Sobota, 8 sierpnia 2009
Kategoria Surly-arch, Wycieczka, rekordy i hardkory
Pikuś z Przodkiem, ale prawie bez tyłka ;)
Pomysł zrobienia w tym roku 400 km w ciągu doby chodził mi po głowie już od roku zeszłego. Ale że w czerwcu, kiedy pora teoretycznie najlepsza po temu (najkrótsze noce), jakoś się nie zebrałem, a w lipcu byłem na wyprawie, to już się niemal wewnętrznie pogodziłem z faktem, że trzeba to przełożyć na rok przyszły. Wszelako w ostatnią środę przyszło mi do głowy, żeby jednak spróbować. Jest dobra, stabilna pogoda (raczej odmiennie niż było w czerwcu ;) noce jeszcze nie takie długie (ok. 8 godzin ciemności), no i po wyprawie jestem w życiowej formie. Zaplanowałem, przygotowałem się zarywając sporą część poprzedniej nocy przy brydżu i śpiąc "na zapas" w ciągu dnia kilka godzin przed startem i wyruszyłem w piątek o godz. 21. Była pełnia...
W nocy, odmiennie niż twierdziła prognoza, ale za to zgodnie z wieloletnimi obserwacjami, jest bezwietrznie. Też dobrze. Miało wiać w plecy, ale niech tam! Trochę męcząco leci się drogą nr 14, bo jednak TIRów sporo. Pierwszy krótki postój w Łasku - teraz zjeżdżam na boczną drogę na Widawę. Tamże drugi postój. Jedzie się świetnie - księżyc przyświeca, lampka też całkiem skutecznie, droga pusta, nie wieje. Żyć nie umierać.
W Wieluniu, tuż za trzecim postojem, stuka mi pierwsza setka. Machnąłem ją w 4h wliczając postoje! :D Od niechcenia zastanawiam się, czy to trochę nie za szybko i czy nie przyjdzie mi za to tempo (średnia ok. 28) później zapłacić... No, ale tak dobrze się leci, mamo... ;)
Kolejny postój w Kluczborku i już mam system: zatrzymuję się przy ławkach, zdejmuję buty i na chwilę się kładę. Nie dlatego, żebym był senny – po prostu stwierdzam, że w ten sposób nie pracują żadne części ciała potrzebne podczas jazdy. Zdjęcie butów pozwala natomiast zapobiec drętwieniu stóp, które mnie z reguły dopada na dłuższych dystansach – zwłaszcza w SPD. Na szczęście nie jest bardzo zimno – najniższa zanotowana temperatura to 9,4 stopnia, więc nawet na postojach (średnio po 10-12 minut) nie zdążę zmarznąć :)
Wreszcie o 4:15 rano docieram do Opola – myślę sobie „dobra nasza, 180 km w 7:15 godzin – nieźle!). Tuż za miastem zastaje mnie świt i... objazd na planowanej trasie! Hmm... dodatkowe kilometry mi chyba niepotrzebne – walę prosto na zamknięty odcinek – chyba się przebiję...? Przebiłem. Co prawda pół kilometra ryłem w piachu pod lekką górkę, ale chyba jednak mimo wszystko na tym wygrałem, bo objazd wyglądał z mapy na dość długi.
Prudnik. Wyliczyłem sobie, że jeśli będę tu o siódmej, to powinienem zdążyć na pociąg o 21:30 z Kłodzka przy założeniu, że górach dam radę jechać ze średnią 20 km/h i nie przesadzę z postojami. Sporo tych warunków... No, ale pierwszy niemal spełniony: w Prudniku jestem o 7:05. Walę na Głuchołazy. Zgodnie z przewidywaniami w dzień zaczyna wiać. Niestety – wbrew prognozom nie z północo-wschodu-wschodu, tylko z... południowego zachodu! No shit – niemal dokładnie w pysk!! Na szczęście wieje póki co słabo. Ale nie nastraja mnie to pozytywnie, oj nie nastraja...
W Głuchołazach, po 250 km, decyduję się na ciut dłuższy postój – trzeba wreszcie zjeść coś konkretniejszego (bułka, parówka – dotąd jadłem tylko słodycze) i uzupełnić zapas wody i soku. Staję przy Biedronce. Jest ósma rano i już robi się upał...
W Czechach na dzień dobry jest podjazd. Wyprzedza mnie trójka kolarzy amatorów. Jadą tylko ciut szybciej niż ja, więc przez chwilę próbuję dotrzymać im koła, ale jednak te 2 km/h pod około pięcioprocentową górkę robią różnicę. Odpuszczam – nie chcę się przemęczyć. Za chwilę i tak mam swoją satysfakcję, bo doganiam sporą grupkę rowerzystów, w tym kilka dziewczyn. Kręcą dzielnie pod górkę, ale i tak po chwilę zostawiam ich z tyłu. Dwóch próbuje dotrzymać mi tempa, jeden nawet wyprzedza, gdy górka wyostrza do ośmiu procent, ale po chwili już stoi i dyszy, a ja spokojnie mijam wypłaszczenie i jadę dalej : ) Ale fajni ci Czesi – tak się wybrać w kilkanaście osób (nie kolarzy) na wycieczkę rowerową po górach – kurczę, zazdroszczę im, że mają tylu zapalonych rowerzystów! W ogóle w Czechach przez cały spotykam mnóstwo bajkerów – po Polsce ma się wrażenie, jakby się przeniosło na inną planetę. Nie liczyłem, ale momentami wydawało się, że rowerów było więcej niż aut. Ech...
Tymczasem podjazd ciągnie się bez większych przerw aż do Vrbna pod Pradedem, gdzie i ja chwilę odpoczywam. Dalej do Karlovej Studanki znów pod górę, a tam już się zaczyna właściwy podjazd na Pradziada. Wchodzę w niego z marszu. Znak ostrzega przez 12% na odcinku 6 km. Jak zwykle jest to wierutna bzdura. Co prawda rzeczywiście jest 6 km do pierwszego wypłaszczenia, ale procent średnio raptem 7,5 i to bez istotnych różnic w nachyleniu. Ot, siedem do ośmiu przez cały czas. A do tego świetna nawierzchnia i droga bez agrafek. Ot, lekki zakręt od czasu do czasu, bo szosa trawersuje stromy stok. Świetnie poprowadzona!
Tu już jest bajkerów na kopy!! Wyprzedzam między innymi gościa na trójkołowej poziomce z lusterkiem wstecznym przymocowanym do głowy (nie do kasku, tylko na opasce bezpośrednio do głowy!), a mnie wyprzedza kilku kolarzy. Tempo mają dla niewyobrażalne. Ja jadę ok. 9 km/h, a oni – tak na oko – ze dwa razy szybciej. Uch... Na podjeździe robię jeden krótki postój dla pogłębienia oddechu, a potem już cięgiem przez tłumy kłębiące się pomiędzy schroniskami usytuowanymi na ok. 1200 m a szczytem. Wygląda na to, jakby pół Czech przyjechało tu na spacer bądź na rower! :) Co to będzie na zjeździe...? Stąd też pogarsza się nawierzchnia, aczkolwiek wciąż jest to lity asfalt, jeno nieco dziurawy.
Tuż pod szczytem wyprzedzam kilkoro ostatnich rowerzystów i już. Schronisko szczytowe. Luda kupa. Niezbyt fajnie w związku z tym, ale przynajmniej ma mi kto zrobić fotę ;)
Fajny jest też pomysł, żeby na szczycie wypożyczać takie śmieszne duże hulajnogi, na których ludzie sobie zjeżdżają. Sam kiedyś chciałem otworzyć tego typu biznes na Morskim Oku, ale u nas by to raczej nie przeszło, boć to wszak Park Narodowy przez Duże Pe i na rowerach nie wolno... Za to konie srać mogą, ile wlezie :p
No, w każdym razie o 12:20 wysyłam SMS to Transatlantyka, że Pradziadek (i zarazem pierwszy BIG) padł i o po przebiórce w suche i cieplejsze (na podjeździe się oczywiście spociłem, a teraz zrobiło się pochmurno i chłodno, jest raptem 17 stopni) rozpoczynam zjazd. Nawet nie jest tak źle – lawirując wśród tłuszczy i nie przekraczając 40 km/h zjeżdżam dość pewnie i tylko kilka razy muszę się wydrzeć „pozor!!!” na tłumoków, co ławą suną, zajmując całą (niemałą) szerokość szosy. Od schronisk robi się znacznie przyjemniej – asfalt prawie idealny, a droga pusta. Składam się w lemondkę i niemal nie schodzę poniżej 60 km/h, bo i zakrętów ostrzejszych jest bardzo mało, a agrafek zero. Bajeczny zjazd! Tam też wykręcam maksa wycieczki, a średnia wzrasta mi w ciągu 10 minut o 0,5 km/h mimo, że właśnie stuknęło mi 300 km trasy :)
Z Kralovej Studanki znów pod górkę i cieplej. Rozbieram się i z marszu wjeżdżam z 800 m na bezimienną przełęcz 1041 m. Nawierzchnia kiepska, ale na zjeździe daje się jechać 40-45. Za chwilę następny podjazd: z 750 na 930.
Na przełęczy Videlsky Kriż zatrzymuję się tylko na fotkę i pędzę dalej. W Belej pod Pradedem jestem tuż po godz. 14. Dwie przełączki w 1,5h – nieźle ;)
No, ale teraz przede mną drugi BIG - Červenohorske Sedlo oraz dość silny już teraz i kołujący wiatr. Jednak podjazd okazuje się równomierny i dość łagodny, a wiatr raz pomaga, raz przeszkadza. Średnio 6-7% - 450 m przewyższenia wciągam bez postoju.
Na górze fotka i lecę dalej – przede mną długi zjazd do Šumperka położonego ciut powyżej 300 m npm. W Velkich Losinach zatrzymuję się przed barem i szybko zjadam gulasz z bułką. Uff, potrzebny mi był jakiś solidniejszy posiłek! Przy ruszaniu udaje mi się załapać za traktor ciągnący 40 km/h – jedzie się bajecznie, ale krótko, po jakichś 3 km traktor odbija. Jednak od tego miejsca wiatr wiejący generalnie z kierunków południowych zaczyna wreszcie pomagać. Aż do Olšan lecę jak szalony – 30 praktycznie nie schodzi z licznika, a najczęściej jest to 35-40. Jednak pod koniec tego odcinka zaczyna się już podjazd. Nie jest ostro – 3-5%, ale prędkość oczywiście spada. W głowie kalkuluję swoje szanse zdążenia na pociąg o 21:35 z Kłodzka. Są mizerne – co prawda średnia 20 km/h po górach jest utrzymana (głownie dzięki szalonemu odcinkowi od Velkich Losin), ale ewidentnie za długo zeszło mi na postojach (mimo że ograniczyłem je - jak na swoje możliwości - do niezbędnego minimum) i teraz albo pora grzać prawie ciągiem albo zrezygnować z nocnego powrotu do Łodzi i pogodzić się z noclegiem w Kłodzku. O godz 17:40 w Červenej Vodzie przeliczam raz jeszcze kilometry na potrzebny na ich pokonanie czas (przede mną m. in. podjazd na ostatni BIG) i stwierdzam, że mam szansę zdążyć. A więc w pedał!
Na Suchym Vrchu melduję się o 18:20. Podjazd okazał się łatwy – 6 km około pięcioprocentówki, potem 3 km trzyprocentówki i ostatni kilometr to ok. 7-8%. Jedynym problemem okazały się roje much – kompletnie uprzykrzyły mi ostatni odcinek, z olbrzymim trudem się od nich oganiałem. Najbardziej pomagała jazda na stojąco, ale nie dałem rady tak pokonać całego podjazdu ;) Na ostatnim kilometrze stuknęło 400 km wycieczki. Hurra, dałem radę!!! Teraz choćby potop! ;)
Szybkie foty, przebiórka, bo zaczęło się już ochładzać i pędzę z powrotem. Zjazd średnio szybki, bo najpierw kiepski asfalt, a potem agrafki, ale tuż po 19 jestem z powrotem w Czerwonej Wodzie. Wysokość 540 m, a Kłodzko leży na 300. Mam przed sobą ok. 55 km i niecałe 2,5 godziny... Jeśli nie będę miał jakiejś awarii to dam radę! :D
Odcinek przez Borikovice okazał się nieźle pagórkowaty, ale oto już z rozpędu lecę przez granicę i widzę drogowskaz: Kłodzko 43. Mam dwie godziny – dobra nasza! Do Międzylesia głownie w dół, a w samym miasteczku wredna kostka. Dwa kilometry dalej staję, żeby założyć lampki (słońce powoli chyli się ku zachodowi) i chwilę odsapnąć. Zostało mi 35 km i ciut ponad 1,5 h. Żeby zdążyć spokojnie kupić bilet, to teraz już trzeba cięgiem. Pędzę. Gdy tylko jest choćby minimalnie dół, 35 nie schodzi z licznika. Niestety dość często jest pod górę i to miejscami dość ostro. Ot, takie trzydziestometrowe hopki do 7% nachylenia. Droga bardziej w czeskim stylu niż te, którymi jechałem w Czechach! Oczywiście to spowalnia, ale Kłodzko się nieubłaganie przybliża. Bystrzyca. Jeszcze 15 km i godzina z kilkoma minutami. Zdążę!
Wreszcie wpadam do miasta. Odrobinkę błądząc przelatuję je praktycznie całe i wreszcie rozpoznaję okolice dworca głównego. Jest godzina 20:58, kiedy zajeżdżam przed budynek dworcowy. Udało się!!! : )))
Nie zaprzeczę, zmachany jestem solidnie, ale widać, że były i rezerwy, skoro dałem radę tak przycisnąć pod koniec. Uświadamiam sobie, że gdybym musiał, to i do 500 bym dociągnął... Chociaż nie wiem - tyłek boli masakrycznie.
No, ale na szczęście (niestety? ;) nie muszę, bo pociąg odjeżdża właśnie stąd. No trudno, wsiadam ;)
Powrót trochę z przygodami, bo pociąg opóźnił się o prawie 2h z powodu potrącenia kogoś, kto szedł po torach (!!), ale wreszcie o 7:30 docieram do domu. Teraz już naprawdę czuję tę trasę i to nie tylko w nogach – chyba wszystko mnie boli ;) Spaaaać...
Podsumowanie: Oczywiście rekord życiowy. Nie tylko dystansu, ale i sumy podjazdów, a także liczby BIGów zaliczonych w ciągu dnia (3). Ładnie podeszły, że były tak blisko siebie ;)
Czas jazdy i postojów łącznie: 23h 58m.
Muszę przyznać, że udało mi się pięknie uKORONować niezwykle udany sezon :)
Trasa: Łódź - Wieluń - Kluczbork - Opole (dotąd, czyli 180 km, po ciemku) - Głuchołazy - Vrbno pod Pradedem, Kralova Studanka, Praded (BIG, 1491 m), Kralova Studanka, przełęcz 1041 m, Vidly, przełęcz Videlsky Kriż (930 m), Bela pod Pradedem, Červenohorske Sedlo (BIG, 1013 m), Šumperk, Bludov, Červena Voda, Suchy Vrch (BIG, 975 m), Červena Voda, Międzylesie, Bystrzyca Kłodzka, Kłodzko.
A teraz trasa dla niepiśmiennych ;)
W nocy, odmiennie niż twierdziła prognoza, ale za to zgodnie z wieloletnimi obserwacjami, jest bezwietrznie. Też dobrze. Miało wiać w plecy, ale niech tam! Trochę męcząco leci się drogą nr 14, bo jednak TIRów sporo. Pierwszy krótki postój w Łasku - teraz zjeżdżam na boczną drogę na Widawę. Tamże drugi postój. Jedzie się świetnie - księżyc przyświeca, lampka też całkiem skutecznie, droga pusta, nie wieje. Żyć nie umierać.
W Wieluniu, tuż za trzecim postojem, stuka mi pierwsza setka. Machnąłem ją w 4h wliczając postoje! :D Od niechcenia zastanawiam się, czy to trochę nie za szybko i czy nie przyjdzie mi za to tempo (średnia ok. 28) później zapłacić... No, ale tak dobrze się leci, mamo... ;)
Kolejny postój w Kluczborku i już mam system: zatrzymuję się przy ławkach, zdejmuję buty i na chwilę się kładę. Nie dlatego, żebym był senny – po prostu stwierdzam, że w ten sposób nie pracują żadne części ciała potrzebne podczas jazdy. Zdjęcie butów pozwala natomiast zapobiec drętwieniu stóp, które mnie z reguły dopada na dłuższych dystansach – zwłaszcza w SPD. Na szczęście nie jest bardzo zimno – najniższa zanotowana temperatura to 9,4 stopnia, więc nawet na postojach (średnio po 10-12 minut) nie zdążę zmarznąć :)
Wreszcie o 4:15 rano docieram do Opola – myślę sobie „dobra nasza, 180 km w 7:15 godzin – nieźle!). Tuż za miastem zastaje mnie świt i... objazd na planowanej trasie! Hmm... dodatkowe kilometry mi chyba niepotrzebne – walę prosto na zamknięty odcinek – chyba się przebiję...? Przebiłem. Co prawda pół kilometra ryłem w piachu pod lekką górkę, ale chyba jednak mimo wszystko na tym wygrałem, bo objazd wyglądał z mapy na dość długi.
Prudnik. Wyliczyłem sobie, że jeśli będę tu o siódmej, to powinienem zdążyć na pociąg o 21:30 z Kłodzka przy założeniu, że górach dam radę jechać ze średnią 20 km/h i nie przesadzę z postojami. Sporo tych warunków... No, ale pierwszy niemal spełniony: w Prudniku jestem o 7:05. Walę na Głuchołazy. Zgodnie z przewidywaniami w dzień zaczyna wiać. Niestety – wbrew prognozom nie z północo-wschodu-wschodu, tylko z... południowego zachodu! No shit – niemal dokładnie w pysk!! Na szczęście wieje póki co słabo. Ale nie nastraja mnie to pozytywnie, oj nie nastraja...
W Głuchołazach, po 250 km, decyduję się na ciut dłuższy postój – trzeba wreszcie zjeść coś konkretniejszego (bułka, parówka – dotąd jadłem tylko słodycze) i uzupełnić zapas wody i soku. Staję przy Biedronce. Jest ósma rano i już robi się upał...
W Czechach na dzień dobry jest podjazd. Wyprzedza mnie trójka kolarzy amatorów. Jadą tylko ciut szybciej niż ja, więc przez chwilę próbuję dotrzymać im koła, ale jednak te 2 km/h pod około pięcioprocentową górkę robią różnicę. Odpuszczam – nie chcę się przemęczyć. Za chwilę i tak mam swoją satysfakcję, bo doganiam sporą grupkę rowerzystów, w tym kilka dziewczyn. Kręcą dzielnie pod górkę, ale i tak po chwilę zostawiam ich z tyłu. Dwóch próbuje dotrzymać mi tempa, jeden nawet wyprzedza, gdy górka wyostrza do ośmiu procent, ale po chwili już stoi i dyszy, a ja spokojnie mijam wypłaszczenie i jadę dalej : ) Ale fajni ci Czesi – tak się wybrać w kilkanaście osób (nie kolarzy) na wycieczkę rowerową po górach – kurczę, zazdroszczę im, że mają tylu zapalonych rowerzystów! W ogóle w Czechach przez cały spotykam mnóstwo bajkerów – po Polsce ma się wrażenie, jakby się przeniosło na inną planetę. Nie liczyłem, ale momentami wydawało się, że rowerów było więcej niż aut. Ech...
Tymczasem podjazd ciągnie się bez większych przerw aż do Vrbna pod Pradedem, gdzie i ja chwilę odpoczywam. Dalej do Karlovej Studanki znów pod górę, a tam już się zaczyna właściwy podjazd na Pradziada. Wchodzę w niego z marszu. Znak ostrzega przez 12% na odcinku 6 km. Jak zwykle jest to wierutna bzdura. Co prawda rzeczywiście jest 6 km do pierwszego wypłaszczenia, ale procent średnio raptem 7,5 i to bez istotnych różnic w nachyleniu. Ot, siedem do ośmiu przez cały czas. A do tego świetna nawierzchnia i droga bez agrafek. Ot, lekki zakręt od czasu do czasu, bo szosa trawersuje stromy stok. Świetnie poprowadzona!
Tu już jest bajkerów na kopy!! Wyprzedzam między innymi gościa na trójkołowej poziomce z lusterkiem wstecznym przymocowanym do głowy (nie do kasku, tylko na opasce bezpośrednio do głowy!), a mnie wyprzedza kilku kolarzy. Tempo mają dla niewyobrażalne. Ja jadę ok. 9 km/h, a oni – tak na oko – ze dwa razy szybciej. Uch... Na podjeździe robię jeden krótki postój dla pogłębienia oddechu, a potem już cięgiem przez tłumy kłębiące się pomiędzy schroniskami usytuowanymi na ok. 1200 m a szczytem. Wygląda na to, jakby pół Czech przyjechało tu na spacer bądź na rower! :) Co to będzie na zjeździe...? Stąd też pogarsza się nawierzchnia, aczkolwiek wciąż jest to lity asfalt, jeno nieco dziurawy.
Tuż pod szczytem wyprzedzam kilkoro ostatnich rowerzystów i już. Schronisko szczytowe. Luda kupa. Niezbyt fajnie w związku z tym, ale przynajmniej ma mi kto zrobić fotę ;)
Fajny jest też pomysł, żeby na szczycie wypożyczać takie śmieszne duże hulajnogi, na których ludzie sobie zjeżdżają. Sam kiedyś chciałem otworzyć tego typu biznes na Morskim Oku, ale u nas by to raczej nie przeszło, boć to wszak Park Narodowy przez Duże Pe i na rowerach nie wolno... Za to konie srać mogą, ile wlezie :p
No, w każdym razie o 12:20 wysyłam SMS to Transatlantyka, że Pradziadek (i zarazem pierwszy BIG) padł i o po przebiórce w suche i cieplejsze (na podjeździe się oczywiście spociłem, a teraz zrobiło się pochmurno i chłodno, jest raptem 17 stopni) rozpoczynam zjazd. Nawet nie jest tak źle – lawirując wśród tłuszczy i nie przekraczając 40 km/h zjeżdżam dość pewnie i tylko kilka razy muszę się wydrzeć „pozor!!!” na tłumoków, co ławą suną, zajmując całą (niemałą) szerokość szosy. Od schronisk robi się znacznie przyjemniej – asfalt prawie idealny, a droga pusta. Składam się w lemondkę i niemal nie schodzę poniżej 60 km/h, bo i zakrętów ostrzejszych jest bardzo mało, a agrafek zero. Bajeczny zjazd! Tam też wykręcam maksa wycieczki, a średnia wzrasta mi w ciągu 10 minut o 0,5 km/h mimo, że właśnie stuknęło mi 300 km trasy :)
Z Kralovej Studanki znów pod górkę i cieplej. Rozbieram się i z marszu wjeżdżam z 800 m na bezimienną przełęcz 1041 m. Nawierzchnia kiepska, ale na zjeździe daje się jechać 40-45. Za chwilę następny podjazd: z 750 na 930.
Na przełęczy Videlsky Kriż zatrzymuję się tylko na fotkę i pędzę dalej. W Belej pod Pradedem jestem tuż po godz. 14. Dwie przełączki w 1,5h – nieźle ;)
No, ale teraz przede mną drugi BIG - Červenohorske Sedlo oraz dość silny już teraz i kołujący wiatr. Jednak podjazd okazuje się równomierny i dość łagodny, a wiatr raz pomaga, raz przeszkadza. Średnio 6-7% - 450 m przewyższenia wciągam bez postoju.
Na górze fotka i lecę dalej – przede mną długi zjazd do Šumperka położonego ciut powyżej 300 m npm. W Velkich Losinach zatrzymuję się przed barem i szybko zjadam gulasz z bułką. Uff, potrzebny mi był jakiś solidniejszy posiłek! Przy ruszaniu udaje mi się załapać za traktor ciągnący 40 km/h – jedzie się bajecznie, ale krótko, po jakichś 3 km traktor odbija. Jednak od tego miejsca wiatr wiejący generalnie z kierunków południowych zaczyna wreszcie pomagać. Aż do Olšan lecę jak szalony – 30 praktycznie nie schodzi z licznika, a najczęściej jest to 35-40. Jednak pod koniec tego odcinka zaczyna się już podjazd. Nie jest ostro – 3-5%, ale prędkość oczywiście spada. W głowie kalkuluję swoje szanse zdążenia na pociąg o 21:35 z Kłodzka. Są mizerne – co prawda średnia 20 km/h po górach jest utrzymana (głownie dzięki szalonemu odcinkowi od Velkich Losin), ale ewidentnie za długo zeszło mi na postojach (mimo że ograniczyłem je - jak na swoje możliwości - do niezbędnego minimum) i teraz albo pora grzać prawie ciągiem albo zrezygnować z nocnego powrotu do Łodzi i pogodzić się z noclegiem w Kłodzku. O godz 17:40 w Červenej Vodzie przeliczam raz jeszcze kilometry na potrzebny na ich pokonanie czas (przede mną m. in. podjazd na ostatni BIG) i stwierdzam, że mam szansę zdążyć. A więc w pedał!
Na Suchym Vrchu melduję się o 18:20. Podjazd okazał się łatwy – 6 km około pięcioprocentówki, potem 3 km trzyprocentówki i ostatni kilometr to ok. 7-8%. Jedynym problemem okazały się roje much – kompletnie uprzykrzyły mi ostatni odcinek, z olbrzymim trudem się od nich oganiałem. Najbardziej pomagała jazda na stojąco, ale nie dałem rady tak pokonać całego podjazdu ;) Na ostatnim kilometrze stuknęło 400 km wycieczki. Hurra, dałem radę!!! Teraz choćby potop! ;)
Szybkie foty, przebiórka, bo zaczęło się już ochładzać i pędzę z powrotem. Zjazd średnio szybki, bo najpierw kiepski asfalt, a potem agrafki, ale tuż po 19 jestem z powrotem w Czerwonej Wodzie. Wysokość 540 m, a Kłodzko leży na 300. Mam przed sobą ok. 55 km i niecałe 2,5 godziny... Jeśli nie będę miał jakiejś awarii to dam radę! :D
Odcinek przez Borikovice okazał się nieźle pagórkowaty, ale oto już z rozpędu lecę przez granicę i widzę drogowskaz: Kłodzko 43. Mam dwie godziny – dobra nasza! Do Międzylesia głownie w dół, a w samym miasteczku wredna kostka. Dwa kilometry dalej staję, żeby założyć lampki (słońce powoli chyli się ku zachodowi) i chwilę odsapnąć. Zostało mi 35 km i ciut ponad 1,5 h. Żeby zdążyć spokojnie kupić bilet, to teraz już trzeba cięgiem. Pędzę. Gdy tylko jest choćby minimalnie dół, 35 nie schodzi z licznika. Niestety dość często jest pod górę i to miejscami dość ostro. Ot, takie trzydziestometrowe hopki do 7% nachylenia. Droga bardziej w czeskim stylu niż te, którymi jechałem w Czechach! Oczywiście to spowalnia, ale Kłodzko się nieubłaganie przybliża. Bystrzyca. Jeszcze 15 km i godzina z kilkoma minutami. Zdążę!
Wreszcie wpadam do miasta. Odrobinkę błądząc przelatuję je praktycznie całe i wreszcie rozpoznaję okolice dworca głównego. Jest godzina 20:58, kiedy zajeżdżam przed budynek dworcowy. Udało się!!! : )))
Nie zaprzeczę, zmachany jestem solidnie, ale widać, że były i rezerwy, skoro dałem radę tak przycisnąć pod koniec. Uświadamiam sobie, że gdybym musiał, to i do 500 bym dociągnął... Chociaż nie wiem - tyłek boli masakrycznie.
No, ale na szczęście (niestety? ;) nie muszę, bo pociąg odjeżdża właśnie stąd. No trudno, wsiadam ;)
Powrót trochę z przygodami, bo pociąg opóźnił się o prawie 2h z powodu potrącenia kogoś, kto szedł po torach (!!), ale wreszcie o 7:30 docieram do domu. Teraz już naprawdę czuję tę trasę i to nie tylko w nogach – chyba wszystko mnie boli ;) Spaaaać...
Podsumowanie: Oczywiście rekord życiowy. Nie tylko dystansu, ale i sumy podjazdów, a także liczby BIGów zaliczonych w ciągu dnia (3). Ładnie podeszły, że były tak blisko siebie ;)
Czas jazdy i postojów łącznie: 23h 58m.
Muszę przyznać, że udało mi się pięknie uKORONować niezwykle udany sezon :)
Trasa: Łódź - Wieluń - Kluczbork - Opole (dotąd, czyli 180 km, po ciemku) - Głuchołazy - Vrbno pod Pradedem, Kralova Studanka, Praded (BIG, 1491 m), Kralova Studanka, przełęcz 1041 m, Vidly, przełęcz Videlsky Kriż (930 m), Bela pod Pradedem, Červenohorske Sedlo (BIG, 1013 m), Šumperk, Bludov, Červena Voda, Suchy Vrch (BIG, 975 m), Červena Voda, Międzylesie, Bystrzyca Kłodzka, Kłodzko.
A teraz trasa dla niepiśmiennych ;)
- DST 464.43km
- Teren 1.00km
- Czas 19:27
- VAVG 23.88km/h
- VMAX 65.13km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 4256m
- Sprzęt arch-Surly
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Biję pokłony - dystans i teren, po którym jechałeś robią wrażenie. Chyba jesteś z tytanu :))) Ja po 200 km po względnie płaskim terenie czułem zmęczenie, a tu takie górki. Poza wrażeniami z wyczynu - świetnie opisujesz swoje trasy, czyta się to jak powieść podróżniczą. Pozdrawiam!
Misiacz - 07:12 niedziela, 30 sierpnia 2009 | linkuj
Ale jesteś twardziel - normalnie szacunek. Ja tu się zastanawiałem czy dam radę 140 km zrobić z wjazdem na Pradziada, a Ty pognałeś ponad 3 razy tyle.
Widzę że wrażenia po przekroczeniu granicy polsko-czeskiej są podobne u Ciebie jak u mnie. Też mnie zawsze zaskakuje ile przekroczenie tej granicy może zmienić już na pierwszych metrach. sebekfireman - 09:07 niedziela, 16 sierpnia 2009 | linkuj
Widzę że wrażenia po przekroczeniu granicy polsko-czeskiej są podobne u Ciebie jak u mnie. Też mnie zawsze zaskakuje ile przekroczenie tej granicy może zmienić już na pierwszych metrach. sebekfireman - 09:07 niedziela, 16 sierpnia 2009 | linkuj
imponująca trasa!
zaraz czytam relację;)
mapę można wkleić prosto z google maps przez wstawienie linka do mapy (poprzedzonego spacją - hint)
;)
Gratulacje! blase - 20:12 sobota, 15 sierpnia 2009 | linkuj
zaraz czytam relację;)
mapę można wkleić prosto z google maps przez wstawienie linka do mapy (poprzedzonego spacją - hint)
;)
Gratulacje! blase - 20:12 sobota, 15 sierpnia 2009 | linkuj
Fajna trasa i relacja. Co do bicia rekordów solo, to pozwolę się nie zgodzić z Tobą. Ja swój pobiłem w lipcu wraz z trójką wymiataczy :-).
MARECKY - 20:07 czwartek, 13 sierpnia 2009 | linkuj
Mapa, o której mówię, została mi przysłana przez znajomego Czecha (wersja analogowa - papierowej nie posiadam). Kraj pocięty jest siatką tych map - jest ich 97 i obejmują obszar całego państwa. Wydawnictow to Vojensky Kartograficky Ustav s.p. 1997-2000. Skala 1-50000. Nie posiadam wszystkich 97-miu, ale akurat Jesenik, zarówno Gruby jak i Niski, to i owszem. Dla uwiarygodnienia podawanych przeze mnie informacji, fotkę tabliczki i mapę mogę wysłać na maila, o ile jesteś zainteresowany. Pozdrawiam!
Gość - 08:17 środa, 12 sierpnia 2009 | linkuj
Co do znaczenia słowa "kóta" nie będę się sprzeczał, bo być może masz rację;) W każdym razie jestem już na 100% pewny co do wysokości przełęczy - 1002 według mapy (szosa) i 1004 na tabliczce (kawałek dalej, w terenie). Być może Czesi zrobili nowe pomiary wysokościowe, ale byłem tam w 2007r. więc nie sądzę, że pierwotny pomiar aż tak bardzo rożniłby się od nowego (choć kto wie)... Pozdrawiam!
Gość - 05:48 środa, 12 sierpnia 2009 | linkuj
Bezimienna przełęcz, która według Ciebie ma 1041 m, nazywa się Sedlo Kóta (Przełęcz Kóta) i zgodnie z danymi, jakie posiadam (mapa + zdjęcie na tle znaku) ma wysokość 1002/1004 m (w zależności czy asfalt czy szlak pieszy)... Pozdrawiam.
gość - 13:34 wtorek, 11 sierpnia 2009 | linkuj
heh, dziewczyna zasnela umeczona (biedactwo :P), to moglem wreszcie przeczytac w spokoju Twoja relacje....
pocisnales zdrowo..... 250km o samych slodyczach? mnie po 150km bez kanapek zoladek juz przyrasta do kregoslupa..... :P
ze rowerzystow wiecej w czechach widziales niz w polsce to smutne dosc jest.... miejsmy nadzieje ze coraz wiecej rowerzystow (a szczegolnei rowerzystek :P) bedziemy spotykac na naszych drogach.... ;]
na zdjeciu rozumiem ze sa te hulajnogi na ktorych ludzie zjezdzali ? jakie toto mialo hamulce ? bardzo strach jechac ? :P jesli jeszcze nie porzuciles pomyslu wlasnego interesu, to mozna pokombinowac moze jeszcze jakos z przepedzeniem gorali z Morskiego...... ;]
'a wiec w pedal!' - a na fotke jednak znalazles czas :P
suchy vrch - jak ja lubie te czeskie slowa bez samoglosek :]
jesli tak Ci muchy uprzykrzaly zycie przez ostatni kilometr, to wyobraz sobie ze ja jechalem 30km pod gore (przelec francja-hiszpania) non-stop w roju much, od ktorych nijak sie dalo odgonic..... masakra :/
BRAWO!!! waxmund - 00:05 wtorek, 11 sierpnia 2009 | linkuj
pocisnales zdrowo..... 250km o samych slodyczach? mnie po 150km bez kanapek zoladek juz przyrasta do kregoslupa..... :P
ze rowerzystow wiecej w czechach widziales niz w polsce to smutne dosc jest.... miejsmy nadzieje ze coraz wiecej rowerzystow (a szczegolnei rowerzystek :P) bedziemy spotykac na naszych drogach.... ;]
na zdjeciu rozumiem ze sa te hulajnogi na ktorych ludzie zjezdzali ? jakie toto mialo hamulce ? bardzo strach jechac ? :P jesli jeszcze nie porzuciles pomyslu wlasnego interesu, to mozna pokombinowac moze jeszcze jakos z przepedzeniem gorali z Morskiego...... ;]
'a wiec w pedal!' - a na fotke jednak znalazles czas :P
suchy vrch - jak ja lubie te czeskie slowa bez samoglosek :]
jesli tak Ci muchy uprzykrzaly zycie przez ostatni kilometr, to wyobraz sobie ze ja jechalem 30km pod gore (przelec francja-hiszpania) non-stop w roju much, od ktorych nijak sie dalo odgonic..... masakra :/
BRAWO!!! waxmund - 00:05 wtorek, 11 sierpnia 2009 | linkuj
no, calkiem niezle pocisnales..... :p jak wroce trzeba sie wybrac gdzies razem, sie zobaczy kto ma kondyche lepsza :D:D a na forum wroce za jakis czas.... poki co mam za duzo ciekwszych rozrywek :D:D
mam plana zeby po kolei bic rekordy, zaliczyc, 300, 400 a pozniej moze z Toba 500km w dobre [;
pzdr z Lizbony! w srode lub czwartek wyjezdzam w strone barcelony... pico de veleta czeka! (: waxmund - 21:04 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
mam plana zeby po kolei bic rekordy, zaliczyc, 300, 400 a pozniej moze z Toba 500km w dobre [;
pzdr z Lizbony! w srode lub czwartek wyjezdzam w strone barcelony... pico de veleta czeka! (: waxmund - 21:04 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
a propos stylu: można jeszcze najpierw w pekape a potem wracać. to wersja dla tych wolących mniejsze ryzyko;) też ma swoje zalety - na pociąg raczej się z domu zdąży, a do chaty jakos tam się dojedzie....:D
do łodzi musowo:), ale parę rzeczy musi sie jeszcze po drodze powyjasniać:) tatanka - 20:52 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
do łodzi musowo:), ale parę rzeczy musi sie jeszcze po drodze powyjasniać:) tatanka - 20:52 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
eh, wiele by opowiadać...tak wyszło...beton.
na razie jestem w chacie ze złozonym jeszcze w paczke rowerem i zastanawiam się co dalej:)
pozdro! tatanka - 17:31 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
na razie jestem w chacie ze złozonym jeszcze w paczke rowerem i zastanawiam się co dalej:)
pozdro! tatanka - 17:31 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
Jak widzę po opisie trasy - przekonałeś się do mojego stylu, w jedną stronę i powrót pociągiem zamiast pętli? Tak jednak sporro ciekawiej i zasięg dużo wiekszy.
wilk - 10:59 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
Brawo:)
a ja nie pojechałam na Ukrainę. Zawróciłam z Przemysla. taka curva karma... tatanka - 10:54 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
a ja nie pojechałam na Ukrainę. Zawróciłam z Przemysla. taka curva karma... tatanka - 10:54 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
Brak mi słów1 Wyrazy najwyższego szacunku! :)
niradhara - 10:02 poniedziałek, 10 sierpnia 2009 | linkuj
Szacunek i jeszcze raz szacunek. Tylko pozazdrościć kondycji.
Isgenaroth - 11:41 niedziela, 9 sierpnia 2009 | linkuj
Taki dystans po pogórach? Trzymaj tak dalej! Respekt.
mavic - 04:29 niedziela, 9 sierpnia 2009 | linkuj
Wielkie gratulacje, piękny wynik - jak widzę pozazdrościłeś Markowi :)
wilk - 21:46 sobota, 8 sierpnia 2009 | linkuj
O widzę że zajechałeś w moje rejony:)
Szkoda że nie dojechałeś do barda i dalej na Bielawie przez różnorakie przełęcze. barman - 20:49 sobota, 8 sierpnia 2009 | linkuj
Szkoda że nie dojechałeś do barda i dalej na Bielawie przez różnorakie przełęcze. barman - 20:49 sobota, 8 sierpnia 2009 | linkuj
Ładnie :-). Wrzuć jakąś relację. Pozdrower.
Anonimowy MARECKY - 19:58 sobota, 8 sierpnia 2009 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!