubrany na zielono z napisem „My Bike” na spodenkach (sorry, nie znam ksywki). Jadą dziwnie, bo każde osobno. No, ale może to dlatego, ze pod górę?
Oczywiście dołączam i pytam, czy mają GPS. Mają, a dokładnie Krzysiek (mąż Kota) ma. No to dobra moja, jedziemy. Tempo dobre, pod 30, tak akurat dla mnie na ten moment. Tylko ze ta grupa w ogóle nie pracuje! Każde jedzie osobno w kilkunastometrowych odstępach. Dziwne bardzo. Próbuję jechać z Tomkiem, który z reguły jest na przedzie. Daje radę, chociaż minimalnie mi odchodzi na podjazdach. Prawdopodobnie zasługa lekkiej szosówki w porównaniu do mojego 14-kilowego trekinga, plus fakt, że ja mam sakwę 2,5 kg, a on tylko jakąś małą torebkę pod ramą. Nieważne, grunt, że jedziemy.
Za Wysokiem zaczyna się ruch wahadłowy. Na pierwszych światłach odruchowo stajemy, ale potem już tylko dzida na czerwonym (za każdym razem było czerwone!) z planem, ze zjedziemy na stronę remontowaną, gdyby jechali z przeciwka. Ale jakoś za żadnym razem nie jadą. Więc po co to czerwone? A, wszystko jedno.
Natomiast zaczyna mnie martwić co innego. Pamiętam wyraźnie z opisu trasy, że mięliśmy nie jechać drogą z wahadłami i że właśnie dlatego, że są tam wahadła, Wilk zmienił przebieg trasy. Więc czy my aby nie pobłądziliśmy…? Pytam Krzyśka, z kiedy ma ślad. Mówi, że nie wie, ale nazywa się „wersja ostateczna”. Więc tu tak na marginesie dobra rada dla wszystkich z mojego służbowego doświadczenia: nadawajcie DATY w nazwach kolejnym wersjom plików, bo często się okazuje, że „ostateczna” ma potem jeszcze wiele zmian…
Nas dodatkowo dziwi to, że nikogo nie widać, ani przed, ani za nami. Daniela z Keto ani widu (a mieli nas wyprzedzić tylko w celu siku) i nikt nas też nie dogania… No ani chybi musieliśmy pobłądzić! Dobra, nic to, najwyżej pojedziemy starą trasa, przecież na pewno te warianty się spotykają jeszcze przed Szczebrzeszynem. W najgorszym wypadku będzie to skrót, ale trudno, najwyżej celowo dokręcimy różnicę!
Tym razem jednak wątpliwości udało się rozwiać w momencie, kiedy wreszcie podczas jazdy z prędkością 30 km/h i z narażeniem życia ;) wyciągnąłem mapę z sakwy. Dobra nasza – to jednak ta trasa! Po prostu musiało przybyć wahadeł od czasu wilczego rekonesansu.
Po chwili jeszcze bardziej się upewniamy, bo na ławeczce obok szosy widzimy Wilka, Kuriera i Waxa, jak sobie bezczelnie odpoczywają w środku odcinka między postojami! ;)
Okazuje się, że wreszcie doszli Keto i Daniela, ale ci nawet nie próbowali siąść im na koło. Szkoda, że mnie przy tym nie było – pierwszy raz w życiu bym zobaczył, jak Daniel świadomie odpuszcza! No, trudno, stało się. Ale dlaczego w takim razie nie spotkaliśmy Daniela po drodze, ani nie ma go tutaj? Proste: on i Keto minęli KurieroWaxoWilka podczas popasu, a Gabriel do nich dołączył i pognali dalej.
Zresztą nasi „niebiescy” (wszyscy trzej w strojach BB Touru) też do nas dołączyli, bo – jak się okazało – czekali tylko na Koty, dla których mieli karmę ;)
No to jedziemy dalej, trochę się pod drodze tasując. Wax przeprowadza mnie przez górki z okolic Komodzianki. I całe szczęście, bo nawigacyjnie ten odcinek był trudny. Po drodze widzę, jak Kurierowi na podjeździe spada łańcuch. Trochę mnie dziwi, że nie wrzuca go podczas jazdy (nawet ja to umiem), ale myślę sobie, że przecież zaraz założy i nas dojdzie. Tymczasem wylatujemy na krajówkę, gdzie czekają Magfa z Michał i autem. Od nich, podczas krótkiego postoju, dowiadujemy się, ze Kurier przy kolejnej próbie podjazdu zerwał łańcuch i czeka na kogoś ze skuwaczem. Nic to, na pewno ktoś mu się trafi a jak nie to nasi przemili „Techniczni” pomogą, więc jedziemy dalej.
Wilk z Waxem ciągną krajówką, potem trochę wychodzę na zmiany wraz z (chyba) Tomkiem i tak lecimy. Potem jest najdłuższy podjazd trasy (100m przewyższenia, ok. 8%), na którym jadę dość żwawo (12-13 km/h) i zostawiam grupkę nieco z tyłu. No, oczywiście oprócz Waxa i Wilka, którzy chyba nawet nie zwolnili :P
Na górze czekam na resztę i razem mijamy naszych niebieskich, którzy na kolejnym szczyciku (okazało się, że za zakrętem krył się ciut wyższy niż ten na którym ja czekałem) robią nam zdjęcia jak na górskiej premii ;)
Zjazd do Szczebrzeszyna w dobrym tempie i po dobrej drodze. Z rynku lecimy już tylko we Dwóch z Tomkiem, bo reszta stanęła na foto przy chrząszczu. Ja nie stawałem, bo byłem już pieruńsko głodny i marzyłem o obiedzie. Z odległości ok. kilometra dzwonię do Daniela i proszę, żeby mi zamówił schabowego.
Wjeżdżamy do zajazdu Klemens. Przy stoliku siedzą Daniel, Keto i Gabriel (ponoć już od kwadransa), a poza nimi nikogo. Nawet auta technicznego jeszcze nie ma! Czyli dobrze, jesteśmy w czubie.
Po chwili auto zajeżdża z rowerem na dachu i Kurierem w środku. Okazuje się, że przy próbie naprawy łańcucha boleśnie uderzył się w kolano (pedałem? śrubą?) i zastanawia się nad sensem dalszej jazdy. No pewnie, kwalifikacja na BB Tour mu niepotrzebna ;)
Czekając na schabowego (a długie to było czekanie), robię niezbędne porządki w sakwach, a przede wszystkim przebieram się. Jako że teraz przed nami jazda nocą, więc pora się przebrać w długie, ale zanim będzie trzeba założyć nową pieluchę, to można dać pooddychać częściom wrażliwym, wiec zakładam luźne spodnie i tak sobie paraduję.
Wreszcie jest schabowy. Taki sobie, szczerze mówiąc, albo ja ze zmęczenia nie miałem smaku, bo kompletnie mi nie wchodził. Jakoś go zmęczyłem, ale jak się okazało, że do marchewkowej surówki dodano dużo CZOSNKU (!!), to podziękowałem. Na deser piwo na spółkę z Danielem dla uzupełnienia mikroelementów.
Potem przyszła pora się przebrać i zbierać ekipę do dalszej jazdy. A jakoś nikt się nie kwapił :P Wreszcie zebrałem Daniela, Gabriela i Keto. Po chwili dołączyły Koty i Wilk oraz Góral Nizinny. To już da się pocisnąć. Jedziemy.
Odcinek 5: Szczebrzeszyn – Łęczna, 364 km
Za 10 km mięliśmy mieć zatrzymanie w „ostatnim przyjaznym sklepie po tej stronie nocy”. Potem ponoć już tylko czarne dziury, a tu w nocy pić i jeść trzeba. Auto ma podjechać i zabrać, co tam nakupimy. Coś tam próbowałem przebąkiwać, że na to auto, to możemy długo czekać i że może nie warto kupować „pół sklepu”, ale kto by mnie tam słuchał! Nakupili napojów i stoją, czekając na zmiłowanie Michała. A Michał nie nadjeżdża. Długo. Dzwonimy – już jedzie. Mija z 5 minut, dzwonimy drugi raz – już jest pod sklepem. Tylko nie tym, gdzie się umawialiśmy, cholera. W międzyczasie przelatują samotne Hipki, które w tym momencie zostają liderami (o Turyście nadal nic nie wiem). Szlag mnie trafia, bo stoimy jak te cipy i nic nie możemy zrobić! Żebym jeszcze nie ostrzegał, ale przecież mówiłem, ze tak będzie, no!
Wreszcie, na widok jadącej dużej grupy nie wytrzymuję, zgarniam Daniela (do spóły kupiliśmy tylko jedną IceTea, która zmieściła mi się do sakwy) i odpalamy. Grupę, chyba ponadpiętnastoosobową (rozpoznałem tylko Transatlantyka i Memorka) dochodzimy raz-dwa i już jedziemy grzecznie z wszystkimi. Z prędkościami rzędu 22-24. Wolno, zamulająco, ale jedziemy. Po kilku minutach nieśmiało proponuję „a może by tak nieco przyspieszyć?”. Pada odpowiedź, ze jak ktoś chce szybciej, to niech ciągnie. No to przepychamy się z Danielem i Gabrielem na przód i ciągniemy. Dołącza jeszcze Kurier. Oczywiście szybko okazuje się, że grupa ani myśli jechać szybciej i po prostu ją rozrywamy. Trudno!
Lecimy we czwórkę ok. 35 km/h – trochę za szybko jak dla mnie, ale wolę to niż 22. Kurier ciągnie niemiłosiernie, aż wreszcie trafia się jakiś zjazd po koszmarnych dziurach zakończony olbrzymią kałużą. Tu już Kurier nie zdzierżył, zatrzymał się i wydarł jak opętany, że on ma gdzieś taką trasę i ze porządny maraton, to powinien prowadzić krajówkami. 100% zgoda, aczkolwiek to nie ten rodzaj maratonu, niestety. Będzie nauczka na przyszłość, żeby jeździć tylko na "porządne" maratony, a jeśli na ten, to na fullu :P
W każdym razie, skoro już stoimy, to robimy siku i zastanawiamy się, co dalej, skoro żaden z nas nie ma GPSa ze śladem :P Problem się po chwili rozwiązuje, bo dochodzi nas Wilk z Kotami i Góralem Nizinnym i chyba jeszcze Tomkiem i Marcinem. No to dzida!
Tym razem to Wilk przejmuje prowadzenie i ciągnie nas niezmordowanie i bez zmian aż do Piasków. Tam nagle się zatrzymuje i oświadcza, że on tu zaczeka na Koty (gdzieś chyba nie wytrzymały tempa). No to my lecimy. Za jakiś kilometr wreszcie dochodzimy Hipki i już razem dzida dalej aż do Łęcznej.
W mieście, mimo hipkowej nawigacji, błądzimy. To głownie moja wina, bo ubzdurało mi się, ze postój ma być na Orlenie, więc pytamy o Orlen. Ktoś nas kieruje w inną część miasta, a tam się okazuje, ze to nie Orlen, tylko Lotos. No, ale niektórzy już stanęli w ogonku z kawą, więc czekamy, żeby nikogo nie zostawić. Marcin rusza dopiero, kiedy cześć grupy już odjechała na miejsce wskazane przez lokalsa jako „park dinozaurów” (to tam miał być postój). Lecimy więc we czwórkę z Hipkiem (znów po koleżeńsku zaczekał, a miał to potem przypłacić lekkim stresem), Marcinem i Gabrielem. Skręcamy, jak nam kazano, w lewo w wojewódzką nr 813 (zgadza się z opisem) i gdzieś tu ma być postój. Ale tu NIC nie ma! Ani nikogo. Po ok. kilometrze dogania nas auto techniczne i każe zawracać. Opieramy się, że przecież postój może być i tutaj, i nawet już się dobieramy do bagaży, ale rozsadek Michała zwycięża i nasz dobroczyńca przekonuje nas argumentem, że przecież inni będą tam czekać. Racja!
A tu kolejny klops: Hipek lamentuje, że mu się Hipcia gdzieś zgubiła! Proponuję, żeby zadzwonił, ale okazuje się, że ona nie ma telefonu. Nie bardzo to pojmuję, ale nie ma czasu drążenie tematu. Była przecież z Danielem, więc dzwonię do niego. Okazuje się, że oni już są przy dinozaurach (które my jakimś cudem minęliśmy) i tam na nas czekają. Powrót na szczęście nie jest długi – jakieś 300 metrów. Okej, są zaginieni, jest auto i bagaże. I ciemno jak w starożytnym Egipcie, żadnych dinozaurów nie widać, chociaż może i tam w oddali majaczy jakiś raptor... Jemy.
Szybciutko podjeżdżają kolejne grupy – widać przez to nasze błądzenie straciliśmy mnóstwo czasu, niestety. Jest i Wax, i dzieli się informacją, że Transatlantyk złapał 10 km przed Łęczną już trzecią gumę. Cholera, temu to niefart nie odpuszcza… A może źle opony dobiera…? No, ale co ja tu będę uczył Ojca… ;)
Odcinek 6: Łęczna – Parczew, 402 km
Po ok. 20 minutach stania (więc pewnie łącznie z 50 straconych na „genialnie” umiejscowiony postój w Łęcznej) pora się zbierać. Sygnał dają Hipki. Odpalają właściwie bez ostrzeżenia, a że od razu jest dzida, więc nie zdążam zdjąć kurtki, a potem musimy się z Danielem nieźle namachać, by ich dojść. Prawie ich mamy, kiedy Daniel zgłasza, ze mu nie działa licznik. Shit, stajemy. Poprawienie magnesu nic nie daje. Po chwili proszę Daniela, by mnie puścił, bo jemu będzie łatwiej nas dojść niż nam obu – Daniel jest po prostu odrobinę mocniejszy. Zgadza się, więc daję w pedał za światłami Hipków. Dochodzę ich po ok. kilometrze i ciągniemy 30. A właściwie Hipcia ciągnie. Jak lokomotywa. No szacun wielki!
Ale i Witek nie próżnuje, gdy przychodzi jego kolej, 30 nie schodzi z licznika (postanowiłem jechać ubrany w czołówkę, żeby chociaż na licznik popatrzeć :P). Gdy przychodzi moja kolej, to oczywiście nie daję rady aż tak, więc trzymam 28-29. Trochę wstyd, ale może być ostatecznie. Zresztą sam przed sobą się usprawiedliwiam, że to dlatego, ze nie zdążyłem zdjąć kurtki i jest mi za gorąco :P
Ten odcinek jest dla mnie wybitnie nużący. Hipek zagaduje jak umie, ale zbywam go półsłówkami (przepraszam!) i włączam muzykę z mp3. Może pomoże. Ale jednak co chwilę jest powód zamienić kilka słów (zwłaszcza, że Daniela coś nie widać), więc po bodaj dwóch utworach rezygnuję i znów jedziemy zespołowo. Wreszcie dochodzi Daniel. Zmachany jak nieszczęście, bo gonił nas solidnie. Nie wie, jak szybko jechał, bo licznik nadal nie działa. Okazuje się, że jakimś cudem przeciął kabel! Od tego czasu refrenem jazdy jest tekst: „jaka prędkość?” ;)
Na szczęście ten odcinek jest krótki (raptem 44 km) i wkrótce dojeżdżamy do Parczewa. Tu już faktycznie jest Orlen, więc stajemy na kawę czy energetyk. Ja kupuję dwie puszki i wciągam migiem. Oczywiście mam litr energetyku w aucie, ale ten odcinek był zbyt krótki, by auto miało szansę obsłużyć wszystkich jadących wolniej i nas dojść przed postojem, więc nawet się go nie spodziewamy. Słuszne jest zresztą, by pomagało osobom jadącym zgodnie z planem. My "dzidujemy" na własne życzenie, to i zmartwienie nasze, by się odpowiednio zaopatrzyć. Po stosunkowo krótkim czasie dochodzą na Wilk z Kotami, Góralem Nizinnym i chyba jeszcze kimś. Potem Wax z większą ekipą. No, skoro oni już są, to pora się zbierać.
Odcinek 7: Parczew – Międzyrzec Podlaski, 464 km
Ustalamy, że nie będziemy się trzymać oryginalnych miejsc postojowych, bo auta i tak nie ma, a ostatnie sto kilkanaście kilometrów trasy zostało podzielone bardzo nierówno: 75+31. My wolimy po połowie, a w Międzyrzecu Podlaskim jest stacja, więc tam odpoczniemy i może zjemy po hot dogu (w Parczewie była mała stacja i hot dogów nie serwowali).
Ruszam spokojnym tempem na rozkręcenie (chyba nawet poniżej 20), ale po chwili śmiga koło mnie Hipcia, aż zagwizdało. Cóż było robić? Dzida! Z wielkim trudem ją doganiam, a gdzieś z tyłu słyszę komentarz „zmarzła”. Aha, ten typ dzidy, to dzida rozgrzewkowa. Może być ;)
Na niebie powoli pojawiają się pierwsze oznaki świtu, temperatura wynosi ok. 10 st, a my lecimy te swoje 30 i jest dobrze. Z nami w grupie jeszcze Daniel, Gabriel (zawsze nieco z przodu, widać mu za wolno) i chyba Góral Nizinny. Lecimy równo, bez szarpania i nie pamiętam, jak do tego doszło (chyba przysnąłem :P), bo kojarzę tylko, że nagle się okazało, że jesteśmy sami z Danielem. Gdzie się podziała reszta (chyba zostali, ale dlaczego…?), tego nie wiem. Przed nami migoce kilka światełek. Wiemy, że są tam Wilk, Kurier i Gabriel, i jeszcze ktoś, ale długo nie możemy ich dojść. Ale przecież się zbliżamy! Jeszcze trochę… Wreszcie tamci robią siku-stop i ich mamy. Kurier dołącza do nas, a Gabriel obstawia (jak się potem okazuje) lepiej i postanawia jechać z Wilkiem, który jak zwykle czeka na Koty (zakochał się czy co? ;) Po chwili docierają i Hipki z Tomkiem i Marcinem, widać musiały gdzieś stanąć, ale naprawdę nic nie pamiętam (!) No to jedziemy z Kurierem, Hipkami&Co do Międzyrzeca.
Widno już zupełnie, na niskich łąkach mgła ściele się gęsto, a my marzymy o hot dogu. Marzymy tak intensywnie, że kiedy wreszcie jest ten Międzyrzec, nic nas nie może powstrzymać i popełniamy poważny błąd taktyczny. Okazuje się bowiem, że na hot dogi trzeba czekać, bo parówki nie zagrzane. Mowa jest o 15 minutach, ale mnie się zdaje, że to musiało być chyba z pół godziny łącznie z jedzeniem, a przecież hot doga z Orlenu się wciąga błyskawicznie, więc czekania pewnie ze 25 minut. Tylko Kurier miał fart i załapał się na jedyną ciepłą parówkę. A potem pojechał :P
Szkoda, że nie wpadliśmy na to, że parówki można było zjeść zimne - w ciepłej bułce...
Pod koniec postoju dołącza do nas Ricardo i chyba tez się załapuje na ostatnią paróweczkę, bo po chwili jest gotów do jazdy (choć prosi nas byśmy zaczekali z minutkę aż przeleje picie do bidonów). Wreszcie odpalamy.
Odcinek 8: Międzyrzec – Skrzeszew, 518 km
A właściwie to Marcin odpala, bo tym razem to on zmarzł i od razu narzuca tempo 35. Powoli dochodzimy go pod wodzą Tomka, a ja czuję, że coś ze mną nie tak. Czyżby ten hot dog miał się mścić aż zza zwieracza żołądka…? ;) Odpuszczam wyjście na zmianę i jadę ostatni – w razie czego nie chcę nikogo ubrudzić ;) Mdłości jednak na szczęście powoli przechodzą, a ja – z trudem, ale jednak trzymam koło komukolwiek, kto akurat jedzie przede mną. Natomiast Rysiek o dziwo odpada. No szkoda.
Gdzieś tak w połowie tego odcinka kończy się niezły asfalt, a zaczynają straszliwe dziury, z szutrowymi przekopami w poprzek drogi włącznie. Wszyscy klną na czym świat stoi, a Hipki nawet zostają nieco z tyłu (ale w zasięgu mojego niezbyt sokolego wzroku). Mimo tych obiektywnych trudności humor mi dopisuje, chyba dlatego, że już „czuć metę”. Po krótkim siku stopie tuż przed granicą 500 km ruszamy znów w szóstkę i nieco spokojniejszym tempem (nadal dziury) rzędu 25 km/h. Wreszcie przed Mogielnicą asfalt normalnieje i znów lecimy jak trzeba. Jeszcze wylot na DK62, krótka dyskusja, czy finiszujemy pod kościołem (gdzie był start) czy w bazie (ok. 2 km wcześniej), ale chyba nikomu oprócz Hipka się nie chce dokręcać, więc następuje paradna dzida szutrówką na działkę Tranquilo.
Finisz honorowy z prędkością 15 km/h i już wyskakuje paparazzi Wilk, by nas sfocić. Jest 7:13 i niestety zostaliśmy wyprzedzeni.
Podsumowanie
Oczekiwana gloria zwycięzców ;) uleciała w siną dal, wraz z zimnymi parówkami na Orlenie… ;) Mamy 19 minut straty, czyli sporo mniej niż nas kosztował tamten postój. Ech, szkoda… ;) Ale z drugiej strony i tak Turysta wygrał (z dużą przewagą), a poza tym to nie był wyścig ;) i w ogóle fajnie jest być w jednej z czołowych grup, mieć dużo czasu na mecie, no i zmieścić się wyraźnie poniżej 24 godzin.
Moje osobiste cele na ten maraton (przejechać, postarać się zmieścić poniżej doby, bo na poprzedniej 500 się to nie udało), zostały w całości zrealizowane. Nawet z nawiązką, bo nie spodziewałem się tak doskonałej średniej.
A dodatkowo poznałem sporo fajnych ludzi, z którymi w przyszłości chętnie się jeszcze gdzieś przejadę. W szczególności grupa, z którą finiszowaliśmy, bardzo mi przypadła do gustu. Tomek, Marcin, Hipki – podziękowania i pozdrowienia serdeczne! J
PS. Dystans zmieniony wskutek pomiaru koła po powrocie. najwyraźniej ciśnienie było niższe, niż kiedy poprzednio mierzyłem obwód i licznik zawyżył całość przebiegu o ponad kilometr.
- DST 518.12km
- Teren 1.50km
- Czas 18:07
- VAVG 28.60km/h
- VMAX 57.50km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 2038m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
aard, padłem ofiarą własnego miecza :) Zawsze chyba znajdzie się ktoś, kto bardziej, dłużej, dalej... :) Z drugiej strony wolałbym pojeździć z Wami w zacnym Towarzystwie Podróżników, jednak mój obecny wegetatywny budżet nie pozwala mi na to... Więc by nie cierpieć obmyśliłem ( inspirowany MP ) Low budget Trip :) Mam nadzieję, że gdy będę mógł, to nie będzie... "za ostro" :), ale jeśli będzie, to tym bardziej fajnie. Napędzacie ludzi do działania i to jest Wielkie. Gratulacje i jeszcze większej frajdy z jazdy :)
Walery - 08:11 czwartek, 12 czerwca 2014 | linkuj
Chyba nie ma uszczypliwości bo i czas przejazdu i AVS masz konkretną. pzdr
giovanni - 20:50 środa, 11 czerwca 2014 | linkuj
Fajnie się czytało ;)
Choć trochę pomieszałeś chronologię zdarzeń. Pierwszy paragraf z Odcinka 3, był jeszcze przez Kozłówką. Jechałem wtedy kawałek z Wami, później zostałem całkiem z tyłu, a później znowu dogoniłem (mijałem Cię jak szukałeś rzekomo upuszczonej komórki) waxmund - 10:51 środa, 11 czerwca 2014 | linkuj
Choć trochę pomieszałeś chronologię zdarzeń. Pierwszy paragraf z Odcinka 3, był jeszcze przez Kozłówką. Jechałem wtedy kawałek z Wami, później zostałem całkiem z tyłu, a później znowu dogoniłem (mijałem Cię jak szukałeś rzekomo upuszczonej komórki) waxmund - 10:51 środa, 11 czerwca 2014 | linkuj
No to teraz ja po kolei:
>Tu Hipek pokazał klasę. Zastawszy nieco z tyłu nagle nas doszedł
> i powiedział, że on musi się zatrzymać. Wytłumaczył też, jak
> mamy dalej jechać.
Oj tam, od razu koleżeńska postawa, normalna rzecz - w końcu jako jedyny miałem tego GPS-a. Zwłaszcza że dogonienie Was nie było problemem (postawmy sprawę jasno - wlekliście się niemiłosiernie), zapas jeszcze był, tylko Szefowa musiała się porozciągać.
> Proponuję, żeby zadzwonił, ale okazuje się, że ona nie ma telefonu. Nie bardzo to pojmuję, ale nie ma czasu drążenie tematu.
Nie brała telefonu, bo założeniem było, że nigdzie się nie rozdzielamy i że nie będziemy musieli się nawzajem szukać. Jedyny miałem ja.
> A właściwie Hipcia ciągnie. Jak lokomotywa.
A to już bardzo dziwnie brzmi. Czy ja czegoś nie przegapiłem prowadząc grupę? Hipcia mi się tu tylko dziwnie uśmiecha...
A jeśli chodzi o odcinek "górski" to teraz z perspektywy czasu żałuję, że się nie zdecydowaliśmy. Woleliśmy jednak pojechać spokojniej, żeby na sto procent mieć tę kwalifikację.
Przed Lublinem za to ruszyliśmy w kilka osób jako "grupa 30" i po drodze się podoganialiśmy, przed nami nikogo nie było. Kurier dogonił, bo jak ruszaliśmy to jeszcze grzebał się na postoju. Hipek - 21:49 wtorek, 10 czerwca 2014 | linkuj
>Tu Hipek pokazał klasę. Zastawszy nieco z tyłu nagle nas doszedł
> i powiedział, że on musi się zatrzymać. Wytłumaczył też, jak
> mamy dalej jechać.
Oj tam, od razu koleżeńska postawa, normalna rzecz - w końcu jako jedyny miałem tego GPS-a. Zwłaszcza że dogonienie Was nie było problemem (postawmy sprawę jasno - wlekliście się niemiłosiernie), zapas jeszcze był, tylko Szefowa musiała się porozciągać.
> Proponuję, żeby zadzwonił, ale okazuje się, że ona nie ma telefonu. Nie bardzo to pojmuję, ale nie ma czasu drążenie tematu.
Nie brała telefonu, bo założeniem było, że nigdzie się nie rozdzielamy i że nie będziemy musieli się nawzajem szukać. Jedyny miałem ja.
> A właściwie Hipcia ciągnie. Jak lokomotywa.
A to już bardzo dziwnie brzmi. Czy ja czegoś nie przegapiłem prowadząc grupę? Hipcia mi się tu tylko dziwnie uśmiecha...
A jeśli chodzi o odcinek "górski" to teraz z perspektywy czasu żałuję, że się nie zdecydowaliśmy. Woleliśmy jednak pojechać spokojniej, żeby na sto procent mieć tę kwalifikację.
Przed Lublinem za to ruszyliśmy w kilka osób jako "grupa 30" i po drodze się podoganialiśmy, przed nami nikogo nie było. Kurier dogonił, bo jak ruszaliśmy to jeszcze grzebał się na postoju. Hipek - 21:49 wtorek, 10 czerwca 2014 | linkuj
Okienka niestety i tak nie będzie, byli tacy co dokręcili więcej ;)
wilk - 19:10 niedziela, 8 czerwca 2014 | linkuj
Do awarii licznika na postoju w Łęcznej, miałem 6 km ponad plan (kasowanie w bazie), dlatego jako dystans wpisałem 515.
Nie wiem, czy to dokładny pomiar, ale to tak czy owak poniżej 1% błędu. Dla mnie wystarczy. serwecz - 19:05 niedziela, 8 czerwca 2014 | linkuj
Nie wiem, czy to dokładny pomiar, ale to tak czy owak poniżej 1% błędu. Dla mnie wystarczy. serwecz - 19:05 niedziela, 8 czerwca 2014 | linkuj
Mój dystans (spod kościoła) wyszedł praktycznie idealnie, 510km bez małego grosza, tyle co miało być wg mapy. Ale myśmy nie nadrabiali, jechaliśmy równo po trasie, a po odległości widać, że licznik mam ustawiony idealnie ;)
wilk - 18:09 niedziela, 8 czerwca 2014 | linkuj
Średnia swietna jak na taki dystans:-) pozdrawiam!
TomliDzons - 09:31 niedziela, 8 czerwca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!